„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #1

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Kiedyś to było! Podobno w gazetach drukowali powieści w odcinkach, a co więcej, ludzie to czytali. Szok i niedowierzanie. Historia zatoczyła koło, bo nie dość, że będziecie taką „pokrojoną” powieść czytać co środę, to jeszcze w moim medium. Mam nadzieję, że będziecie do książki Krzysztofa Zajasa wracać tutaj co tydzień. Nie dla mnie. Dla niego, bo po prostu warto.

Adam Szaja, smakksiazki.pl

Drodzy Czytelnicy! Premiera kolejnego tomu „Trylogii pomorskiej” została przesunięta na przyszły rok i nic na to nie poradzę. Wasz żal z tego powodu był tak autentyczny i głęboki, że postanowiłem umilić Wam czekanie powieścią w odcinkach. Inaczej mówiąc, wracam do rozpoczętego kiedyś na Facebooku projektu Audiobooka, którego porzucenie do dzisiaj mnie gryzie. Zacznę jeszcze raz i spróbuję dopowiedzieć historię do końca. A nuż zaskoczy.

Zatem ruszajmy, Wędrowcze!

Krzysztof A. Zajas

AUDIOBOOK

1.

Coś z tą powieścią było nie tak. Niby normalny audiobook, z przyjemnym, miękkim głosem lektora i potoczystą narracją w tajemniczym, trochę staroświeckim klimacie – a jednak go irytowała. Najpierw to głupie „r”. Wiadomo, niektórzy mają z nim problem i ześlizgują się w „j” albo „l”, czasem nawet w „d”, zwłaszcza przy przeziębieniach. „Dodłodyło mie chodóbsko”, oświadczył wczoraj szef w pracy. I poszedł do domu. A on teraz za niego musiał pędzić samochodem przez pół Polski, w dodatku przez to drugie pół, na którym nie ma autostrad, i tylko po to, by zawieźć do pewnej wschodniej diecezji dokumenty supertajnego kontraktu. Tak jakby nie można było ich wysłać kurierem. „Nie mam zaufania do kudieda”, powiedział szef przed trzaśnięciem drzwiami, „mode być tdefny”. Zasdany kudied. Służbowe volvo kancelarii rozgarniało teraz mrok podlaskiej prowincji reflektorami, a on słuchał powieści, z którą coś było nie tak. Wschód. Ciemność i łuny. Katastrofizm endemiczny. Jak to seplenił hetman Czarniecki z dziurawym podniebieniem? „Huia wiaia na Tataia!”. Jasne, powodzenia.

Głos lektora jakby przycichł, więc podkręcił głośność, ale niewiele pomogło. Nasiliły się szumy i brzęczenia, a tekst sączył się ledwo ledwo, jakby zza cienkiej ściany. Czytał profesjonalny aktor, który starannie pracował nad dykcją, ale to jego mamrotliwe dddd było wkurzające. Wcisnął potencjometr na kierownicy. Głośniki zaszumiały jak ocean, co jeszcze bardziej przytłumiło „pdofesjonalnego aktoda”. Nie, to chyba coś z korektorem dźwięku. Przejął kierownicę lewą ręką, a prawą włączył komputer. Ekranik wysunął się na środku kokpitu jak gadżet Jamesa Bonda i zaproponował ustawienie dźwięków i obrazków zgodnie z życzeniem szanownego służbowego użytkownika naszego superkomfortowego volvo. Pieddu, pieddu. Usiłował trafić w wyświetlacz. Najpierw przez pomyłkę wyłączył sobie nawigację i zaklął (kudwa matć), po czym schował panel i wysunął go ponownie licząc na łatwy reset pamięci. Nie do końca się udało, ale znalazł wreszcie opcje korektora: jazz, rock, classic, pop. Może jednak pop…

www.unsplash.com/Per Lööv

Podniósł wzrok. W światłach reflektorów zobaczył zakręt z gwałtownie zbliżającym się drzewem. Zdążył pomyśleć, że to dąb i mocno odbił w lewo. Zarzuciło tyłem, odbił w prawo, potem jeszcze raz w lewo i dodał gazu. Tak go uczył sąsiad, podwórkowy mistrz kierownicy. Superkomfortowe volvo zatańczyło na asfalcie boogie woogie, zakręciło biodrami, machnęło szpagat i… wróciło na pas. W ostatniej chwili, bo z naprzeciwka tuż obok niego przewaliła się olbrzymia ciężarówka. Niemal słyszał zgrzyt obcieranego lusterka. Gdy tylko ucichł jej ogłuszający łoskot (leciała dobrze ponad setkę), zdjął nogę z gazu i zaczął hamować, tym razem bardzo delikatnie, jakby na tylnym siedzeniu wiózł weselny tort, taki z kretyńską figurką młodej pary na szczycie. Kiedy wreszcie udało mu się zjechać na pobocze, wrzucił luz, spocone dłonie wytarł o spodnie i dopiero wtedy ryknął:

Aaaaa! Coooo sieeee dziejeeee!

Pomogło. Dyszał ciężko, trzymając kierownicę jak koło ratunkowe. Jezu, spokojnie. Nic się nie stało. Jesteś zmęczony i powinieneś odpocząć. Posiedź tak chwilę, a potem rusz powoli i dojedź do najbliższego motelu, gdzie zrobisz sobie przerwę. Może nawet się zdrzemniesz. Na tym zadupiu lepiej nie ryzykować.

Zorientował się, że z głośnika cały czas płyną słowa powieści. W zamieszaniu zgubił wątek i teraz nie bardzo kojarzył, o czym jest mowa. Lektora jednak nic to nie obchodziło i gadał dalej tym swoim dddd. Wędrowiec właśnie pożegnał się z uczynnymi gospodarzami i wyruszył w dalszą drogę…

…mocnym ściągnięciem cugli osadził konia w miejscu i spod szerokiego ronda podróżnego kapelusza zerknął w lewo. Od głównego gościńca odchodził wąski trakt, rzadko uczęszczany, skoro porastała go trawa ze słabo tylko zaznaczonymi liniami kolein. Słońce zaszło właśnie za drzewa i jasny dzień nagle zmienił się w szary zmierzch, co nie martwiło naszego wędrowca, a wręcz przeciwnie. Lubił nocne podróże. Boczny trakt stanowił teraz w zapadającym wieczorze dwie czarne ścieżki, wiodące wprost do majaczącego w oddali bladożółtego światełka. Okno. Na nim spoczęła uwaga naszego wędrowca, ponieważ było okrągłe i umieszczone znacznie powyżej poziomu parteru, na wysokości wierzchołków sosen otaczających tajemniczy budynek.

Okrągłe okno wysoko w górze, a w nim światło świecy? To musi być wieża księżniczki, w najgorszym razie chatka czarownicy – pomyślał wesoło mężczyzna i skierował konia na ciemny trakt. Po to są nocne wędrówki: by wniknąć pod skorupę materii i zanurzyć się w magię…

Nocne wenddufki pod skodupę magi”, wyseplenił ze złością w przednią szybę. Co za idiotyczny tekst. Wykrzywił się do lusterka wstecznego w grymasie zniesmaczenia, ale oczy miał pogodne. Rozpierała go wesołość, absurdalna wziąwszy pod uwagę fakt, że przed chwilą omal nie stracił życia. Nie, to miało swój oryginalny smak, jak piwo z niszowego browaru. Warknął, zamiauczał, zrobił dwie głupie miny do lusterka i stwierdził, że już wszystko z nim w porządku. Wrzucił bieg i wyjechał na szosę. Nagły skok adrenaliny skutecznie pozbawił go niedawnej senności i zmęczenia. Podekscytowany i pełen nowej werwy, z niejasnym poczuciem wdzięczności dla samego siebie za uratowanie życia, miał teraz ochotę na jakiś mocniejszy kawałek. Sięgnął do panelu sterowania, by poszukać w folderach pendrive’a najnowszej płyty Judas Priest Firepowergdy nagle powieść urwała się w pół słowa i zabrzęczał sygnał telefonu. Pacnął palcem w napis ODPOWIEDZ.

Cześć, Misiaczku, jedziesz sobie?

Magda.

Tak, do stu tysięcy zjełczałych kaszalotów, jeszcze jadę! Jeszcze mnie wściekły tir nie przemielił”. Oczywiście, nie krzyknął tego. Zjełczałe kaszaloty? Co za fajans!

Jadę sobie. Cholernie ciemno, chyba cała planeta zgasła.

– Uważaj na siebie – zaszczebiotała żona i poczuł, że jednak przyjemnie byłoby teraz leżeć obok niej w ich sypialni. Wyciągnąłby rękę i pogładził sobie to i owo. Poczuł wzwód.

Uważam, i to nawet nie wiesz jak.

Chroń, co w tobie najcenniejsze – szepnęła zmysłowo.

A co we mnie najcenniejsze?

Zachichotała i się rozłączyła.

…wznosił się za budynkiem wielki komin, co upodabniało go do małej fabryczki. Światełko w oknie zgasło, jakby chciało ukryć swoje istnienie przed nieoczekiwanym intruzem.

Fabryczka w lesie? – zdziwił się nasz wędrowiec. – To wspaniale. Chodźmyż sprawdzić, jakie nowe przygody szykuje dla nas leśne odludzie.

Dziarsko zeskoczył z wierzchowca i poprawiwszy kapelusz, skierował pewnie swe kroki do ciemnych, półrozwartych wrót. Szarość pogłębiała się z każdą minutą zapadającego wieczoru i rzeczy wkoło traciły barwy. Tym bardziej więc zdziwił się, gdy w okrągłym okienku, teraz już zaciemnionym, rozbłysła para jaskrawych, zielonych oczu.

– No proszę, jednak jestem oczekiwany – stwierdził raźno wędrowiec i zmacał prawą dłonią rękojeść sztyletu ukrytego pod połami płaszcza. – Trzymaj się, księżniczko, zaraz tam będę!

Zielone oczy nie były księżniczką, to jasne. Były śmiercią. Z czego on się tak cieszy? Ale może nie uprzedzajmy wypadków…

www.unsplash.com/Sylas Boesten

Co za popieprzona powieść!”, mruknął ściskający kierownicę Damian Lipczyk. Po co on tam lezie? I jeszcze tak na bezczela, od frontu! Zakradłby się, albo co…

Przestał grzebać w panelu i podkręcił głośność. Czuł narastającą irytację z powodu tej powieści, rozdrażnienie puchło w nim (jak zjełczały kaszalot!), ale nie potrafił dojść źródła swojej irytacji. Po co ta Magda zadzwoniła? Żeby się spytać, czy jedzie? No jedzie, a co ma robić. Wprawdzie przed chwilą o mało nie przestał jechać, ale jedzie. A tamten idzie. Zielone oczy śmierci – co za banał!

…schody musiały skrzypnąć, ponieważ były schodami starej fabryki cegieł w głębi lasu i tego od nich wymagała konwencja opowieści. Stąpając w górę w kompletnej ciemności nasz wędrowiec odczuwał dreszcz podniecenia, jaki mógł porównać jedynie z najsłodszymi figlami w ramionach pięknej kobiety. Zacisnął palce na rączce sztyletu. Oczywiście, tak, cudownie! O tę chwilę chodziło, na nią czekał cały dzień u nudnych gospodarzy na skraju wsi, dlatego z takim pośpiechem ich o zmierzchu pożegnał. Śpieszno mu było do celu, który wszak w życiu jest najważniejszy, nieprawdaż? Och, życie!

Wyszarpnął sztylet zza pasa akurat w momencie, gdy rozcapierzone palce wypadły z mroku jak wściekłe węże, by zacisnąć się na jego szyi. Wziął potężny zamach…

Tekst znowu się urwał. Tym razem brzęknął dzwonek esemesa i automatyczna paniusia firmy U-link zaczęła drewnianym głosem odczytywać dziwne słowa: Twoja wiadomość od siedem, dziewięć, ukośnik, do, w górę, hasztag, osiem, nieskończoność, minus dwa, równa się zero, ukośnik, plus, dwukropek, cztery, pięć, sześć, sześć, sześć, omega…Drżąc z przejęcia klepnął w panel na oślep, żeby rozłączyć ten pieprzony telefon i dowiedzieć się, do kogo należały palce w ciemności, ale znowu trafił w niewłaściwą kratkę i wyświetlacz w ogóle zgasł. MENU GŁÓWNE. Wcisnął BACK i wróciła wyliczanka: osiem, ukośnik, nieskończoność…

Spierdalaj mi z tym! – krzyknął na całe gardło. Jego irytacja przeszła we wściekłość, autentyczną, prawniczo-kancelaryjną wściekłość. Telefon przestał dzwonić i tekst się nie włączył ponownie. Napis AUDIO pulsował jak szyderstwo. Wcisnął jeszcze raz wybór folderu, gdzie odnalazł tytuł powieści i spróbował uruchomić odtwarzanie. Udało się. Odsapnął z ulgą. Ja ci dam „osiem, ukośnik, nieskończoność”, głupia cioto.

…nie widział w ciemności, krew zalewała mu oczy, z których jedno było już całkiem ślepe. Wyrwał je razem z długaśnym i skorupiastym palcem, który go sięgnął. Ale nie czuł bólu, jedynie rozkosz. Bo czymże jest życie, jeśli nie rozkoszą jego ubywa…

Inżynier projektujący tunel pod nasypem kolejowym z pewnością był dobrym człowiekiem i nie miał zamiaru nikogo krzywdzić. Na wyobraźni mu jednak nie zbywało. Zupełnie nie przewidział tego, że kierowca zajęty szukaniem czegoś na panelu podczas prowadzenia pojazdu z nadmierną prędkością (brzmi jak fragment raportu, który za kilka godzin będzie mozolnie układał aspirant Firlej), może stracić panowanie nad kierownicą. Dlatego nie należy stawiać tunelu na końcu długiego łuku. A jeśli już, to nie należy ustawiać przed nim ukośnych barier ochronnych, które mogą zadziałać jak skocznia. Służbowe volvo Damiana Lipczyka wśliznęło się na aluminiową szynę, poszybowało w górę i błyskało przez sekundę w powietrzu jak pojazd kosmiczny, zanim z piekielnym zgrzytem roztrzaskało się o betonowe sklepienie. Deszcz plastikowych odłamków oprószył asfalt. Oko, które by to widziało, dostrzegłoby kłąb superkomfortowego złomu, w zwolnionym tempie opadającego w rozwarte ramiona wiaduktu. Ucho, które by to słyszało, zarejestrowałoby najpierw potężny huk gniecionej blachy, a następnie krzyk przepłoszonego leśnego ptactwa. I monotonny głos „pdofesjonalnego aktoda”, jaki ciągle jeszcze dobywał się z głębi dymiącego żelastwa.

Cdn.