Karol Godula, Karl Godulla, lub jak kto woli, Carollus Godulla. Dla jednych był królem cynku, dla innych człowiekiem, który podpisał pakt z diabłem. Fakty są takie, że był jednym z najbogatszych Europejczyków, potrafił robić pieniądze wtedy, gdy inni bankrutowali. Właściciel kopalń i hut. Bez niego Górny Śląsk nie byłby takim, jakim jest. Więcej, bez niego świat byłby zupełnie inny. Co ciekawe, dziś jest postacią praktycznie zapomnianą. Nie tylko w Suwałkach, Szczecinie, Poznaniu, ale też, a może przede wszystkim, na Śląsku. Został pochowany we Wrocławiu, ale gdy Joanna Gryzik, jego spadkobierczyni, ufundowała w Szombierkach, obecnej dzielnicy Bytomia kościół pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, tutaj przeniesiono jego prochy. Przeczytajcie prolog „Kołysanki” Macieja Siembiedy, w której zarówno Śląsk, jak i Karol Godula odgrywają ważną, a nawet kluczową rolę. Książka ukaże się już 9 listopada nakładem Wydawnictwa Agora.
Początek XIX wieku
Strużka krwi, spływająca po nagim ciele mężczyzny wiszącego na gałęzi drzewa głową w dół, wyglądałaby jak rzeka narysowana na mapie, gdyby rzeki na mapach zaznaczano na czerwono.
Rzeka miała swoje źródło w okaleczonych genitaliach zwisających na strzępie skóry. Dalej sama wytyczała sobie koryto. Płynęła przez równinę brzucha, zarośla włosów na klatce piersiowej i dolinę prawego obojczyka. Tu tworzyła kaskadę. Omijała szyję i spadała wprost na policzek. Purpurowe kulki toczyły się po nim przez kilka chwil, a potem kapały w leśną ściółkę kilka centymetrów od głowy nieszczęśnika, która niemal dotykała ziemi.
Płynęła coraz leniwiej. Krople krwi nabierały po drodze lepkości, a kiedy docierały do policzka, sunęły w dół ociężale i niezdecydowanie, jakby były z gumy. Wreszcie krzepły, tworząc między twarzą wiszącego człowieka a leśną glebą miękki, czerniejący sopel.
Mrówki tylko na to czekały.
Od pół godziny kłębiły się w ściółce z rosnącą nerwowością, nie wiadomo, czy bardziej podniecone zapachem krwi, czy perspektywą zadania, które je czekało. Znały się na tej robocie. Myśliwi i kłusownicy co jakiś czas zostawiali im głowy zabitych zwierząt, odbierając potem czaszki starannie oczyszczone ze skóry, mięśni i żył. W takich pracach brało udział całe miasto owadów, łącznie z robotnicami, które rzadko wychodziły spod ziemi. Zajmowały się plantacją grzybów, bo tylko dwa gatunki stworzeń potrafią uprawiać to, co później jedzą: ludzie i mrówki.
Dziś miały zjeść człowieka.
Najpierw po soplu krwi wtargnęła najważniejsza z grup, mająca za zadanie ostrzyknąć żerowisko jadem, zawierającym kwas mrówkowy, który konserwuje mięso.
Zaczęły pracować z pasją, a wtedy mężczyzna przywiązany do gałęzi poruszył się. W pierwszej chwili lekko, potem z wyraźnym niepokojem. Parę chwil zajęło mu uświadomienie sobie, co się z nim dzieje. Rozpaczliwie próbował oswobodzić ręce związane za plecami, jednak nie zdołał. Szarpnął się gwałtownie, ale na ziemię spadło zaledwie kilka mrówek z ruchomej maski, która już oblepiała mu policzek.
Człowiek powieszony głową w dół był synem nadleśniczego i nieraz zdarzało mu się widzieć czaszki spreparowane przez mrowiska.
Pokonując ból, nabrał tyle powietrza, ile zdołał, i wydał z siebie ogłuszający ryk.