„Drelich: prosto w splot” – fragment najnowszej książki Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Przemek Pączkowski/Wydawnictwo Marginesy

Najstraszniejsze zdanie, jakie Milena kiedykolwiek przeczytała, zaczynało się od „kochanie” i składało z czterech słów. Ich autorem był jej mąż, Zygmunt Wójcik. Dwa dni wcześniej wyjechał służbowo i miał wrócić w sobotę. Ostatnio często jeździł i bardzo dużo pracował w domu, ale wreszcie zaplanował sobie urlop. Obiecał, że zaczną go z kopyta i w niedzielę zrobią sobie dzień rodziny. Pójdą z dziećmi na jakiś film, zjedzą na mieście, może wybiorą się na długi spacer albo nawet wyjadą za miasto. A potem tradycyjnie do wesołego miasteczka.

Niedługo dzieci zapomną, jak wyglądam” powiedział ostatnio jej matce, choć Milena wątpiła, by to w ogóle było możliwe.

Złożone z czterech słów straszne zdanie Zygmunt Wójcik wysłał do żony wraz ze zdjęciem na WhatsAppie o godzinie piątej czterdzieści pięć, ona jednak odczytała je dopiero czterdzieści minut później, już po porannych ćwiczeniach i szybkim prysznicu. Dwa miesiące wcześniej obejrzała dokument o skutkach uzależnienia od internetu oraz smartfonów i przysięgła sobie solennie, że oduczy się rozpoczynania dnia od Instagrama czy Facebooka. Świat był w stanie poczekać z wiadomościami, zanim Milena Wójcik się ogarnie i zasiądzie do śniadania.

Tak też zrobiła tego dnia. Krzątając się po kuchni, nuciła refren jakiejś piosenki, kilka taktów, które chodziły za nią od wczoraj, choć nie potrafiła ich zidentyfikować. Towarzyszył jej pies, wiekowy, schorowany czarny labrador wabiący się Murzyn. Liczył, że załapie się na michę, i stał teraz na środku kuchni, między wyspą a zmywarką, tarasując przejście. Często tak robił, a gdy Milena się spieszyła, potrafiła na niego fuknąć albo wręcz trącić nogą. Tego dnia pogładziła go po łbie i poczęstowała smakołykiem w kształcie kostki ze słoiczka przy lodówce.

Z przygotowanym jedzeniem usiadła przy stole w jadalni, jak zawsze bokiem do przeszklonej ściany wychodzącej na taras i ogród, i dopiero wtedy z kieszeni szortów wyjęła telefon. Trzymała go w lewej ręce, prawą wznosząc łyżeczkę owsianki na mleku z truskawkami, gdy urządzenie rozpoznało jej twarz, odblokowało ekran i poinformowało, że na WhatsAppie ma jedną nową wiadomość.

Usłyszała dochodzące z góry klaskanie bosych stóp o płytki, a potem mocne uderzenie we włącznik światła – to przebudziła się sześcioletnia Wanesa. Kilka sekund później zabrzmiała piosenka otwierająca z Fineasza i Ferba, co znaczyło, że czteroletni synek Bartuś również wstał i jak zwykle, korzystając z nieobecności taty, od razu włączył telewizor w sypialni rodziców.

Milena wiedziała, że powinna przypomnieć Wanesie o kapciach. Oboje byli przeziębieni, dlatego zostali w domu. Wiedziała też, że powinna wejść na górę i kazać synowi najpierw ubrać się w przygotowane na krzesełku ciuchy, a potem dopilnować, by faktycznie to zrobił.

Za chwilę, postanowiła. Jeszcze przez pięć, może dziesięć minut miała czas dla siebie. Mogła w spokoju zjeść owsiankę, pobuszować w internecie, zobaczyć kilka ulubionych profili, stron. Pośmiać się z memów, które nie powinny już jej, prawie czterdziestoletniej baby, śmieszyć, a jednak śmieszyły czasem aż za bardzo. Ale najpierw wiadomość.

Kliknęła w powiadomienie, spojrzała na zdanie, a gdy zdjęcie się doczytało, zamarła. Poczuła, jak krew odchodzi jej z twarzy, zabiera ze sobą całe ciepło, paraliżuje każdy mięsień. Lodowaty chłód rozchodził się po ciele, rozgałęział jak kwiaty mrozu na szybach w styczniową noc i pełzł w stronę dekoltu, w stronę serca.

Wzdrygnęła się, gdy po kręgosłupie przeszedł jej impuls nie tyle bólu, co ostrzeżenia przed nim. Jakby coś ostrym szponem przejechało od potylicy w dół pleców. Kilka razy w życiu już to czuła, ale nigdy nie potrafiła nazwać tego zjawiska, nie potrafiła go wytłumaczyć, ani się z nim oswoić. Dziś poczuła to mocno, wyraźnie jak jeszcze nigdy.

Szumiało jej w uszach. Z oddali słyszała pełen pretensji krzyk Bartusia, brzdęk uderzającej o blat łyżeczki, mlaskanie Murzyna zlizującego z apetytem odrobinę owsianki, która spadła na podłogę.

Na zdjęciu, print screenie zrobionym z jej niedawnej messengerowej konwersacji, dobrze zbudowany mężczyzna stał na śródziemnomorskiej plaży. Był mokry, jakby dopiero wyszedł z wody. Miał na sobie tylko kąpielówki w pionowe czerwono-czarne paski i okulary przeciwsłoneczne typu Aviator ze szkłami o niebieskim poblasku. Lewą dłonią przeczesywał włosy, w prawej trzymał papierową paczkę z churros obtoczonymi w cynamonie i cukrze. Szczerzył się w głupkowatym uśmiechu wyrośniętego dziecka.

Milena znała to zdjęcie bardzo dobrze. Wiedziała też, co w konwersacji, z której je wyrwano, znajdowało się powyżej i poniżej. Samo zdjęcie, w gruncie rzeczy niewinną fotkę znad morza, można by przecież jeszcze jakoś wytłumaczyć, nazwać wygłupem ze znajomym, może nawet omyłkową wrzutką, ale już rozmowy, fotografie i filmiki, które ona sama kręciła w łazience, czując się przy tym chcianą jak chyba nigdy wcześniej – nie, tego wyjaśnić już się nie dało.

Kochanie, kto to jest?” – zapytał w swojej wiadomości Zygmunt. Pomimo tego że z pewnością znał odpowiedź. Aż za dobrze.

A może nie?

Uczepiła się tej myśli. Wbiła weń hybrydowymi paznokciami, wgryzła równiutkimi, bialutkimi zębami za kilkadziesiąt tysięcy. Może nie wie? Może dostał od kogoś tylko to jedno zdjęcie i teraz po prostu zarzuca przynętę? Bo tamten ktoś zażądał pieniędzy za więcej, a Zygmunt Wójcik nie lubił sięgać do kieszeni, skoro mógł mieć coś za darmo. Jeśli tak, była gotowa zapłacić temu komuś każdą cenę, byleby mąż nigdy się nie dowiedział. Każdą. Każdą, kurwa, cenę!

Nigdy mnie nie uderzył, uświadomiła sobie nagle. Słowa te zabrzmiały w jej głowie wypowiedziane głosem Mileny, ale obce, nienaturalne, jakby z syntezatora mowy. Nigdy mnie nie uderzył.

To prawda, nigdy. Nawet rzadko kiedy krzyczał. Był niczym pazur sunący po jej kręgosłupie.

Kochanie, kto to jest?”.

Wpatrywała się w tę wiadomość, a chaos myśli w głowie powoli cichł, niczym muchy krążące nad truchłem, które poderwały się nagle, by znów wrócić na miejsce. Bo, czuła to coraz mocniej, Zygmunt nie zarzucał przynęty. On wiedział już wszystko. Jakimś cudem, mimo iż od razu i starannie wszystko kasowała, zdobył całą tę rozmowę i wiedział…

Nigdy mnie nie uderzył – szepnęła. – Nigdy.

Nie miała pojęcia, jak długo siedziała w tej pozycji, ale gdy wreszcie się ocknęła i uniosła głowę, zobaczyła, że Wanesa stoi przy schodach i z uwagą jej się przygląda. Śliczna mała blondyneczka o zadartym nosku i dużych, jasnych oczach, teraz pełnych niepokoju.

Milena spróbowała się uśmiechnąć.

Załóż kapcie, skarbie – poprosiła cicho, tym samym głosem, który słyszała we wnętrzu głowy. Jej własny syntezator mowy.

Telefon w ręce zawibrował. Aż podskoczyła ze strachu, ale nie krzyknęła ani nie upuściła aparatu. Spojrzała na ekran. Kolejna wiadomość od Zygmunta. Musiał zobaczyć, że odczytała poprzednią.

Będę w południe. Nie szykuj obiadu”.