Filipika z historią. Model do składania

Lolek i Piotruś, rok 1975. Byli kelnerzy w oku cyklonu. Archiwum Mary Ellen Tyrmand

Zmień zupełnie imię i nazwisko – myślałem sobie. – Tak będzie lepiej. Będziesz miał odtąd dwa dowody osobiste, jeden prawdziwy, drugi ten.

Tydzień temu zatrzymaliśmy się na wykopanej spod ziemi płycie Milesa Davisa „Dig” i historii, według której Leopold Tyrmand miał z niemieckim żołnierzem słuchać jazzu w ogarniętych wojną Niemczech. Drugi felieton warto zacząć w tym tygodniu od pytania: co polski Żyd robił podczas wojny w Niemczech?

Tytułem wstępu. Czym właściwie jest dla nas historia? Niech pytanie towarzyszy nam aż do ostatniej linijki tego tekstu, swoistej filipiki z historią.

Bez względu na to, ile dowodów mamy w ręku, zawsze korzystamy z „luksusu perspektywy dystansu”. Historia Tyrmanda zaczyna się w połowie lat 50. w takim samym sensie, w jakim historia Polski zaczęła się od Chrztu w 966. Oczywiście, że było coś wcześniej! Ale… co?

Leopolda uważano wtedy za zdolnego dziennikarza i scenarzystę, animatora życia jazzowego i człowieka świata kultury. Dla gawiedzi był kimś na kształt celebryty, co nie dziwiło. Nosił eleganckie garnitury i (czasem) słynne, kolorowe skarpetki. Jego żoną była czołowa felietonistka „Przekroju” Barbara Hoff, ubierająca w drugiej połowie XX wieku kolejne pokolenia Polek. Tyrmanda jednym tchem wymieniano obok Hłaski, Komedy, Cybulskiego, Polańskiego czy Herberta, z którymi się znał i przyjaźnił. Był posiadaczem samochodu (gdy zatrzymywała go milicja, bajerował oficera z Cybulskim, podczas gdy Herbert chował się ze strachu pod kierownicą) i mistrzem ceremonii, rokrocznie otwierającym słynne festiwale jazzowe. A wreszcie: panem pisarzem. Powieść „Zły”, którą wciąż widać na empikowej topce (sprawdzałem dziś, wciąż pierwsza 50. w dziale kryminał!), okazała się hitem na miarę „Zorro” (z którego z resztą Tyrmand zainspirował się słynnymi białymi oczami – stąd tytuł angielskiego przekładu: „Man with white eyes”). Słynna anegdota głosi, że kiedy w styczniu 1956 roku zobaczył kolejkę pod sklepem, przystanął i spytał „co dają”. Ostatni z ogonka odparł:

– Złego! Złego dają! Jeden egzemplarz na ryło!

Spotkanie autorskie, kadr z filmu dokumentalnego

Książka rozeszła się na pniu. Choć krytycy (jak Toeplitz) uważali ją za grafomanię, a inni (jak Czesław Miłosz) przez kolejne lata nazywali Tyrmanda pisarzem 2. kategorii („Balzaac dla gówniarzy”, napiszą w złośliwej recenzji), ludzie szaleli na jej punkcie. Łotrzykowska powieść o magicznej Warszawie – sztos, bratku! Strzał w dziesiątkę! Bo tętniła na kilkuset stronach rytmem Kercelaka, Bazaru Różyckiego, Grochowa, Pragi, Woli i wszystkich „warsziaskich” miejscówek – od melin po „aliganckie” kawiarnie. Była eposem na miarę odbudowującej się Warszawy, peanem na cześć bohaterów ulicy – od taksówkarzy, przez kioskarzy i „koników”, po szatniarki, bufetowe i szoferów z przegubowych autobusów. W „Złym” zaczytywała się Maria Dąbrowska, zaczytywał się Grombrowicz (nazywając Tyrmanda spadkobiercą romantycznej tradycji) i zaczytywał się Konwicki.

Z autorem „Małej apokalipsy” przed 1956 relacje mieli chłodne. To ponoć przez to, że Konwicki napisał raz, jakoby Tyrmand – podczas wywijania na parkiecie w Jastarni – kopnął się… sam w głowę. Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie strzeliłby focha z półobrotu?

Aż spotkali się w windzie.

– Dobra książka – wyszeptał wtedy cicho Konwicki.

Poszli tedy do kawiarni „Czytelnik” i od tego dnia chadzali do niej codziennie przez kolejne dziewięć lat. We „Wniebowstąpieniu” jeden z bohaterów Konwickiego mówi:

– Szkoda, że pan Lolo wyjechał.

Bo Lolo wyjeżdża 16 marca 1965 roku.

Tyrmand w latach 50. i 60., dla ówczesnych, był człowiekiem pełnym dwuznaczności. Nie do końca wiedziano, skąd pochodził, kim byli jego rodzice, co robił podczas wojny. Basia, żona, nie miała nawet pojęcia o… żyjącej ówcześnie, żydowskiej rodzinie męża! Ani o pogrzebie wuja, który Tyrmand wyprawił. Krążyły jakieś historie obozowe, jakieś pomówienia o współpracę z Rosjanami, coś o Skandynawii. Do tego pan Lolo nosił ostentacyjnie złoty krzyżyk na szyi, odnawiając sobie na początku lat 50. chrzest (będąc pod wpływem katolickiego „Tygodnika Powszechnego” i duchowych podróży Herberta). Jeśli miał już opowiadać, rzucał w towarzyskich rozmowach mitomańskie opowieści o kurlandzkim baronie o francuskim nazwisku. A jak było naprawdę? Tego ówcześni się nie dowiedzieli już nigdy.

Gdy pan Lolo wyjechał w 1965 roku z Polski, jego książki ocenzurowano, a nazwisko wymazano z życia publicznego i historii literatury na lata. Co się działo z Tyrmandem w Ameryce, nie wiedziano (my dowiemy się w jednej z kolejnych części felietonów). Zostały artykuły w prasie, w których nazywano go „brudasem”, „szmoncesem”, „alkoholikiem” i „pseudopisarzem” oraz… została legenda. Krążący w drugim obiegu „Zły” zyskał miano „białego kruka” i „literatury zakazanej”, a „Dziennik 1954”, wydany w latach 80., okazał się błyskotliwym portretem stalinizmu, co na pokolenie KOR-u i „Solidarności” działało ze zdwojoną siłą.

Gdy w latach 90. zaczęto Tyrmanda przypominać, na powrót wymieszano wspomnienia z fikcją, a anegdoty z dykteryjkami. Podstarzali pisarze wspominali „Złego”, inni wytykali współpracę z Rosjanami (o czym niebawem osobny felieton) i niestworzone historie wojenne. Sam zainteresowany nie mógł się do niczego odnieść, bo leżał w piachu na Long Island. I po cichu przeszedł do kronik, jako „barwny ptak PRL-u”, autor dwóch znanych książek i bohater towarzyskich skandali. Dzięki temu, w publikacjach o celebrytach czy alkoholikach minionej epoki bohater niniejszego tekstu zawsze grał pierwsze skrzypce.

Tymczasem prawdziwa historia była na wyciągnięcie ręki. Oddajmy na początek głos tytułowemu bohaterowi „Filipa”, mało znanej powieści Leopolda Tyrmanda:

„(…) Siedziałem przeto na plebanii w Cudzieniszkach nad czyściutkim blankietem, wklejałem fotografię, do której przezorny sołtys przybił prawidłową pieczątkę. (…) Zmień zupełnie imię i nazwisko – myślałem sobie. – Tak będzie lepiej. Będziesz miał odtąd dwa dowody osobiste, jeden prawdziwy, drugi ten (…) Tylko, że w razie najprostszej rewizji znajdą dwa paszporty, zarobisz z miejsca w czapę i cześć. Tak nie można. Stary paszport trzeba spalić, jest obciążony tym, co się wyczyniało w Wilnie, a potem więzieniem, jest odnotowane w najmniej potrzebnych kartotekach, na przykład w kancelarii więziennej, na Łukiszkach, którą ma teraz w łapach gestapo. Nie, tak nie można, trzeba spalić stary, a nowy wypełnić na nowe nazwisko, nową narodowość i obywatelstwo. Znasz francuski (…) A więc: Filip Vencel, urodzony w Warszawie, bez przynależności państwowej, narodowości francuskiej, z zawodu architekt, zamieszkały w Cudzieniszkach pod Oszmianą…”

Zdaniem pisarza i kompozytora Stefana Kisielewskiego, „Filip” był najbardziej udaną z tyrmandowskich powieści. Książka była sprężysta, nie za długa, barwna i pełna autotematycznego pazura. W redakcji pomagała żona – wprawiona w krótkich tekstach dla „Przekroju” Basia Hoff. Gdy Tyrmand rozpędzał się z opisami rodem ze „Złego”, Basia skreślała całe akapity. – To niepotrzebne! – mówiła. A żony trzeba słuchać.

Mały nakład przeszedł bez większego echa, a książka wznowiona została dopiero trzydzieści lat później. I umknęło wszystkim, że Leopold wszył w stronnice książki historię swojego życia.

Filipowi na rehabilitację przyszło czekać ponad pół wieku. Tak, jak historii, przeciw której pozostało wytoczyć dziś tu najcięższe działa.

Był ostatni dzień mojego pobytu w archiwach na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, gdy z pewnej teczki wysunęła się drobna kartka. Spadła fotografią do dołu, toteż schyliwszy się po nią, najpierw przeczytałem zapisane po niemiecku daty. Później kartkę odwróciłem. I zobaczyłem na niej to, co poniżej:

Fałszywy dowód osobisty Leopolda Tyrmanda, 1941. Archiwa Hoovera

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kolejna lektura „Filipa”, a potem przeszukiwanie setek stron poświęconych historii Polaków na wschodzie, drzewa genealogiczne, wspomnienia, kroniki. Dwie stare strony internetowe wypluły wspomnienia polonusów, w których pojawiało się nazwisko „Tyrmand”. Adres mailowy był zaszyfrowany, znałem tylko alias oraz imię i nazwisko. Pozostało wysłać zapytanie na jakieś pięćdziesiąt wymyślonych adresów, licząc, że któryś okaże się trafiony. W międzyczasie trzeba było szukać dalej: bazy danych, fora polonijne, ambasady. Po kilkunastu tygodniach przyszła upragniona odpowiedź, list z Kanady od pana Aleksandra:

„(…) Moja teściowa (studentka polonistyki Uniwersytetu Stefana Batorego) po ucieczce z ghetta w Wilno przechowywala sie u rodziny jej męża Klimowiczów (Polaka Katolika) w miasteczku Krewo pow. Oszmiany na Wilenszczyznie. Z nimi razem przebywał znany literat Leopold Tyrmand. Obawa przed szmalcownikami, którzy zdradzali Żydów gestapowcom i wydawali ich na niechybną śmierć, zmusiła ich do zgłoszenia sie na dobrowolne roboty w Rzeszy, gdzie mieli szansę uratować się przed śmiercią. Pisze z resztą o tym obszernie Tyrmand w swoich pamiętnikach, wspominając również nazwisko rodziny teścia: Klimowiczów. Spłacałem i w dalszym ciągu spłacam dozgonny dług wdzięczności Klimowiczom i Hryniewiczom i ich potomkom.”

Rodzina Klimowiczów

Najbezpieczniej jest podobno w oku cyklonu. Tak też Tyrmand, od tej pory narodowości francuskiej, zaczął swoją podróż przez zachodni front. We Frankfurcie nad Menem był kelnerem, gdzie pluł Niemcom do kawy. Gdy pytali, czemu taka wodnista, odpowiadał: – Wojna! Mamy małe zapasy!

W latach 80. przyjechał do Frankfurtu na konferencję. Mając wolną chwilę, zaszedł do hotelu Park.

– Mieszkałem w tym miejscu – rzekł do menadżerki.

– Jako gość w którymś z pokojów? – spytała.

– Nie. Jako kelner, w tym schowku pod schodami.

Mimo braku blizny w kształcie błyskawicy na czole, z Harrym Potterem było coś na rzeczy.

O losach Tyrmanda podczas wojny przyjdzie jeszcze czas opowiedzieć. Pewnym jest jednak, że Tyrmandowi współczesnym, a także jego pierwszym czytelnikom i tym, którzy o Tyrmandzie opowiadali, pewne historie te były nieznane. A czym jest historia, jeśli nie ciągłą próbą sprawdzania pod światło szklanych paciorków i wciąż zadawanym pytaniem o to „jak było?” Niczym monetę pod światłem, obracamy w ręku paciorki historii, to powątpiewając w czyjeś pobudki w przeszłości, to heroizując inny nieistotny szczegół. Koło historii, niczym koło zamachowe, posiada liczne przekładnie i dlatego tak ważne jest, by biografowie, badacze historii, a wreszcie, my sami, abyśmy odpowiednio operowali jej zębatkami, powiększając i/lub pomniejszając kręcące się w niej – jak w kalejdoskopie – obrazy. Czy dziś nie wydaje się to aktualniejsze, niż wcześniej?

Tyrmand w „Dzienniku 1954” zapisał:

(…) Pamiętasz, stary, te szaleńcze eskapady z Frankfurtu do Badgastein, z Wiednia przez Karlsbad do Szczecina, ze Stavanger do Oslo? Pamiętasz pogonie za pociągami, akrobatyczne ucieczki przez dachy pędzących wagonów, (…) Pamiętasz ukochanego przyjaciela Piotrusia van Diggele i wielką zabawę na szynach całych, ogarniętych wojną, hitlerowskich Niemiec?

My pamiętamy, Leopoldzie. I dzięki ci za te historię.

Marcel Woźniak

 

Przelew od Leopolda Tyrmanda dla Piotrusia po wydaniu Filipa, jako podziękowanie. Archiwum Hoovera