Zacznijmy od ciekawostki: wiecie czym jest przeciążenie informacyjne? W dużym skrócie i uproszczeniu jest to sytuacja, w której otrzymujemy tak wiele różnych informacji, że nasz umysł nie wytrzymuje i przestaje je rejestrować. To znaczy nadal przepływają one przez naszą głowę, ale przestajemy mieć wpływ na to, co w niej zostaje, nie analizujemy też, czy dana wiadomość to szum czy informacja w jakiś sposób dla nas istotna. Oczywiście w zaistniałych okolicznościach nie jesteśmy też w stanie zweryfikować samego komunikatu. Najczęściej polegamy więc na tym, co się nam powie.
Kilka lat temu znany brytyjski mentalista Derren Brown eksperymentował z przeciążeniem informacyjnym próbując płacić sprzedawcom w sklepach czystymi kartkami papieru zamiast pieniędzmi. Zanim jednak sięgał po portfel, wciągał ich w konwersacje w których zasypywał ich tyloma różnymi komunikatami – jednocześnie wymagając tak wielu różnych odpowiedzi – że jego rozmówca zwyczajnie się gubił. Czy naprawdę do tego stopnia, by jego umysł nie rozróżniał białych kartek od pieniędzy? Tak twierdzi Brown i jego ukryta kamera.
Niezależnie jednak od tego, czy rzeczywiście tak było w tamtym przypadku czy nie, przeciążenie informacyjne nie tylko istnieje, ale doświadczamy go na co dzień. Czym innym bowiem wytłumaczyć, że nie reagujemy na jawne próby zrobienia nas w durnia?
Weźmy przykład pierwszy z brzegu. Hasła reklamowe na książkach. Niby drobiazg, bo któżby się nimi kierował, ale z drugiej strony są ważne, bo to często te zdania, które zapadają w pamięć. Zawarty w jednym, dwóch zdaniach komunikat, który niczym haczyk ma się wbić w nasze mózgi i tam zostać aż świadomie zainteresujemy się tytułem. Nie musi być prawdziwy. Ba, czasem jest paskudną, kłamliwą bzdurą, którą ktoś tworzy z pełną premedytacją, wiedząc, że w zalewie informacji, nikt nie będzie hasła analizował, zastanawiał się nad nim. Po prostu przyjmie i już.

www.unsplash.com/Anastasia Zhenina
By nie być gołosłownym. Niedawno znalazłem w księgarni piąty tom książki Michaela Dobbsa „House of cards” wydanego w Polsce nakładem wydawnictwa Znak Literanova. A na nim, nad nazwiskiem autora hasło:
„Książka na podstawie której powstał najpopularniejszy serial XXI wieku”.
Brzmi mocno, prawda? Dumnie dla wydawcy, że dorwał taki tytuł i zachęcająco dla czytelnika, bo przecież najlepszy serial wieku to nie w kij dmuchał. Nawet jeśli ten wiek trwa dopiero niecałe dwadzieścia lat. Tyle, że to całkowita nieprawda!
Gwoli przypomnienia lub uświadomienia na spokojnie: chodzi o ten sam wiek, w którym HBO zaprezentowała między innymi: „Kompanię braci”, „Rodzinę Soprano” czy, uwaga, uwaga, „Grę o tron”!
To to samo stulecie w którym pojawiły się mało u nas popularne, ale uwielbiane i chętnie oglądane w Stanach seriale takie jak „The Walking Dead” czy „Supernatural”. To stulecie doktora House’a, którego oglądaliśmy przecież tak chętnie. Że już nie wspomnę nawet o wszelkich CSI, NCIS, które rosną w sezony i pączkują spin-offami albo o sitcomach jak chociażby te od Chucka Lorre’a: „The Big Bang Theory” i jeszcze popularniejsze „Two and half man” ze średnią oglądalnością powyżej piętnastu milionów widzów!
W całym tym serialowym zamieszaniu serialowy „House of Cards” to ledwie średniak, w dodatku z oglądalnością spadającą sukcesywnie aż do dramatycznych jak na tak kosztowną produkcję wyników oglądalności szóstego sezonu.
Czyli uraczono nas ordynarnym kłamstwem. Ofiarowano brownowskie białe kartki papieru, a my się nie zorientowaliśmy, po prostu przyjmując informację świadomie, albo podświadomie. A często, co jeszcze gorsze, puszczamy później taki bzdurny slogan w świat zwiększając szum czyli tym samym generując idealną sytuację dla coraz większych przeciążeń.
Inny przypadek to głośna ostatnio sprawa wydawnictwa Agora, które jednego dnia chwali się tym, że wykupiło erotyczny magazyn „Twój weekend” aby go zamknąć i w ten oto sposób symbolicznie domknąć też erę seksizmu i przedmiotowego traktowania kobiet. To samo wydawnictwo chwali się, że podpisało kontrakt z Blanką Lipińską i wyda trzeci tom jej pornograficznej serii, w której kobiety traktowane są jako seksualne zabawki. Dwa newsy podane nam w przeciągu miesiąca. Gdyby nie przeciążenie informacyjne, pewnie zarejestrowalibyśmy, że ktoś tutaj robi z nas kretynki i kretynów, ale w sytuacji, w której się znaleźliśmy nikt nie ma na to wolnych zasobów. Rejestrujemy więc te dwa wydarzenia jako zupełnie ze sobą niepowiązane.
Jak to działa w praktyce? W poradniku „Pisanie na chłodno” najpopularniejszy polski pisarz Remigiusz Mróz mówi o tym jak powstają jego książki. Mówi między innymi o pisaniu około dwudziestu stron dziennie, dzień w dzień przez cały rok. Powinno dać nam do myślenia, bo przecież taka liczba stron każdego dnia to proszenie się o przeciążenie umysłu w tydzień, dwa. A co dopiero w skali roku, czy – jak w przypadku Remigiusza – kilku lat? Nie da się analizować tylu informacji w takim tempie i Remigiusz nie jest od tej reguły wyjątkiem, a właśnie idealnym przykładem. W jego prozie łatwo zauważyć iż nie analizuje on przyswojonych informacji, a po prostu je wprowadza. Nie zauważa też, że stoją one w sprzeczności z tymi już wprowadzonymi wcześniej. I nic dziwnego, bo zwyczajnie nie ma na to czasu.
Jednocześnie, co bardzo ironiczne, nikt tego przykładu nie widzi. Bo fakt, że w zasadzie większość książek Remigiusza nie spina się fabularnie, jest kompletnie nielogiczna, a rozwiązania nieprzemyślane i pretekstowe nie ma znaczenia, gdy my sami, przeciążeni, nie analizujemy dostarczanych nam informacji. Przeciążenie informacyjne autora, skutkujące taką a nie inną książką, zderza się z przeciążeniem informacyjnym odbiorcy, którego szum tak już zobojętnił i wyjałowił, że ten nie poddaje czytanych treści pod wątpliwość.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Derrena Browna. Mentalista próbował sztuczki w kilku miejscach – w sklepie rybnym, u jubilera – i udawało się wszędzie, tylko nie… u ulicznego sprzedawcy hot-dogów. Dlaczego? Bo tego człowieka ulica nauczyła odpowiednich reakcji. Kilka razy się pewnie sparzył, wiedział, że wielu będzie go chciało oszukać i już na dzień dobry poddawał pod wątpliwość intencje klientów. I patrzył im na ręce.

www.unsplash.com/Aris Sfakianakis
Ktoś zapyta: czy tego właśnie chcesz? Żeby czytelnicy patrzyli pisarzom i wydawcom na ręce, zakładając, że ci mogą ich oszukać? I odpowiadam: TAK! Dokładnie tego chcę!
Chcę, żebyśmy zrozumieli wreszcie, że należy pieprzyć wszystkie blogowe wyzwania czytelnicze, czy systemowe zachęty do czytania większej liczby książek! Nie powinniśmy się wstydzić tego, że jako Polacy czytamy mało, tylko tego, że czytamy nieudolnie, że nie umiemy czytać! Że idąc na ilość wzmagamy szum informacyjny i wspomniane wyżej przeciążenie, a bzdurnym gadaniem, że o gustach się nie dyskutuje zamykamy usta wszystkim, którzy mogliby nas przed czymkolwiek przestrzec. Oczywiście, że dyskutuje się o gustach! Nie dyskutujemy w zasadzie o niczym innym!
Wyśmienity amerykański komik George Carlin powiedział kiedyś, że ważne jest nie tyle uczenie ludzi czytania, ale uczenie ich wątpienia w to co czytają, kwestionowanie tego. Tylko wtedy to ma sens. I nieważne czy bierzemy do ręki kryminał czy zbiór reportaży. Szczerze mówiąc wolałbym, żeby przeciętny czytelnik, podejmujący wyzwanie pięćdziesięciu dwóch książek rocznie przeczytał zamiast tego sześć, po jednej na dwa miesiące. Ale przeczytał naprawdę, zastanawiając się nad motywacjami bohaterów, zastanawiając czy podane przez autora rozwiązanie ma sens czy nie. Bo często nie ma!
Chciałbym, by wybierał lektury uważnie. By, wchodząc do księgarni, wziął do ręki książkę, przeczytał hasło na okładce i zapytał: naprawdę? Najpopularniejszy serial ostatnich dwudziestu lat? Sprawdźmy, mam przecież telefon z Internetem. A! Mam Was, kłamliwe gnojki! Ten serial nie jest nawet w pierwszej dwudziestce! To pieprzę Waszą książkę, oszuści!
Bo przy obecnym szumie informacyjnym i sposobie dobierania lektur, przy obecnym naszym podejściu do procesu czytania, przeciążeniu, możemy właściwie wchodzić do księgarni i brać książki na chybił trafił. I tak nie będzie to miało najmniejszego znaczenia.
Jakub Ćwiek