„Koniec kultury papierowej”, październikowy felieton Sylwii Chutnik

Sylwia Chutnik, fot: Wydawnictwo Od Deski Do Deski

 

Kiedy ostatnio napisaliście list? Ale nie wystukany na klawiaturze, tylko taki ręczny, analogowy? Na papierze, w kopercie, wysłany na poczcie. No właśnie. W waszej skrzynce też prędzej znajdziecie faktury do opłacenia lub ulotki pizzerii niż list miłosny.

Jesteśmy wtórnymi alfabetami. Nie tylko przestaliśmy czytać książki – przestaliśmy pisać. Wodzić dłonią po papierze i trzymać długopis lub pióro. Zamiast tego cały czas atakujemy palcami plastik wbijając w niego myśli. Opuszki palców stają się coraz bardziej zgrubiałe, a nasz umysł rozleniwia się. Wie przecież, że możemy pozwolić sobie na błędy ortograficzne, bo sprytny program komputerowe podkreśli je nam na czerwono lub wręcz poprawi je za nas. Nawet, jeśli mamy sporządzić krótką notatkę, to sięgamy prędzej po komórkę niż skrawek papieru. Po sklepach chodzą zombie i skrolują listę zakupów. W Finlandii od 2016 roku powoli odchodzi się od pisania ręcznego w szkołach dostosowując tym samym edukację najmłodszych do współczesnych wymogów. A gdyby tak rzeczywistość dostosowałaby się do pewnych rytuałów, z których nie warto rezygnować?

Przestaliśmy odczuwać papier, kojarzyć go z elementem komunikacji. Zamiast pocztówek wysyłamy z wakacji SMSy lub pstrykamy fotkę w basenie i umieszczamy ją na Facebooku. To powinno starczyć znajomym, żeby dowiedzieli się, że pogoda ładna a my cali i zdrowi. Cóż, za długi list nie dostaniemy lajków i słitaśnych komentarzy. Treść korespondencji zobaczy tylko adresat, a nie tysiąc znajomych. A dziś nie opłaca się przecież robić rzeczy niszowych i przeznaczonych dla wąskiego grona odbiorców. Tu ma być masowo, histerycznie i natychmiast.

Nie mamy czasu pisać. Zamiast tego pędzimy na klawiaturze i mamy gotowy tekst. Piękne zeszyty i notatniki traktujemy raczej jako idealny prezent, z którego nikt nie skorzysta. Co ciekawe, nawet literat. Kilka lat temu zostałam poproszona przez Bibliotekę Narodową o przygotowanie fragmentu swojego archiwum, aby przekazać je w depozyt powstającej kolekcji dotyczącej współczesnych pisarzy i pisarek. Okazało się, że byłam jedną z nielicznych osób, które zgromadziły zeszyty, odręczne notatki i szkice powieści. Większość twórców pracuje bowiem elektronicznie i do Biblioteki przekazać może co najwyżej twardy dysk. Wyobraźcie sobie Muzeum Literatury pełne plików. Tylko nich. Bez rękopisu wybitnego bildungsroman, bez pierwowzoru wiersza z naniesionymi poprawkami. Bez korespondencji między twórcami i bez szkiców konspektu wielotomowej sagi. Zamiast tego stare komputery i pendrivy. Dla mnie to przerażająca wizja, a przecież nader prawdopodobna.

Pisanie ręczne i celebrowanie faktury papieru czy bawienie się mieszaniem tuszu w piórze wymaga czasu, ale i pewnego rodzaju skupienia. Mamy modę na slow life, mindfulness i świadome oddychanie. Odkrywanie czakramu tego i owego, jakieś coachingowe sesje. Półki księgarni zawalone są odstresowującymi kolorowankami – jeszcze chwila, a jedna z nich dostanie Nagrodę Nike. Zapomnieliśmy, że najprostszy sposób na medytowanie to pisanie. Niekoniecznie kaligrafia, chociaż i ją polecam (ostatnio wyszedł zeszyt ćwiczeń do samodzielnego zmagania się z literami: Grzegorz Barasiński, „Kaligrafia”, Wydawnictwo Znak). Chodzi raczej o praktykę kulturową związaną z pisaniem ręcznym: siadanie przy biurku czy innym blacie, sięganie po kartkę, patrzenie na nią, wreszcie wybranie narzędzia do pisania. Wzięcie go w dłoń, ważenie go. Pocieranie skórą o papier. Dobieranie poszczególnych wyrazów. Łączenie ich w zdania, frazy, akapity. Rozmieszczanie ich i planowanie. To jak taniec, który ćwiczy się latami aż wreszcie nie gubi się kroków.

Pisanie ręczne jest również dobre dla mózgu. Zbadali to między innymi uczeni z Uniwersytetu z Princeton porównując sporządzone przez studentów notatki ręcznie i na komputerze. Później przepytano studentów z materiału, który zanotowali. Okazało się, że piszący długopisem zapamiętali o wiele więcej niż ci stukający w klawiaturę. Wszystko dlatego, że w czasie pisania ręcznego więcej wchodzi do głowy na bieżąco, myśli się o tym, co słyszy i analizuje informacje. Przy tego typu pisaniu intensywniej pracują rejony mózgu odpowiadające za funkcje sensomotoryczne, czyli interpretację wrażeń dotykowych. To, co wyczuwa się na przykład dłońmi jest od razu przetwarzane w mózgu. Ma to wpływ również na czytanie, ponieważ rozwija ośrodek odpowiedzialny za łączenie liter w słowa. Mówiąc wprost: piszący ręcznie posiadają zwykle większą wiedzę.

Nie należy również zapominać o czysto estetycznych wrażeniach obcowania z papierem i jego ręcznym ozdabianiem. Odwiedziłam niedawno bibliotekę artystyczną na Brooklynie (klik), która zajmuje się kolekcjonowaniem sketchbooków z całego świata. Ma ich w archiwum ponad 36 tysięcy, w tym zeszyty z Polski (co ciekawe, głównie z Gliwic, Wadowic czy Katowic). Aby artystyczny notatnik dostał się do kolekcji należy uiścić niewielką opłatę na rzecz biblioteki. Przeglądając różnorodne dzieła zawierające fotografie, szkice, fragmenty pamiętnika lub kolaży mogłam docenić sztukę komponowania na niewielkiej powierzchni papieru. Wiedziałam, że wszystko, co znajduję na stronach zeszytów zostało wykonane ręcznie. Że ktoś dotykał kartek, kleił i wycinał. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to na niektórych można zauważyć odciski linii papilarnych. Albo zagięty róg, kleksa, rozmazaną farbę. Niedociągnięcia są przecież ludzkie, świadczą o ułomności. Podobnie jak w przypadku pisma, kiedy widzimy, gdzie autor poprawiał niektóre litery, skreślał czy zawahał się przy jakimś wyrazie nie dociskając długopisu. Obcowanie z rękopisem jest jedyne w swoim rodzaju, jest tekstem w tekście. Jego dodatkowe znaczenia są tylko dla wytrwałych, uważnych odbiorców, ale to jak historia alternatywna; kulisy tworzenia.

www.unsplash.com/Aaron Burden

Ręczne pisanie może stać się również biznesem. Odbyła się właśnie czwarta edycja festiwalu Niech Żyje Papier (klik), której głównym celem jest przywrócenie należytego miejsca w kulturze wyrobom poligraficznym i artystycznym. Można więc było nie tylko kupić prawdziwe cudeńka, ale i poznać ich twórców. W ofercie były art booki, kalendarze, notesy, pocztówki i plakaty. Książki stare i pachnące, szeleszczące notesiki i oryginalne długopisy. Spinacze, gumki do ścierania i wieczne pióra – cały ten bajzel, który trzymamy na biurku bawiąc się nim i dokazując jak uczniak w pierwszej klasie (czy wspomniałam, że na festiwalu są też piórniki?). Zabawki do pisania i tworzenia stanowią też element komercyjnej części – ludzie tworzą je i produkują, ale na szczęście znajdują się jeszcze nabywcy ma tego typu skarby. W tym niżej podpisana, która nie powinna kupować pięćdziesiątej koperty i setnego zeszytu (ale nie może się opanować i dlatego właśnie nigdy nie spłaci kredytu za mieszkanie i ja zaaresztują, ale przynajmniej wyląduje za kratkami z pięknym zestawem stalówek).

W pisaniu jest coś uzależniającego. Nawet, gdybym nie była otoczona tymi wszystkimi pięknymi gadżetami, które aż kuszą do ich używania, to bazgroliłabym na skrawku gazety. Lubię szum stalówki, lubię ubrudzić sobie wskazujący palec rozlanym tuszem. To ślad, że pracuję. Rzemieślnicze, jakże cielesne świadectwo tworzenia. A komputer? Czy piszę złote myśli, czy wypełniam tabelkę w Excelu – wyglądam tak samo.

Nie chcę żyć w świecie, w którym nie mamy czasu wysłać komuś pozdrowień z wyjazdu. Napisać im kartki, kiedy są chorzy lub w ich życiu wydarzyło się coś ważnego. Sama staram się rozdawać i wysyłać jak najwięcej. W końcu, kiedy przeniosę się do innej czasoprzestrzeni, to pozostaną po mnie właśnie takie drobiazgi – ślady naniesione na papier. A ten, chociaż kruchy i łatwopalny, trwa z nami od tylu wieków.

Felieton został pierwotnie napisany ręcznie piórem Lamy.