Proces (prze/od) twórczy, lipcowy felieton Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Mateusz Zatynny

Tym razem, inaczej niż zwykle, Adam wskazał mi temat, sugerując, bym zostawił szersze konteksty i napisał o nowej książce, nad którą pracowałem i która niebawem ukaże się nakładem wydawnictwa Marginesy. Przyznaję, że podszedłem do zadania dość nieufnie, bo nie widziałem w tym, co akurat robię, materiału na felieton. Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że książka będzie ciekawa, ale treści szykowanej publikacji zdradzać specjalnie nie będę, a skoro nie, to opowiadać w felietonie o klepaniu w klawisze? No, niepoważne. W którymś momencie doszedłem jednak do wniosku, że chyba jest coś, o czym chciałbym napisać. Mogę się mianowicie podzielić pewną dziwną impresją, wrażeniem, które towarzyszyło mi przy pisaniu.

Zwykle w ciągu dnia mam poważniej do czynienia z trzema książkami: jedną czytam, gdy mam chwilę wytchnienia, drugiej słucham gdy prowadzę lub ćwiczę, trzecią piszę. Podczas pisania najnowszej książki, tak się złożyło, książką którą czytałem był Outsider Kinga, opowiadający – tu proszę mi wybaczyć spoiler – o istocie nadprzyrodzonej przyjmującej cudzy wygląd niczym baśniowy doppelganger. Książką słuchaną było Strange weather (wkrótce po polsku jako Dziwna pogoda) syna Kinga czyli Joe Hilla. Pierwsza z czterech nowel opowiada o dziwnym człowieku, który kradnie ludziom wspomnienia i pakuje je w zdjęciowe albumy. Obie te książki znamionuje charakterystyczny styl budowania nastrojowej niezwykłości mocno osadzonej w zwyczajnej, szarej amerykańskiej codzienności. To taka fantastyka, która stawia czytelnika na zwykłej uliczce zwykłego osiedla. A gdy będąc na niej, odetchniesz z ulgą, że przecież znasz takie miejsca i wiesz, jak tu jest, wtedy pojawia się, zwykle przerażająca, magia.

Dlaczego napisałem, że czytanie i słuchanie akurat tych książek to znamienne okoliczności? Już, choć może na okrętkę, tłumaczę.

Książka, nad którą do zeszłego tygodnia pracowałem, to opowieść prawdziwa czy też raczej zbiór prawdziwych opowieści i wspomnień jednego człowieka, które ułożone w mozaikę dają obraz nie tylko jego samego, ale i instytucji, w której pracował przeszło trzy dekady, oraz miasta, w którym się urodził i spędził zasadniczo całe życie. Na moją sugestię, ów człowiek, pan Adam, spisał wszystko, co pamięta, a potem przekazał mnie, bym napisał to na nowo.

Wrocław, fot:www.unsplash.com/Zuza Gałczyńska

Trudno mi określić charakter mojej pracy, bo jeśli to praca reporterska, powinienem może opatrzyć to własnym komentarzem, szczegółowo weryfikować opowieść, a bardzo tego nie chciałem. Jeśli redakcja, to za bardzo posunięta, bo nie ingerowałem w fakty, ale dostałem wolną rękę w budowaniu tempa narracji, języka tej opowieści, sposobu przedstawiania jej prawdziwych bohaterów. Wreszcie – ghostwriter? Temu byłoby chyba najbliżej, ale póki co – jeszcze przez chwilę – to ja piszę te słowa, a bohater opowieści, człowiek, który przeżył to, co jest przedmiotem książki, pozostaje Czytelnikowi znany tylko z imienia. Więc jaki ghost?

Zastanawiałem się nad tym któregoś dnia, skończywszy pracę, pakując torbę i jadąc na siłownię. I wtedy właśnie bohater noweli Hilla zorientował się, że oto jest w jego do tej pory dość racjonalnym świecie ktoś, kto zbiera wspomnienia i umieszcza je w albumach. Może, zacząłem myśleć, jestem teraz kimś właśnie takim? I od tego momentu ta myśl pojawiała się mimowolnie, gdy kończyłem rozdział i porządkowałem historie do kolejnego. Wspomnienia, zdjęcia, album…

A potem zdałem sobie sprawę z czegoś innego. Ponieważ książka, nad którą pracuję, ma formę wspomnień, oddanie należycie wszystkiego, co zawarte jest w materiale źródłowym wymaga ode mnie utrzymania narracji pierwszoosobowej. Tak się składa, że znam swojego bohatera i zarazem współautora opowieści w świecie rzeczywistym. Nieraz z nim rozmawiałem, widziałem, jak się porusza, słyszałem, jak mówi. Na potrzeby książki musiałem go niejako zbudować na nowo, naszkicować sobie w tym świecie i takim przedstawić go czytelnikowi. A potem wpisałem w to niejako siebie, bo miałem przejąć to już zajęte, cudze JA i nim być w każdym kolejnym zdaniu. Robiłem to nieraz, ale przecież na fikcyjnych postaciach. A teraz po prostu, na potrzeby tej książki, każdego dnia stawałem się kopią prawdziwego człowieka, myślałem – po swojemu, bo pisałem każde zdanie tak, jak chciałem – ale przecież jego, nie swoimi myślami. Widziałem jego oczami rzeczy i zwracałem uwagę na szczegóły, na które sam bym przecież uwagi nie zwrócił. Stawałem się kimś na kształt Outsidera z powieści Kinga. No, szczęśliwie nie mając równie obrzydliwych co on potrzeb i charakteru.

Wrocław, fot: www.unsplash.com/ Mateusz Gzik

 

Dwie powieści fantastyczne w tle pisania jak najbardziej realnej historii o wrocławskiej policji. Dwóch nierealnych przestępców z tych opowieści jako metafora tego, jaką rolę przyszło mi pełnić w spisywaniu losów służby doświadczonego oficera wydziału kryminalnego. Gdy to, co pisałem siłą rzeczy nie mogło uciec w niezwykłość, ta przelała się, jak w systemie naczyń połączonych, w sam proces twórczy! Czy coś z tego wróciło finalnie do książki z powrotem? Czy pisałem to potem inaczej?

Z tego wszystkiego zrodziło się jeszcze jedno pytanie: czy to już samo w sobie nie brzmi wystarczająco interesująco, by stać się zalążkiem choćby opowiadania?

Pytacie czasem, skąd się biorą pomysły: cóż, niektóre chyba ze zderzenia starych nawyków z nowymi wyzwaniami. Ale wciąż wszystkie nieodmiennie z głowy.