„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #25

Krzysztof Zajas

Nie było czasu na wahanie. Rzucili się do ucieczki w dół zbocza, ścigani wrzawą chłopskiej ciżby. Florek sadził długie susy na fantastycznie sprawnych nogach nastolatka, którego cudownie odzyskał, ale i tak z trudem doganiał Olka Zawijasa. Ten znał okolicę i prowadził ich bezbłędnie do sobie tylko znanej kryjówki, gdzie wedle jego własnej fabuły powinni się schronić przed pościgiem.

Łapaj! Trzymaj! – dochodziły do uszu Florka dalekie okrzyki. W pewnym momencie usłyszał słowo „mordercy”.

O czym oni krzyczą? – spytał w biegu.

Zabiliśmy dziecko – odparł Olek i skręcił w zarośla okrywające brzegi niewielkiego strumienia. Właściwie była to przykopa z bystro płynącą wodą i dnem falującym od podwodnej trawy. Między krzakami wiła się ledwie widoczna ścieżka. W pełnym biegu trzeba było osłaniać twarz przed uderzeniami gałęzi, więc Florek biegł z wyciągniętymi rękami niczym ślepiec ze słynnego obrazu. Zabiliśmy dziecko? Pięknie. A ja dalej nic nie wiem. Za chwilę może się okazać, że ciąży nade mną wyrok śmierci za ludobójstwo, gwałty na nieletnich i czarne msze w dębowym gaju na wzgórzu. Wieśniacy z radością mnie zlinczują, a moje wybałuszone ze zdumienia ślepia wezmą za jeszcze jeden dowód winy. Mógłby jednak facet powiedzieć mi coś więcej. Hej, pisarzu od siedmiu boleści, jak to dalej leci?

Pomyślał, ale nie powiedział. Rozmowa podczas biegu przez krzaki nie miała większych szans. Widział przed sobą pochylone plecy Olka, rytmicznie pracujące łokcie i migające w powietrzu podeszwy jakichś staroświeckich i mocno startych adidasów produkcji raczej nie zachodniej. Rzucił okiem na swoje buty. Granatowe tenisówki. Nogawki tanich dżinsów, spiętych na biodrach – wąskich biodrach – parcianym paskiem produkcji nie do rozpoznania. Florian Madej cały był w zasadzie nie do rozpoznania. W żołądku narastał gniotący ból. Panika? Zgodnie z poleceniem Olka miał się niczemu nie dziwić, trudno jednak zachować spokój, gdy przestajesz być sobą.

www.unsplash.com/Daria Nepriakhina

Nagle przyszło mu do głowy, że powinien zadzwonić do rodziny. Ale jak, przecież tu nie ma telefonu? I do jakiej rodziny? Matka miała w domu kremowy aparat telefoniczny, który bardziej przypominał rekwizyt z radzieckiego filmu niż przedmiot użytkowy, ale nie mógł sobie przypomnieć numeru. Stary był 56-35, potem dodali 2, ale dalszych zmian nie pamiętał. Kierunkowe też się zmieniały. Do kogo jeszcze? Dręczyła go myśl, że powinien skontaktować się z kimś bardzo bliskim, najważniejszym w jego życiu, ale bezskutecznie. Ważna osoba, młoda kobieta o nieuchwytnym imieniu. Jej twarz widział jak przez zamgloną szybę, słyszał jej głos, ale kim miałaby dla niego być? Siostrą? Resztki dawnego rozsądku podpowiedziały mu, że nigdy nie miał siostry, ale to było raczej tam niż tu. Tam, czyli gdzie? Czy w ogóle jest jakieś Tam? Przecież to tylko stary przesąd ludzkości. Jest tylko Tu, a oni uciekają.

Z autoanaliz wytrącił go warkot psa. No tak, one są szybsze od ludzi. Z wściekłego psiego pyska wydobywał się morderczy bulgot, kilka metrów za nim. Co oni z tymi psami, jakaś obsesja czy co? Wszędzie tu ganiają rozwścieklone czworonożne bestie, chowane chyba specjalnie na takie okazje, jak ta. Warkot narastał, przetykany niskim, krwiożerczym sapaniem, które obiecywało ściganemu, że zostanie nie tylko rozszarpany, ale i zjedzony.

Linia zarośli zwęziła się i brzeg potoku stał się bardziej dostępny. Kiedy psi charkot zdawał się dotykać jego dżinsowych nogawek, Florek skręcił i z rozbiegu wskoczył w wodę. Podeszwy tenisówek z głośnym pluskiem przebiły wodę i zagłębiły się w miękki muł. Stracił równowagę, poleciał twarzą do przodu i zdołał tylko rozgarnąć wodę rękami, by zminimalizować siłę uderzenia, zanim zniknął pod wodą. Była zimna i trochę cuchnąca. Podciągnął nogi dla podparcia ciała akurat w momencie, gdy na plecy zwaliło mu się psie cielsko. Jęknął z bólu, ale był zadowolony. Plan się powiódł. Pies odruchowo skoczył za nim i wylądował wprawdzie na jego plecach, ale w głębokiej prawie na metr wodzie. Wystarczyło się odwrócić. Zaciskając zęby z bólu, Florek wykręcił ciało, zatkał palcami nos i docisnął poryte pazurami plecy do dna. Pies znalazł się pod nim. Wierzgnął łapami, parę razy się szarpnął – i odpuścił. Wtedy Florek poderwał się i kilkoma susami odskoczył do przodu korytem przykopy. Nie chciał zabijać nieszczęsnej bestii (co za obsesja z tymi psami!) i dokładać do wyroku kolejnej sprawy. Psisko wynurzyło się z nieprzytomnym spojrzeniem, ostatkiem sił wdrapało się na brzeg i mocnymi ruchami otrzepało gęstą sierść z wody. Olbrzym nie przypominał żadnej konkretnej rasy, wyglądał na krzyżówkę owczarka podhalańskiego z wilczurem, jeśli takie w ogóle istnieją. Florek nie znał się na tym. Ochota na kontynuowanie pościgu całkiem kundlowi odeszła. Położył się w trawie i skuczał cicho, usiłując wypluć z pyska resztki podwodnej trawy.

www.unsplash.com/Robert Gramner

Florek postanowił iść dalej przykopą, która przy brzegach była płytsza. Olek szybko dołączył do niego. Biegnąc korytem byli niewidoczni, a przy tym nie zostawiali tropu następnym psom, których ujadanie dochodziło z niewielkiej odległości. Wkrótce dobiegli do niewielkiego rozlewiska, coś jakby małego stawu zasilanego przykopą, która wypływała z niego dalej i po pięćdziesięciu metrach znikała w przepuście pod drogą. Tam zarośla znowu gęstniały, tworząc wspólnie z gromadą dorodnych dębów i brzóz coś w rodzaju zagajnika. Przedarli się przez niego i wpadli w rów pod drogą. Przepust zamykała żelazna krata.

Co teraz? – spytał Florek.

Zgodnie z przyjętą na dzisiaj konwencją Olek nie odpowiedział, tylko skinął głową i ruszył ku kracie. Pomajstrował coś przy zardzewiałych zawiasach i krata otwarła się ukazując mroczne jak przedsionek piekła wnętrze. Dnem przepustu płynął strumień, walcowate ściany betonowej rury pokrywał brudnozielony nalot. Weszli brodząc po kolana w leniwym nurcie. Olek starannie zamknął za nimi kratę, obwieszoną strzępami śmieci i przegniłych roślin. W środku było ciemno, chłodno i ślisko, szli trzymając się za ręce jak dzieci. Florkiem wstrząsały dreszcze z ochłodzenia. Droga, pod którą przechodzili, miała kilkanaście metrów szerokości i powinni zmierzać do jakiegoś wyjścia z drugiej strony, przed nimi jednakże ział czarny mrok.

Nie ma wyjścia? – spytał Florek bez większej nadziei na odpowiedź. Tym razem jednak Olek odpowiedział, rujnując przy okazji resztki zdrowego rozsądku, jakie jeszcze kołatały się po głowie bardzo już byłego oficera śledczego z komendy na Mogilskiej.

Nie pamiętasz? Rura zakręca w lewo i idzie pod drogą. Sam tak chciałeś. Żeby był zakręt.

Florek Madej potrzebował paru sekund, by oprzytomnieć po tym uderzeniu absurdu.

Ja??? Co ty bredzisz? Jaki zakręt?

Tym razem już nie było odpowiedzi. Po krótkim brodzeniu w cuchnącej bagnem wodzie rzeczywiście doszli do zakrętu. Tunel nieco się zwężał i odchodził w lewo, a woda płynęła dalej prosto wpadając w wielki zakratowany odpływ. Tu też kończyło się światło.

Nierówność terenu – wyjaśniał spokojnie Olek Zawijas. – Po drugiej stronie jest znacznie niżej i żeby przykopa mogła dalej płynąć, trzeba było opuścić jej nurt do poziomu pól za drogą.

Po co?

Bo tam dalej są stawy, które trzeba jakoś napełniać. To obieg otwarty, jednokierunkowy, woda po przepuszczeniu przez zbiorniki hodowlane płynie dalej i wpada do rzeki. A nowa przypływa stamtąd – pokazał ręką w niewiadomym kierunku – od gór.

Aha – przytaknął Florek nic z tego nie rozumiejąc. – A dlaczego tunel idzie wzdłuż drogi, a nie razem z wodą na drugą stronę?

Brak odpowiedzi. Z daleka, od zakratowanego wejścia, dobiegły ich stłumione krzyki ludzkie. Chłopska gromada dotarła nad stawek i zajęła się przeczesywaniem nadbrzeżnego lasku. Psy poszczekiwały, dzielni pogromowi junacy zachęcali się do działania krzykami i pobrzękiwaniem narzędzi do wymierzania sprawiedliwości społecznej. Nikomu jednak nie przyszło do głowy szukać uciekinierów w zakratowanym tunelu pod drogą.

Tu zaraz za zakrętem powinna być półka – powiedział półgłosem Olek i pociągnął go za rękę w czerń. Wolną dłonią Florek pomacał się po kieszeni w poszukiwaniu latarki. Był pewien, że ją zabierał, gdy wyruszali w drogę. Ale kieszenie były puste. Reset. Wyczyszczone wszystko do zera i zaczynamy od początku. Wzdrygnął się, trochę z zimna, a trochę z przerażenia. Nie bał się ciemności, nie bał się agresywnych psów ani jeszcze bardziej agresywnych ludzi. Bał się samego siebie. Zmian, które w nim zachodziły pod wpływem wydarzeń, po każdym kolejnym kroku w nieznanej rzeczywistości. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, skąd się tu właściwie wzięli i po co włóczą się po tych nieprzyjaznych uroczyskach. Kołatało mu się w głowie, że kogoś mieli znaleźć, jakiegoś Wędrowca, którego spotkali dzisiaj rano na ścieżce w lesie. Ale skąd się tam wzięli? Z karczmy. A skąd się wzięli w karczmie? Przyszli wieczorem z lasu. A tam skąd? Tu już się zaczynały kłopoty. Zjeżdżalnia, zawrót głowy, spadanie…

Tu jest – usłyszał głos przyjaciela i w ślad za nim posłusznie wspiął się na betonowy podest. Usiadł w kucki, jak lubił to robić pod ścianą szkolnego korytarza, i oparł się plecami o chłodny beton. Było sucho i cieplej niż na początku tunelu. Przyjaciel usiadł tuż przy nim, poczuł ciepło jego ciała przez mokrą koszulę. Dłoń oparła się na jego przedramieniu.

Andrzej, nie bój się. Zaraz wyjdziemy.

Zdrętwiał. Ten głos… był jakby inny. Może to pogłos podziemnego tunelu, a może zmęczenie. A może dalsze procesy… czego? Zapominania? Przypominania? Mimo mokrego ubrania czuł się dobrze, coraz lepiej, właściwie świetnie. Tylko w głowie mu szumiało. Zamiast myśli kłębiły się niej cieniutkie nici skojarzeń, przypomnień, błysków, które nie układały się w żaden ciąg. Każda nić była osobno. Rozpleciona wiązka. Kłębek chaosu do zabawy dla kocich łap.

Nie boję się. Powiedziałeś do mnie: „Andrzej”.

Brak odpowiedzi. Ciemność oblepiała ich smołową mazią, resztki światła zostały za zakrętem betonowego przepustu. Chciał jeszcze o coś zapytać, poprosić o wyjaśnienie kilku szczegółów, które mogłyby w jego przekonaniu pomóc im w rozwiązaniu problemu, nie potrafił jednak sobie przypomnieć, co to był za problem. Cegielnia, stary młyn, karczma, dolina, droga przez las… z beznadziejną niemocą obracał klocki układanki usiłując sobie przypomnieć obrazek, w który miałyby się ułożyć. Daremnie. Ale było mu dobrze. Ciepło. Sucho. Tylko ta głowa. Niepotrzebnie tyle kombinuje.

Krzyki za wylotem tunelu się wzmogły, ktoś rzucił polecenie i cała gromada ruszyła dalej. Jeszcze chwilę słyszeli tupot nóg na trakcie, a potem wszystko zanikło i zapadła kojąca cisza.

Oparł głowę o mur. Był ciepły. Wypełniony ledwie słyszalnym szumem, jakby krążyła w nim krew.

Dlaczego zabiliśmy dziecko? – spytał.

Naprawdę nie pamiętasz?

Nie.

Dziwne. To był twój pomysł, a ja głupi dałem się nabrać. Gdyby się matka dowiedziała, sprałaby nas obu, ale nierówno. Dostałbym więcej, bo jestem starszy.

Jaki pomysł?

Chłopak obok puścił jego ramię i rozsiadł się wygodniej.

Postanowiliśmy pójść obaj na wagary. Rano na przystanku zamiast wsiąść do autobusu, poszliśmy na stawy i włóczyliśmy się po groblach, płosząc kaczki kamieniami i grzebiąc w kopcach szczurów piżmowych. Potem zaczęło nam z nudów odbijać i wymyślaliśmy coraz głupsze zabawy. To ty wymyśliłeś, żeby przewiązać linkę w poprzek mostka nad Macochą, na rowerzystów. Jeżdżą tamtędy emeryci na działki i gospodynie do sklepu. Podobno ktoś wjechał tę linkę z dzieckiem w koszyku na kierownicy. Dziecko spadło, uderzyło główką w kant mostka i zmarło. Taka jest powszechna opinia.

Opinia? Czy to nie jest prawda?

Nie. Ojciec zrzucił dziecko z koszyczka, ponieważ jechał pijany i dobił rowerem do barierki. Nie trafił w mostek. Linkę zauważono później i on ją szybko wykorzystał na swoją obronę. Tak to wymyśliłeś. A teraz musimy uciekać.

Dokąd?

Najlepiej byłoby powiedzieć: do następnego rozdziału. Ale ty tego nie zrozumiesz. Za młody jesteś. Lepiej ci?

Nie czekając na odpowiedź, pociągnął go za rękaw suchej już koszuli i powiódł w głąb tunelu. Nie było kompletnie nic widać, ale szli pewnym krokiem, pierwszy przekonany o znajomości rzeczy, drugi wczepiony w rękę pierwszego. Ciepła, nieomal przytulna rura przepustu przyjemnie owiewała ich powietrzem jak z przemysłowej dmuchawy. Betonowy mur szumiał. Zdawało mu się, że chwilami rozróżnia w tym szumie modulacje, coś jakby westchnienia czy stłumione ziewnięcia, a czasem nawet poszczególne wyrazy. Głowa nie dawała mu spokoju, plątanina myśli nie pozwalała się skupić, zdawało mu się, że snuje dziesięć myśli naraz, jakby chciał zrozumieć wszystko w jednej chwili, rozwiązać wszystkie zadania i usunąć wszystkie przeszkody. Może to nie beton szumiał, tylko jego mózg? „Emaaa… etsznoo… sss… emaaa… etsznnnooo… emmmaaa…”. Wsłuchiwał się z narastającym bólem w skroniach, w pewnej chwili nawet wyrwał rękę z dłoni towarzysza i docisnął palce do skroni. Minimalnie ulżyło. Skądś to znał. Było już. Ktoś to mówił. I cierpiał przy tym.

Łomot w skroniach.

Bagno rozstępuje się i rozwarta paszcza bulgocze. Śmieje się. Mówi.

Wieczność jest niema.

WIECZNOŚĆ JEST NIEMAAAA!

Przystanął. Kroki przyjaciela niosły się przez kilka minut, po czym ucichły. Przypomniał sobie. Dwie luźne nici splotły się w jedną i dały efekt.

Krzysiek?

Czekał w napięciu, pewien, że dojdzie do jakiejś rozstrzygającej konfrontacji, że wreszcie się dowie, o co tu chodzi i kto jest kim. Nic takiego nie nastąpiło.

Czego chcesz?

Powiedz mi… tylko się nie śmiej. Czy ty jesteś moim bratem?

Kroki powoli ruszyły w jego stronę. Ucichły tuż przed nim. Usłyszał ciche westchnienie.

Jędrek, mówiłem ci, żebyś tyle nie kombinował. Chodź już, musimy stąd jak najszybciej wyjść, zanim on się dowie.

Kto? – spytał odruchowo.

No on, Wędrowiec.

I co wtedy?

Nie doczekał się odpowiedzi. Stojąc na dnie betonowej rury miał brata przed sobą. Słyszał jego oddech, ale go nie czuł, więc musiał znajdować się co najmniej metr przed nim. Nie dałby rady sięgnąć. Tymczasem poczuł na karku muśnięcie czyichś palców. Były miękkie i ciepłe jak ściany tunelu. Zdrętwiał.

Krzysiek…?

Uhm.

Coś mnie dotyka…

Szum w ścianie się nasilił. Następne smagnięcia odczuł na szyi, lewym uchu i pod brodą. Uniósł rękę i trafił po omacku na szorstką, pulchną materię, jak nadmuchany i podgrzany beton.

Jędrek, wiejemy! – krzyknął brat i pociągnął go za ubranie. Czwarty raz dzisiaj rzucili się do panicznej ucieczki, tym razem nie przed kimś, lecz czymś. Biegli w ciemności z ryzykiem rozkwaszenia się na nieprzewidzianej i niewidocznej przeszkodzie, ale nie mieli specjalnie wyboru. Strach nie zajmuje się analizą ryzyka tylko ratowaniem skóry. Szepty i szelesty wzrosły do przygnębiającego, osaczającego ich ze wszystkich stron szumu. Biegł za starszym bratem i wraz z każdym krokiem odczuwał wyraźną ulgę w mózgu. Głowa odpuszczała. Brzęczało w niej już znacznie mniej myśli, zaledwie kilka. Jedną z nich była kwestia dalszej trasy ucieczki i jej ewentualnego związku z dotarciem do cegielni. To na pewno było ważne. Drugie, co mu się wydawało ważne, to że uwolnił się od jakiegoś długotrwałego i męczącego napięcia. Jakby biegnąc zrzucał z siebie ciężar, nadmiar czegoś zbędnego. Swoboda. Nareszcie jestem sobą. A tam biegnie mój starszy brat. On wie. Nie powinienem się martwić.

Krzyśkowi Szulcowi kołatała się w głowie jeszcze jedna myśl. A właściwie słowo. Defloro. Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięło.