„Harry Potter” leżał w wydawnictwie na parapecie, co się z nim stało? Których wydanych książek żałuje, a z których jest dumny? Jakie losy spotkały książkę napisaną przez sztuczną inteligencję, a nie przez autorkę? Rozmawiamy także o wydawaniu komiksów, klasyki i lekach na bolączki rynku literackiego. Przed Państwem Michał Nalewski, wiceprezes i redaktor naczelny wydawnictwa Prószyński Media.
Michale, bardzo dziękuję, że znalazłeś dla mnie chwilę. Dłuższą – mam nadzieję. Jedna porażka zawodowa albo jedna decyzja, której żałujesz najbardziej?
Kalendarz Dawida Kwiatkowskiego, czyli publikacja dla grupy czytelników, której jako redaktor prowadzący nie czułem. To był pomysł, z którym to my zwróciliśmy się do Dawida Kwiatkowskiego, czyli kalendarz dla jego fanów z różnymi tekstami i pomysłami autorstwa piosenkarza. Była to dla mnie gorzka lekcja. Mogę pracować nad projektem książkowym, którego na początku nie czuję, ale po drodze muszę w temacie i odbiorcach – jak ja to często mówię – zakochać i ich zrozumieć. Wydawało mi się, że podejdę do tego biznesowo. Ale to była kolosalna porażka..
I druga nauczka, do której oficjalnie się przyznaję: pod koniec swojej kariery pisarskiej Maria Nurowska była moją autorką. Była bardzo wymagająca wobec osób, które pracowały nad jej książkami. Myślę, że zaskarbiłem sobie wówczas jej przyjaźń i zbudowałem na zaufaniu relację redaktor-autorka. Ale kiedy Maria wpadała na jakiś, często szalenie odważny, na pierwszy rzut oka nierealny, pomysł dotyczący swojej książki to były walki i dyskusje do upadłego. W trakcie jednej z batalii, jako nieopierzony redaktor, doszedłem do wniosku, że zamiast z autorką dyskutować i przekonywać to posunę się do kłamstwa. Powiedziałem: Mario, nie da się. Oczywiście ona nie odpuściła i sprawdziła. Dzień później moje, jak mi się zdawało, niewinne oszustwo, się wydało. Zadzwoniła zerwać ze mną kontakt i współpracę, zmieniła redaktora. I to była dla mnie ważna lekcja, za którą jestem bardzo wdzięczny: że autorów się nie oszukuje. Lepiej jest powiedzieć najgorszą prawdę niż posunąć się do kłamstwa. Cieszę się, że pod koniec życia wybaczyła mi.
Skoro jesteśmy przy tematach, których nie powinno się robić, gdy się ich nie czuje – czy to właśnie dlatego nie do końca wypalił wam projekty literatury Young Adult?
Rozpoczęliśmy wielkim sukcesem, książką Dustina Thao, i wtedy wydawało się to proste. Ale zdarza się wsiadać do – jak mówimy w wydawniczym slangu – pociągu, który już odjechał. Staramy się teraz odrabiać lekcję z literatury YA, że czasami nie tylko pociąg odjechał, ale i peron. Myślę, że tu zdecydowaliśmy się na wydawanie zdecydowanie za późno. Dopiero uczyliśmy się tych czytelników, a nie wiedzieliśmy, czego czytelnicy potrzebują. Natomiast mieliśmy kilka hitów, które swoją sprzedażą pokryły straty poniesione na innych tytułach. Bardzo ciekawa lekcja, ale chciałbym jej od strony finansowej więcej nie powtarzać.
Kontynuujmy więc rozmowę o rzeczach, które były, ale ich nie ma, to dlaczego wyczerpaliście formułę komiksów?
Komiks jest bardzo trudną półką. Trzeba mieć nosa do tytułów i wiedzieć, jak to wydać od strony edytorskiej. Ale mamy Gildię, czyli czołową księgarnię komiksową, więc gdybym dzisiaj miał redaktora, który by mnie przekonał, że potrafi wybierać tytuły i ma nos do rynku, to pewnie byśmy wrócili.
Nie jesteście jedynym wydawnictwem, które chciało poflirtować z komiksami, a jednak nie wyszło – tak było chociażby z Marginesami.
Trzy lata temu pracowaliśmy nad wejściem z ofertą powieści graficznych, ale moment tąpnięcia cen papieru spowodował, że próg ryzyka był wysoki. Odpuściliśmy.
Masz wrażenie, że coraz więcej osób chce pisać, i przesyła Wam propozycje wydawnicze, które nigdy nie powinny zostać wysłane?
Czytam propozycje wydawnicze od czternastu lat. Uważam, że to jedna z najciekawszych aktywności redaktorskich. W propozycjach wydawniczych najszybciej przegląda się rynek wydawniczy i widać, na jakim poziomie jesteśmy. Widzimy trendy i myślenie autorów, które dopiero za kilka miesięcy pojawi się w księgarniach. Uważam, że stała się też rzecz bardzo dramatyczna. Jeszcze pięć lat temu przychodziły głównie książki skończone. Autor sobie zadawał trud, a ja, czytając, miałem szacunek do kogoś, kto poświęcił czas na pisanie. Dzisiaj rynek wydawniczy przyspieszył nie tylko od strony nadprodukcji książek i szaleństwa promocyjnego, ale także po stronie autorów, których nikt nigdy nie wyda. Dzisiaj dostajemy trzy rozdziały albo streszczenie i mamy podjąć decyzję. Straszne jest to, że czasem my nie zdążymy odpisać, że jesteśmy zainteresowani propozycją i chcemy ją przeczytać, albo coś omówić, a ci autorzy już mają umowy od innego wydawcy. Autorzy już nawet nie zadają sobie trudu skończenia książki, bo wiedzą, że przy tym, jak wygląda dzisiaj rynek, bez problemu znajdą wydawcę. A jeśli nie, to zawsze mogą pójść w self-publishing.
Ile szacunkowo miesięcznie przychodzi na skrzynkę propozycji?
Między dwanaście, a dwadzieścia dziennie. Staramy się, ale nie jesteśmy w stanie odpowiadać na wszystkie.
Na stronie macie nawet informację, że nie do wszystkich się ustosunkujecie.
Zdarza mi się, po tym, jak któryś autor nagle wybucha, sprawdzać, czy mieliśmy go w propozycjach wydawniczych. Większość propozycji odpada jednak po pierwszym przeglądzie, nie spełnia podstawowych kryteriów, albo są z gatunków nie wydawanych przez nas, albo brakuje im podstawowych informacji. Często autorzy wysyłają swą twórczość wszędzie, nie zwracając uwagi na profil wydawnictwa lub wymogi podane na stronie. Ale prawdą jest, że przebić się w tej masie nadsyłanych tekstów jest trudno.
Powiedziałeś: między dwanaście a dwadzieścia dziennie, czyli możemy spokojnie powiedzieć, że to jest kilkaset propozycji miesięcznie. Ile z tych kilkuset nadaje się na księgarską półkę?
Książki, które nadają się według nas do wydania, trafiają się dwie do czterech w roku. Natomiast książek, które rokują w dalszej pracy z redaktorem prowadzącym jest pięć – osiem w roku. Zawsze jednak zastrzegam, że inny wydawca może się kierować innymi kryteriami i to co u nas „niewydawalne”, dla innych może być poszukiwane.

www.unsplash.com/Brett Jordan
Natomiast to, co zawsze powtarzam wszystkim redaktorom: nasza bestsellerowa autorka Katarzyna Puzyńska była wyłuskana z propozycji wydawniczych. Mieliśmy też stamtąd wielu autorów, którzy przez lata święcili triumfy na półce obyczajowej. Propozycje wydawnicze traktujemy również jako podstawę do rozmów z autorami. Jednak nie o tych tekstach, które przesyłają – oceniamy warsztat i możliwości długofalowej współpracy.
Wszystko co przychodzi na skrzynkę czytasz sam, czy jest osobny dział w wydawnictwie, który się tym zajmuje?
Każdy redaktor jest podłączony do maila z propozycjami wydawniczymi. Jesteśmy jako podzieleni na konkretne półki gatunkowe, natomiast wchodzimy sobie w paradę dlatego, że czasami ktoś, kto stoi z boku, widzi najwięcej. Na stałe jest jedna osoba, która zarządza propozycjami wydawniczymi, gdyby okazało się, że nasze sito redaktorskie nie jest takie, jak być powinno. Czyli jest jedna osoba, która codziennie odczytuje wszystkie wiadomości, i nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie wszystkich przeczytać, to ona dokonuje wstępnej selekcji, rozdziela między konkretnych redaktorów, żebyśmy mieli poczucie, że nad tym panujemy.
Czy Katarzyna Puzyńska wysłała Wam propozycję wydawniczą mailem, czy jeszcze w kopercie?
Kiedy czternaście lat temu przyszedłem do wydawnictwa był wtedy oddzielny pokój, który w całości zapełniony był maszynopisami. Byłem redaktorem, który ten pokój likwidował, czyli musiał ocenić wszystkie maszynopisy Po dziś dzień, ze względu na wydawanie przez nas przed laty serii o polskiej mafii, przychodzą do nas maszynopisy z więzień. A ponieważ ta półka jest mi bliska odsyłamy tym ludziom rękopisy. Wiem, ile kosztuje w więzieniu zdobycie papieru, więc odsyłamy, i staramy się też dzwonić do opiekuna, żeby ten rękopis trafił z powrotem do osoby, która go napisała. Zrezygnowaliśmy z maszynopisów, bo rynek wydawniczy przyspieszył, więc i mieliśmy problem z odsyłaniem – nie byliśmy w stanie nad tym zapanować. Teraz działamy już tylko elektronicznie. Choć do dziś zdarzają się przesyłane i przynoszone koperty, głównie przez starszych ludzi.
Co to znaczy, że jest to temat Ci bliski?
Jestem osobą, która wraz z Arturem Górskim wymyśliła serię książkową o polskiej mafii.
Myślałem, że jest Ci bliski z tej drugiej strony.
Stoję za książkami świadka koronnego jako redaktor prowadzący. To pod moim i wydawnictwa adresem padały krytyczne uwagi ze strony rynku wydawniczego, że była to rzecz niedopuszczalna, że nie powinno się wydawać świadka koronnego, bo dopatrywano się w tym gloryfikacji przemocy.
I teraz, już po czasie, zgadzasz się z tymi zarzutami, czy według Ciebie i tak ktoś by to wydał?
Przez całe okres wydawania tej serii dobrze wiedzieliśmy, jacy inni wydawcy próbowali przejąć tę serię i namówić świadka koronnego na zmianę barw klubowych. Uważam, że jest to ważna opowieść o latach dziewięćdziesiątych i ona zostanie. Czy bym ją dzisiaj wydał? Tak, ale zmieniły się trochę kanony mówienia o pewnych problemach, więc Artur Górski pewnie napisałby je dziś inaczej. Wiem też, ile prac magisterskich o latach dziewięćdziesiątych powstało w oparciu o te publikacje. Na początku pracy w wydawnictwie, kiedy naprawdę nie miałem pojęcia o rynku, wydałem pierwsze dwa tomy z tej serii, których sprzedaż wtedy przekroczyła pól miliona egzemplarzy. Nie ukrywam, że to była duża radość i złapanie bakcyla bycia wydawcą: ryzykowania i weryfikowania swojego nosa.
Byłem jednym z pierwszych rzucających kamieniem w “Tatuażystę z Auschwitz”, ale ludzie z branży mówili: stary, gdyby nie wydały tego Marginesy, to wydałby to ktoś inny. To by się tak czy siak ukazało. Rzeczywiście ten rynek tak działa, że jeżeli ktoś widzi potencjał, ale ma jakieś opory moralne, a wie, że excel będzie się świecił na zielono, to taką książkę wyda?
Tak, bo rynek książki to również biznes jak każdy inny. Z przerwami na misję czy honory domu. Powiem, że nie zgadzam się nigdy z takimi osądami, bo trzeba je robić po upływie kilku lat od wydania książki i wtedy dopiero oceniać jej rolę. Być może “Tatuażysta z Auschwitz” przysłużył się do szerokiej dyskusji o poziomie książek dotyczących tematyki obozowej, dyskusji której byśmy zapewne nigdy nie odbyli za sprawą innych książek.
Znaczy bardzo niskiego poziomu.
Mieliśmy dzięki temu polemikę, w którą włączone było Muzeum w Auschwitz – oni zajęli oficjalne stanowisko. Była rozmowa a propos książek Maxa Czornyj’a – i bardzo dobrze. Te dyskusje uśmierciły sprzedaż tak zwanego nurtu pop-holo. Bez tego być może dzisiaj nadal ta półka świeciłaby triumfy sprzedażowe. Między innymi dlatego nie wkraczaliśmy w ten nurt, a podejmujemy merytoryczną współpracę z Muzeum na Majdanku. Pewnie nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie taka dyskusja.
To jest właśnie wątek, do którego zmierzałem, ale jeszcze zostając przy tym “Tatuażyście”. Rozmawiałem z przewodnikami po Muzeum w Auschwitz – oni teraz większość czasu w trakcie oprowadzenia wycieczek spędzają na tym, żeby prostować pewne rzeczy.
Ale to „Tatuażysta” spowodował, że zwiedzającymi są osoby, które prawdopodobnie nigdy by tam nie pojechały, więc bardzo dobrze. Mówię to jako osoba wydająca ludzi z Auschwitz, którzy ocaleli: oni powtarzali, i po dziś dzień powtarzają, że za mojego i twojego życia Auschwitz się powtórzy. Dlatego, że historia uczy, że niczego nie uczy. A w tym roku mieliśmy ostatnią okrągłą rocznicę, przy której byli prawdopodobnie jeszcze jacyś świadkowie tamtych wydarzeń. Za chwilę będziemy rozmawiali o Auschwitz bez żyjących świadków.
No tak, zmarł też Marian Turski, jedna z tych osób, które opowiadały o tym, co zaszło. Wracając do waszej współpracy z Muzeum na Majdanku: to jest współpraca w jakikolwiek sposób przynosząca wydawnictwu dochód, czy to są raczej takie honory domu i krzewienie wiedzy?
Z założenia miała być to współpraca dla honorów domu. Naszą dużą radością jest sprzedaż tych książek, ich dodruki, i że za „Dziennik Maryli. Życie i śmierć w getcie warszawskim”, prawdopodobnie jedyny dziennik pisany w bunkrze warszawskiego getta, zdobyliśmy wyróżnienie w kategorii edytorskiej w jubileuszowej XXX edycji Nagrody KLIO. Między innymi współpraca z Muzeum na Majdanku powoduje, że kiedy dziś wydajemy książkę z Auschwitz w tytule, to po korowodzie tych pop-holokaustowych książek czytelnicy piszą w komentarzach: “potraficie robić książki o drugiej wojnie światowej, tak trzymać!” Mam dużą przyjemność współpracy z ludźmi Muzeum przy tych książkach, którzy w całości opracowują taką publikację. To jest mistrzowski poziom edytorski i merytoryczny. Jesteśmy z tego bardzo dumni.
Dla mnie w takich właśnie książkach logo Państwowego Muzeum na Majdanku czy Muzeum Auschwitz jest gwarancją, że to nie jest fiction, tylko rzecz jest przeczytanea przez naukowców, i na tym mogę budować swoją wiedzę.
A ja się cieszę, że Muzeum nam zaufało, bo dzięki współpracy z nami te wartościowe publikacje mają bardzo szeroką dystrybucję. Coś, co byłoby dostępne tylko w kiosku muzealnym, ma szansę być w Empikach w całej Polsce.
Jak to jest być jednym z dwóch polskich wydawców Stephena Kinga?
Zażartuję: to duża frustracja, że nie jestem w stanie ściągnąć Stephena Kinga do Polski. A serio: oczywiście zawsze z dużymi emocjami czekamy na każdą jego nową książkę. Bardzo lubię wewnętrzne rozmowy w wydawnictwie, kto jest w której frakcji twórczości Stephena Kinga, czy bliżej mu do „Dallas” czy „Doktor Sen”. Stephen King to jedna z największych marek literackich i cieszymy się, że możemy ją budować.
Jak to wygląda od kuchni, to znaczy jak duże to są obwarowania, gdy dostajecie jakąś książkę? Sonia Draga opowiadała, że gdy jedna z książek Dana Browna była tłumaczona, to tłumacze byli skoszarowani w jednym miejscu i pracowali na komputerach – oczywiście niepodpiętych do sieci internetowej. Jak to wygląda od strony organizacyjnej, żeby coś, co nie może wyciec, nie wyciekło?
Kontrakt na wydawanie Stephena Kinga jest jednym z najpilniej strzeżonych tajemnic naszego wydawnictwa. I niestety jeden z podpunktów dotyczy kar za ujawnienie jego zapisów. Najpierw jednak będzie anegdota. Pierwszy szkic maszynopisu „Strefy śmierci” Stephen King zabrał ze sobą w torbie podręcznej na wakacje na Hawaje. Kiedy wrócił do domu, do Bridgeton, w stanie Main, gdzie wtedy mieszkał, i rozpiął torbę, w środku zmalał tylko awokado. Okazało się, że pewna kobieta pomyliła torby i zabrała torbę z jedyną kopią „Strefy śmierci” w środku. Po takiej opowieści z życia Mistrza mogę powiedzieć, że otrzymujemy jedną kopię książki od agencji. Czekam bardzo na telefon, kiedy redaktor informuje mnie, że trzyma ją w dłoni. A te ponad 20 minut, kiedy jedzie z nią samochodem przez połowę miasta to czas, kiedy zwykle wypatruję go już przed wejściem do wydawnictwa. Zdarza mi się dzwonić do niego, kiedy jest w drodze, i przypominać, że ma się nigdzie nie zatrzymywać i nie mylić toreb.

Stephen King, fot: Shane Leonard
Wydajemy książki Stephena Kinga od lat dziewięćdziesiątych, więc tę procedurę mamy przepracowaną. Natomiast tam jest podstawowe obostrzenie. Do momentu światowej premiery krąg osób, które potencjalnie mają tekst w rękach i znają jego treść, musi być policzalny na palcach jednej ręki. I to są osoby, które zobligowane są konkretnymi zapisami w oddzielnych umowach, że łatwiej umrzeć niż złamać zapis tej umowy.
Czy są jakieś ewentualne kary finansowe?
Największa karą jest to, że traci się Stephena Kinga jako autora.
Co uratuje polską książkę? Czy to będzie zerowy VAT na książki, czy jednolita cena, a może nic i nikt?
Czytelnicy. Dlatego, że ten rynek jest taki, jacy są czytelnicy. I to czytelnicy uczą polskich wydawców tego, co mają robić, zmieniają ich myślenie. Dyskusja, która toczy się teraz o zamykaniu księgarń, o zerowej stawce VAT, sieci dystrybucji: tę sytuację zmienią tylko czytelnicy. Tylko czytelnicy uratują ten rynek – na pewno nie wydawcy.
W takim razie jak wydawcy mogą się przysłużyć uleczeniu rynku? I czy w ogóle ten rynek jest chory? Bardzo często się mówi: wiesz, to są książki, to jest kultura. Ale tą kulturą i tymi książkami rządzą dokładnie takie sama prawa rynku jak sprzedaży kiełbasy?
Po pierwsze, jesteśmy młodym wolnym rynkiem. Od osiemdziesiątego dziewiątego roku – co to jest trzydzieści pięć lat dla rynku – jakiegokolwiek? Jesteśmy więc bardzo młodym rynkiem, jeżeli chodzi o wolność i stąd to, co nazywamy różnymi patologiami, jest tego pochodną. A dwa, tak: wszyscy kochamy książki, ale niestety jesteśmy takimi samymi przedsiębiorstwami, jak firmy produkujące kiełbasę albo buty: musimy się utrzymać i mieć zasoby finansowe na podejmowanie różnych decyzji. A ostatnie lata, czyli pandemia, wzrost cen papieru niestety podniosły koszty i zaostrzyły zasady gry o czytelnika.
Odpowiadając na twoje pytanie: co mogą robić wydawcy? Ta gorzka lekcja, o którą pytałeś: każdy wydawca ma taki moment, kiedy uważa, że jest mądrzejszy od czytelnika, i że go oszuka. Nie da się oszukać czytelników – trzeba ich po prostu słuchać. Najważniejsze są media społecznościowe i maile oraz listy od czytelników które spływają do wydawnictwa. Ja regularnie, codziennie pod koniec dnia, niezależnie, ile miałbym spotkań, siadam przed komputerem i czytam wszystkie komentarze na naszych mediach społecznościowych, bo nagle się okazuje, że ktoś do nas pisze: państwo wydali piętnaście lat temu jakąś książkę w jakimś tłumaczeniu, to tłumaczenie jest niedostępne. I my do tego wracamy. Najlepszy przykład: dziesięć lat temu zastanawiałem się, jak uczcić rocznicę Auschwitz wewnątrz wydawnictwa. I ktoś napisał u nas w komentarzu: może by ktoś wreszcie wznowił “Dymy nad Birkenau”? I ja mówię – wznówmy, dla honorów domu. W życiu nie sądziłem, że my w pół roku sprzedamy trzydzieści tysięcy “Dymów nad Birkenau”! Zrobił to jeden komentarz czytelnika, który nie był w stanie zdobyć tej książki i chciało mu się ten komentarz napisać.
Grzesiuk i Steinbeck to też są honory domu?
Znam ludzi, którzy w życiu przeczytali tylko książki Stanisława Grzesiuka. I wracają do nich regularnie, uznając je za książki nad książkami. Kiedyś wymyśliłem, że chciałbym wznowić kultowa trylogię Stanisława Grzesiuka. To miały być honory domu, natomiast nie przypuszczaliśmy, że to będzie kapitalna przygoda edytorska, czyli praca nad archiwami autora i przywracanie fragmentów wyciętych przez cenzurę. No i nie spodziewaliśmy się takiego sukcesu, który trwa po dziś dzień. Przedłużyliśmy umowę ze spadkobiercami na kolejne dziesięć lat. I Grzesiuk się cały czas sprzedaje. To jest kolosalny sukces, bo sprzedaliśmy koło czterystu tysięcy egzemplarzy całej trylogii. A czekają nas kolejne niespodzianki związane z tym projektem.
Teraz jest świetne nowe wydanie.
Po raz pierwszy w jednym tomie trzy jego kultowe książki i to w wydaniu z barwionymi brzegami. Steinbeck to klasyk, który sprzedaje się, ku naszemu zaskoczeniu, naprawdę dobrze. A trzeba pamiętać, że to jest drugie wydanie jego wydanie w ciągu ostatniej dekady. Oczywiście potencjał drugiego wydania jest zawsze mniejszy, natomiast nie są to tylko honory domu. I to jest najprzyjemniejsze, kiedy wydaje się po prostu dobrą literaturę, której regularnie robisz dodruki.
Wiele wydawnictw wraca do wydawania klasyki. Według Ciebie jest to spowodowane tylko zarobkiem czy jednak – skoro mówisz, że to czytelnik decyduje o tym, jak będzie wyglądał rynek, i skoro czytelnik chce – może warto rozważyć znowu tego Steinbecka czy Hemingwaya?
Chwilę temu na półkach księgarskich triumfy świeciła literatura YA. Długo dyskutowaliśmy, co z tego zjawiska zostanie. Według mnie zostanie między innymi moda na klasykę. Bo ta grupa czytelników nie chce kopać w zakurzonej bibliotece dziadka albo mamy, żeby w brzydkim wydaniu przeczytać po raz pierwszy Jane Austen czy Bolesława Prusa. Oni chcą pięknych wydań, ładnych okładek i dobrego papieru. Oni chcą móc tą klasyką żyć na Instagramie albo booktoku. I chwała im za to! Nowe tłumaczenia, wstępy, redakcje, layouty, oprawy, edycje to daje zupełnie nową energię w czytaniu i myśleniu o klasyce.
Sztuczna inteligencja to jest temat, od którego mam wrażenie, nie uciekniemy, który nas cały czas atakuje. Zresztą Polska Izba Książki powołała zespół ds. sztucznej inteligencji. Jakiś czas temu dostałem nową książkę Bereniki Lenard i Piotrka Mikołajczaka, gdzie z tyłu napisano: fabuła tej książki powstała bez użycia sztucznej inteligencji. Jak ty się na to zapatrujesz? Jako zagrożenie, czy raczej jako pomoc? To znaczy, czy zamiast trzystu propozycji miesięcznie będziesz dostawał trzy tysiące, bo część będzie napisana przez sztuczną inteligencję? Czy jednak w pracy wydawnictwa będzie to pomocne?
Stanęliśmy już przed takim wyzwaniem. Dostaliśmy od jednej z naszych autorek propozycję książki, która została napisana nie przez nią, a przez sztuczną inteligencję. To była nasza pierwsza taka historia – sprzed półtora roku. Czemu się przysłużyła, i jaką procedurę wdrożyliśmy? Redaktor, który prowadzi polskiego autora jest zobligowany do etapu pracy, którego do tej pory nie było, czyli gruntownej rozmowy o treści książki. Dlatego, że w rozmowie z autorką wyszło, że nie zna fabuły, bo nie ona ją pisała.
Ja sztuczną inteligencję postrzegam jako szansę, żeby zatrzymać tę nadprodukcję książek, bo po prostu redaktorzy będą musieli jeszcze bliżej pracować z autorami, nie bać się tej rozmowy, którą ja musiałem odbyć. To obliguje redaktora do gruntownego przeczytania i jeszcze większej odpowiedzialności za książkę. A myślę, że często patologią polskiego rynku wydawniczego jest to, że wydawcy wydają książki, których nie doczytali, albo w ogóle nie przeczytali. Druga rzecz: uważam, że jeżeli AI spowoduje, że przy każdej polskiej książce redaktor prowadzący odbędzie taką gruntowną rozmowę i pracę, to jest szansa, że AI przysłuży się do podniesienia poziomu polskiego rynku wydawniczego. Są autorzy, którzy jasno nam deklarują, że AI było im pomocne przy zbieraniu materiałów. Mamy teraz taki przypadek, że autor oddał nam książkę pół roku wcześniej, bo po prostu materiały otrzymał od AI. Taką samą rozmowę odbyliśmy, taką samą procedurę wdrożyliśmy – autor rzeczywiście napisał książkę sam, natomiast nie on zbierał materiały. Oczywiście weryfikacja tych materiałów jest już po naszej stronie.
I wtedy ufacie tej sztucznej inteligencji? Czy jednak ktoś z wydawnictwa przeprowadza fact-checking tego, co sztuczna inteligencja podsunęła autorowi w trakcie researchu?
Absolutnie nie ufamy. Wtedy zamawiamy zewnętrzną konsultację merytoryczną. I uważam, że to ryzyko AI, które się pojawia, jeżeli zostanie przez wydawców wykorzystane w ten sposób, że zaczniemy weryfikować, jest ogromną szansą dla polskiego rynku wydawniczego. Bo są redaktorzy nabywający, którzy nie czytają książek, które kupują i które wydają.
Dużo osób nie czyta też książek, które recenzuje. Wróćmy do tej autorki, bo to jest bardzo ciekawe. Przyniosła wam książkę napisaną przez sztuczną inteligencję – powiedziała Wam o tym w momencie oddania?
Tak bardzo nie zapanowała nad pisaniem tej książki, że na koniec, na jednej z ostatnich stron został komentarz przeklejony z AI. I było takie podejrzenie, że albo końcówka jest z pomocą, albo cała książka jest z AI. Stąd pomysł, żeby w ogóle odbyć taką merytoryczną rozmowę. I ona wtedy się przyznała – na koniec, po bardzo trudnej rozmowie.
Aha, czyli nie w momencie złożenia…
Oczywiście przyznała się tylko dlatego, że została poinformowana, że powodem mojego powątpiewania było to, że taki komentarz był zostawiony w treści. Podziękowaliśmy za możliwość wydania tej książki.
Ale to było coś, czego się nie dało czytać, czy wręcz przeciwnie: to była książka do wydania, powiedzmy, po jakichś tam pracach?
Nie w tych kategoriach. Ja po prostu uważam, że dwóch osób w życiu nie można oszukiwać: terapeuty i wydawcy. Bo oszukując wydawcę – oszukujesz też czytelników. Dla mnie wydanie takiej książki było niedopuszczalne. Przy kolejnej książce już tę lekcję odrobiła. Odbyliśmy taką samą rozmowę i okazało się, że można pisać książki samemu, można pracować z redaktorem i można zbudować zaufanie na linii autor-wydawca-czytelnik.
To jest ktoś znany?
Nie.
Myślisz, że takie rzeczy dzieją się w świecie literackim w Polsce?
Tak.
Myślisz czy wiesz?
Wiem. Ale my nadal dyskutujemy, czy to jest szansa czy zagrożenie, zamiast dyskutować o tym, jak sobie z tym poradzić, jakoś znormalizować to prawnie i zacząć o tym szerzej dyskutować.
To jest śmieszne czy straszne?
Trzeba pamiętać o tym, że to jest w ogóle szersza dyskusja, bo myśmy kilka lat temu mieli czołowych polskich dziennikarzy, którzy schowani na okładce pisali za czołowych polskich celebrytów książki i oszukiwano czytelników. Więc teraz mamy dziennikarzy zamienionych na AI i ten sam proceder. To jest w ogóle szersza debata o tym, jak wygląda rynek wydawniczy. TOP-ki okupują autorzy, którzy mają ghostwriterów, a ci według polskiego prawa są nielegalni. Wszyscy ochoczo przymykamy na to oko, więc uważam, że to jest moment na sensowną rozmowę o całym rynku wydawniczym, a nie ciągnięcie: unia literacka w stronę autorów, rynek księgarski w stronę rynku księgarskiego, wydawcy w swoją stronę, bo wtedy przez kolejne lata będziemy płynęli tak jak teraz.
Sądzisz, że jesteśmy jeszcze w takim momencie, że pisanie książek przez sztuczną inteligencję możemy z rynku wyeliminować, czy już poszły konie po betonie?
Poszły. My tego nie zatrzymamy, natomiast myślę, że możemy zacząć o tym dyskutować jako o czymś, co ma miejsce, i jak się wobec tego zachowywać, jak to wszystko poukładać na półkach księgarskich. A nie, jak o czymś, czego uważamy, że nie ma. Bo mamy taką sytuację, że wszyscy wiemy, że jest, a tylko udajemy, że tego nie widzimy.
Może trzeba zrobić w księgarniach półki z napisem “książki napisane przez sztuczną inteligencję” – i będzie uczciwie?
Może, ale to jest szersza dyskusja w ogóle nad całym rynkiem. Jestem też ciekaw, jak sobie z tym radzi świat. Boję się, że tak samo jak my, czyli wcale.
Jakie jeszcze widzisz wyzwania przed rynkiem, przed wydawnictwem “Prószyński i S-ka”? Co się wydarzy za rok, dwa, trzy, za miesiąc, za pięć lat? Czy niewiele?
Nie wiemy, i to jest najfajniejsze. Kiedy zaczynałem pracę czternaście lat temu wydawało mi się, że po pięciu latach będę wypalony i będę wiedział prawie wszystko. Nie sądziłem, że z roku na rok będzie coraz ciekawiej. Przychodzą nowe pokolenia czytelników, nowe nawyki czytelnicze, nowy sposób czytania, zmieniają się mechanizmy promocyjne. Coś mnie przeraża, coś mnie przerasta – i to jest fajne. Uważam, że to jest najciekawszy moment z tych czternastu lat. Nie mam zielonego pojęcia, co będzie w najbliższych latach, i to mnie najbardziej ciekawi. Ja zawsze powtarzam, że jeżeli chce się być naprawdę dobrym wydawcą, trzeba mieć naturę hazardzisty. Więc uważam, że dyskusja o rynku wydawniczym i zysku jest jak dyskusja o tym, na co postawić w kasynie.
Czyli masz żyłkę hazardzisty, skoro jesteś tyle lat w tej branży. Papcio Chmiel nadal grzeje Polki i Polaków – ciągle jest w stanie?
Absolutnie grzeje, bo żyje sentyment. Wielokrotnie za życia Papcia Chmiela i dzisiaj, kiedy go już z nami nie ma, obserwowaliśmy tych ojców, którzy swoim synom – w ogóle niezainteresowanym Tytusami – kupują całe te pudełka z kolekcją w poczuciu, że być może pociągną synów w świat swojej młodości i swojego dzisiejszego sentymentu.
Planujecie wokół Papcia Chmiela jakieś kolejne działania? Ostatnio widziałem w jednym ze sklepów odzieżowych serię ubrań z Misiem Uszatkiem. Czy coś wokół Papcia Chmiela coś się dzieje – będzie się działo?
Były artykuły papierowe, były kosmetyki z Tytusem, puzzle, kolorowanki. Trwają prace nad filmem z bohaterami komiksów „Tytus, Romek i A’Tomek”. Ci bohaterowie przeżywają tym razem przygodowy współczesne nam. Takie, które ufamy, opowiedziałbym nam Papcio Chmiel. Prace prowadzi studio, które nagrywa dla największych sieci streamingowych.
Gdybyś mógł wymienić jedno nazwisko kogoś, kogo bardzo chciałbyś wydawać – bez znaczenia z polski, czy z zagranicy, żyjący – nieżyjący.
Ale dla honorów domu?
Nie, bo chcesz, bo lubisz, bo wiesz, że to się sprzeda.
Mam taką trochę zasadę, że jak chcesz, to możesz. Więc nie mam takiego autora. Kiedyś moim marzeniem – jako wydawcy Steinbecka – było posiadać tę wspaniałą trójką dla siebie: Steinbeck, Hemingway, Faulkner. Niestety, nie wyszło, rozmowy się rozmyły. Ale mam dość opanowaną sztukę odpuszczania. Jeżeli się nie udało, to znaczy, że nie my mieliśmy być wydawcą danej książki.
Kogo z autorów mogliście wydać, a nie wydaliście? Masz taką listę wyrzutów sumienia?
Podobno kilka lat przed moim przyjściem u jednej z redaktorek przeleżał na parapecie “Harry Potter”. Mieliśmy też w propozycjach wydawniczych Zośkę Papużankę z książką, za którą dostała “Paszport Polityki”. I miałem książkę, którą ze świadomością odpuściłem, mimo że bardzo mi się podobała. To był ten moment, kiedy wydawaliśmy polską mafię i wiedziałem, że dobra literatura może zapłacić za to. Książkę wydało wydawnictwo W.A.B. Napisałem wtedy autorowi, że uważam, że nie my powinniśmy być wydawcą. To był “Skoruń” Macieja Płazy. Odpisałem autorowi uczciwie, że ja bym tam zrobił pewną poprawkę, i że to jest bardzo dobra książka, ale to nie jest moment na to, żebyśmy ją wydali. Więc tu nie mam żalu, bo zachowałem się uczciwie wobec autora.

Katarzyna Puzyńska, fot: Emil Biliński/Wydawnictwo Prószyński i Spółka
Twoja lista dumy? Obok Katarzyny Puzyńskiej – z tych wyłuskanych, wyczytanych wygrzebanych?
Nie lubię takiego kombatanctwa. Miałem wspaniałych autorów: Wojciecha Pokorę, Barbarę Krafftównę, Wiesława Michnikowskiego. Odchodzi pewna generacja, a ja łapię się na tym, że dane mi było ich spotkać i pracować z nimi, to duży przywilej. W ostatnim czasie w swój świat wpuścił mnie Michał Bajor i pracujemy nad jego autobiografią. Ale dobry wydawca zawsze patrzy do przodu. Obok niezwykłej przygody jaką niewątpliwie była praca nad archiwum Stanisława Grzesiuka postawiłbym najpełniejsze wydanie wierszy Wojciecha Młynarskiego „Od oddechu do oddechu”. Siedziałem w domowym archiwum Pana Wojciecha, kiedy on był już bardzo chory i mogłem w każdej chwili zadzwonić do trójki jego dzieci i konsultować, pytać i dyskutować.
Po czternastu latach nadal się z pewnych rzeczy tak po prostu cieszę, bo na przykład książka, która się sprzedała świetnie, to zbiór wierszy Marka Grechuty. I to była dla mnie przyjemność wydawania, bo wiem, że to po prostu zostanie. Oczywiście, że TOP-ki łechcą ego, natomiast fajne jest takie poczucie jak dzisiaj rano – kiedy przyjechałem do wydawnictwa i zobaczyłem sygnalne egzemplarze „Obozu zagłady w Bełżcu w relacjach ocalonych i zeznaniach polskich świadków”. Pomyślałem sobie wtedy: wow, to zostanie! Cała reszta książek zginie na poczekalniach dworcowych, a ta książka jest ważna, zostanie w bibliotekach, u ludzi. Dobrze mieć to poczucie, że wiesz po co jesteś wydawcą.