Rekin, baran, żelki Haribo oraz…Herbert. Afera plagiatowa oczami Piotra Stankiewicza

www.unsplash.com/Wai Siew

Zrobiło się ostatnio gorąco w literackim światku (jest on tak mały, że łatwo się nagrzewa), za sprawą oskarżeń o plagiat wysuniętych pod adresem „Rekin i baran. Życie w cieniu islandzkich wulkanów” autorstwa Marty i Adama Biernatów. Nie będę opisywał dłużących się faktów (niezłe streszczenie tutaj), więc w największym skrócie: gruchnęła wieść, że ww. książka jest ponoć splagiatowana z książki Aldy Sigmundsdóttir „The Little Book of the Icelanders in the Old Days”, a także z paru innych źródeł, m.in. przewodnika „National Geographic” po Islandii, oczywiście Wikipedii i… strony internetowej żelków Haribo.

Wiele osób już o tym pisało, nie chcę więc powielać. Zwłaszcza, że nigdy nie byłem na Islandii, nie czytałem tych książek, a poza tym żaden ze mnie reporter. Tylko fakty są ciekawe? Nie tylko! Jeszcze ciekawsze jest refleksja nad nimi. A jest tu o czym myśleć.

I ja myślę sobie tak: za kwartał są lata dwudzieste XXI wieku. Pytanie o własność intelektualną w epoce cyfrowej jest jednym z kluczowych, czy też, jak by to napisała Marta Biernat, jest najbardziej dużym, ogromnym i wielkim pytaniem naszych czasów. Bo do kogo właściwie należy wpis na Reddicie? Jakim źródłem jest komć na Facebooku? To są zasadne wątpliwości, z którymi mierzy się każdy kto dzisiaj coś pisze. I są one godne osobnego felietonu, czy raczej ich cyklu. Jednak pytanie o status ontologiczny riposty na Twitterze to jest zupełnie inna rozmowa, niż ta o jawnym plagiacie. Ten ostatni mnie po prostu dziwi: w XXI wieku przepisywać fragmenty cudzych tekstów i liczyć, że nikt się nie wyda?

Islandia, fot: www.unsplash.com/André Filipe

 

Skoczmy pół wieku wstecz. Pisząc esej „Kamień z katedry” do swojego legendarnego „Barbarzyńcy w ogrodzie” Zbigniew Herbert najprawdopodobniej ordynarnie przepisał pokaźne fragmenty książki Les Bâtisseurs de cathédrales Jeana Gimpela, która akurat wyszła w czasie jego pobytu we Francji pod koniec lat 50. Młody Pan Cogito mógł jednak rozsądnie przypuszczać, że nikt się nie zorientuje. Bo książki Gimpela nie było jeszcze po polsku, bo żelazna kurtyna, bo inne czasy (i faktycznie, to wyszło na jaw dopiero po czterdziestu latach i śmierci autora; jeżeli się nie mylę pierwsza napisała o sprawie Dorota Bielawska w „Twórczości” w 2004 r., nr 2-3 s. 226-231. Ale dzisiaj? Gdy niemal wszystko i niemal każdy dostępny jest za jednym kliknięciem? Dzisiaj plagiat przez przepisywanie żywcem – dziwi.

Co z kolei nie dziwi, to sytuacja w której plagiator kluczy i brnie, nie umiejąc się przyznać do błędu. To się nie zmieniło. Bo z tego błędu (czy błąd to właściwe słowo?) nie ma łatwego wyjścia. Nie wiem, co myśli autor przepisując cudzą książkę. Nie mam doświadczenia. Czy myśli, że tak to się właśnie robi, że na tym polega pisanie? Czytałem sporo o tym nieszczęsnym „Kamieniu z katedry” i zaprawdę, na szczyty delirycznych manipulacji wspinali się ci, którzy chcieli bronić Herberta w tej sprawie. A to, że intertekstualność, a to, że „jad niechęci”, a to, że poeta w natchnieniu stracił rozróżnienie między źródłem, a własnym tekstem. Brzmi kuriozalnie, ale, między Bogiem a „Prawdą”, co właściwie można powiedzieć w takiej sytuacji? „Sorry, przyznaję, że moje pisarstwo jest kłamstwem”? Jest w akcie pisania, akcie twórczym, coś takiego, że sprzeniewierzenie się mu jest złamaniem czegoś więcej niż praw autorskich. Jest zerwaniem jakiejś głębszej, niepisanej umowy. Jest trochę świętokradztwem. I chyba dlatego tak trudno się przyznać. Bielawska podaje, że „Kamień z katedry” jest zerżnięty z Gimpela w „ponad 2/3”, u naszych Islandczyków mówimy o procentach jeszcze wyższych, a dodatkowo wchodzą te nieszczęsne żelki Haribo. Podręcznik strategii mówi, że szansa na sensowny odwrót jest wtedy, kiedy jest ścieżka do takiego odwrotu. Ale przy plagiatach tak grubych, trudno powiedzieć jaki właściwie jest sensowny out dla autora. Więź autora i czytelnika jest zawsze trochę skokiem na wiarę w uczciwość tego pierwszego. Kto taką umowę zerwie, ten faktycznie, nie bardzo ma gdzie i którędy wracać. Stąd zaprzeczenie, brnięcie, próby przeczekania.

I jeszcze jedna uwaga, trochę z innej beczki, choć z tej samej bajki. Bo tak: pierwszy rzucę kamieniem (nie tym z katedry) w kwestii plagiatów. Jeszcze szybciej nim rzucę w sprawie – jak to ktoś nazwał – „nadprodukcji książek reporterskich w Polsce” (rzucę i dodam, że nie tylko o reporterskie chodzi). W tej kanonadzie kamieni przynajmniej jeden jest jednak rzucany niesprawiedliwie. I nie pierwszy raz ten kamień pada – więc pozwolę go sobie tutaj podnieść.

Autorzy „Rekina i barana” zaczęli swoją karierę nie od książki, a od bloga o Islandii. Przyszła popularność, sprawy urosły, to wydali też książkę. I teraz są hejtowani również i za to, że są „tylko blogerami” i że „tak to się kończy, gdy influencerzy biorą się za pisanie książek”. Dużo widziałem komentarzy tego typu. Rezonuje w nich myślenie, że „prawdziwym pisarzem” (cokolwiek to znaczy) jest ten, kto wyda książkę na papierze (najlepiej pięćsetstronicową powieść polifoniczną), a kto publikuje w internecie ten jest „marnym blogerem”. Tylko, że to jest myślenie sprzed dwudziestu lat! Dzisiaj dużo mniejsza jest odległość między książką, a internetem. Bo ani książka nie stoi już tak wysoko, ani blog tak nisko. To się wszystko zdemokratyzowało, spłaszczyło. Skurczyła się przestrzeń między słowem drukowanym, a tym wyświetlanym, a nadmierne skupianie się na medium jest dziś anachronizmem. To nie ma już takiego znaczenia, czy coś czytam w grubej książce, czy na Twitterze. Liczy się treść.

I to za treść należy oceniać i za treść należy hejtować. Kto żywcem przepisuje cudzy tekst i twierdzi, że to jego własny, a potem się jeszcze mętnie tłumaczy – ten popełnia plagiat i tyle. Ale dotyczy to tak samo blogera, czy instagramera, jak reportera i poety. Rzetelność i uczciwość są jedne i niezależne od medium. Media się zmieniają i formy się zmieniają. Zostaje nam jedno – dbać, żeby treść była uczciwa.

Piotr Stankiewicz – filozof i pisarz. Autor, m.in. „21 polskich grzechów głównych” oraz „My, fajnopolacy”.