Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii. Blok zapisków (41-44 dzień)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik czasu pandemii cd.

27 kwietnia 2020 (11761 zarażonych, 539 zmarłych)

Dzień minął jak poprzednie: zajęcia zdalne czyli gadanie do własnego laptopa (bo studenci się wycwanili i wyłączają kamerki; ciekawe, co tam robią), potem trochę grzebania w książkach i w ogrodzie (kupiłem nowy wózek na węża), wieczorem czytanie i granie. Czyli nic ciekawego. Wiadomości ze świata unikałem jak ognia. Dopiero nocą coś drgnęło w dniu świstaka. Z balkonu patrzyłem na gwiazdy. Robię to od zawsze, ale tym razem koronawirus zmienił mi oko. Patrzyłem na nie tak, jakby nas już nie było. Nikogo. Domy nadal stoją, ale puste. Latarnie świecą, migocze na czerwono wieża telekomunikacyjna, blada łuna od dalekiej zakopianki, która milczy, bo nie ma już samochodów. Cisza. Nocny ptak krzyknie, zaszeleści trawa pod brzuchem przemykającego jeża, w dolinie prychnie młody sarniak. Tylko ludzi nie ma. Czyli nie ma również ich hałasów, migotań reflektorów samochodowych, buczeń samolotów i całego tego cywilizacyjnego harmideru, którym uszczęśliwiamy na co dzień swoje zmysły. Mogę to sobie tym łatwiej wyobrazić, że kwarantanna trochę nas przystopowała i przymknęliśmy jadaczki na chwilę. Częściej jest cicho. A gdyby nas całkiem zabrakło, byłoby jeszcze ciszej.

Patrzę w niebo słuchając, jak niszczeje świat. Czas z rozpędu jeszcze płynie i co trwało mocą ludzkiej krzątaniny, rozpada się dzień po dniu. Wysoce przetworzona materia pokonuje drogę odwrotną i rozkłada się w pierwotne surowce, wraca do źródła, do ziemi. Wyłączają się kolejne bloki energetyczne i świateł jest coraz mniej, gaśnie zakopianka, latarnie wzdłuż ulicy Świątnickiej, najdłużej migocze czerwona sygnalizacja wieży koło Wieliczki, bo ma własne zasilanie, ale i ona w końcu znika…

www.unsplash.com/Kyle Gregory Devaras

Ciemność. Absolutna cisza i ciemność. Po wielu latach, ale to bez znaczenia, nie ma nikogo, kto by je umiał policzyć. Z lasów wychodzą zwierzęta, najpierw ostrożnie, niepewne, bo nigdy nie wiadomo, co ten człowiek znowu wymyślił, ale w końcu się orientują, że naprawdę sobie poszedł. A może go ktoś zabrał siłą i uwolnił wreszcie ziemię od tego szalonego destruktora. Sarny, lisy, bażanty coraz śmielej buszują po opustoszałych siedliskach byłego człowieka, wyjadają zdatne do spożycia resztki z naszego konsumenckiego raju, śpią i rozmnażają się w betonowych mieszkaniach, biurach, kościołach… Bo wolno. Nareszcie wolno.

A one patrzą. Widziały wzlot i upadek dinozaurów, ewolucyjne zwycięstwo ssaków, stawanie na tylne nogi małpy z dużą czaszką i jej pierwsze narzędzie zbrodni, którym była wyschnięta kość udowa pobratymca. Nieruchomym, szklanym wzrokiem obserwowały, jak dwunożna małpa rozłazi się po świecie z pożądliwością przekraczającą jej potrzeby i możliwości. To się nie mogło dobrze skończyć. Teraz patrzą na wilka swobodnie załatwiającego się na betonowym placu, w środku kamiennego gruzowiska zwanego niegdyś Krakowem, i widzą w tym nadzieję na nowe otwarcie. Widzą? Nie wiem, nas i tak to już nie dotyczy.

Arktur przesunął się do zenitu i chowa się za krawędzią dachu, na południu gwiazdozbiór Skorpiona z piękną, czerwoną Antares, rzadko podziwianą z racji niskiego położenia tuż nad horyzontem. Oddycham pełną piersią, żeby poczuć życie. Pulsowanie krwi. Jeszcze na chwilę być tu i teraz człowiekiem, dopóki można. Patrzeć na gwiazdy i chłonąć obrazy nocnego nieba, póki jeszcze są dla mnie. Te same, co zawsze. Niewzruszone. Boże, to wszystko takie kruche!

Zapisuję późną nocą słuchając Jaszczurki King Crimson. Pasuje jak ulał.

28 kwietnia 2020 (12218 zarażonych, 596 zmarłych)

Już myślałem, że do cna wyzuci zostaliśmy z naszego metafizycznego zmysłu, ale na szczęście nie. Przykościelne księgarnie ojca Rydzyka handlują dewocjonaliami na okoliczność pandemii. Krzyże modlitewne, teksty religijnych zaklęć, obrazki patronów i święcona woda to podstawowy asortyment duchowej apteki dla maluczkich. Maseczek nie trzeba nosić, rękawiczek można nie zakładać, ale modlitwę trzeba mieć. I pięć złotych na tacę. Ciekawe, czy gdyby poszło od głęboko wierzącego ludu poszeptywanie, że najlepsze na pomór jest smarowanie się krowim łajnem, też by sprzedawali. Właściwie czemu nie?

Jerzy Sawka przedwczoraj sugestywnie i nie bez ironii dowodził, że pandemiczne wybory najlepiej byłoby zorganizować w kościołach. Wysoki poziom zaufania publicznego do księży, znakomita sieć placówek w całym kraju, do tego nadzór administracyjny i moralny instancji o najwyższym współczynniku wiarygodności (Jezus Chrystus Król Polski). To znakomity pomysł i w dodatku oferujący mnóstwo możliwości przywabiania wyborców. Można zanęcić lokale obietnicą natychmiastowej spowiedzi, gdyby ktoś głosował nienadudę. Można do każdej karty wyborczej dołączyć flakonik z wodą z Lourdes, albo oprawną w plastikowe srebro relikwią z odzienia, dajmy na to, błogosławionej siostry Faustyny. Obok urny oczywiście puszka na DOBROWOLNE datki, a przy wyjściu kramik z substancjami do duchowej dezynfekcji. Siedzibę komisji wyborczej wypełniają opary kadzidlanego dymu i chorały gregoriańskie nucone dyskretnie przez mnichów na galeryjce. Do takiego pomieszczenia wchodzą tylko prawdziwi Polacy, nie jakieś tam żydokomuchy czy gendery. Gdyby wtedy ktoś jeszcze nie wiedział, jak ma głosować, byłby skończonym głupcem.

A tak poważnie, zastanawiam się coraz bardziej przerażony, czy oni naprawdę chcą przepchnąć te wybory 10 maja. Przecież to jest znacznie większa obelga dla tego kraju, niż humoreski o komisji wyborczej w kościele!

29 kwietnia 2020 (12640 zarażonych, 624 zmarłych)

Deszcz! Deszcz! Pada i pada! A ja jeszcze nie mam gotowego zbiornika na deszczówkę i łapię do beczek. Byle jak najwięcej nałapać. Kiedyś na Środkowym Zachodzie USA (Bogie, Przyjacielu, dzięki za pamiętną wyprawę!) z zainteresowaniem przyglądałem się starym drewnianym cysternom na rusztowaniach – wiecie, takie, co się do nich na westernach strzelało i sikała woda – i myślałem o dziwactwie dzikiego kapitalizmu, który nawet na wodzie po chamsku sknerzy. Podobne później widziałem w Australii, z czego wnioskowałem, że sknerstwo, jak kapitalizm anglosaski, jest globalne. Oczywiście, nie chodziło o sknerstwo, tylko o konieczność w warunkach klimatycznych, gdzie deszcze bywają obfite, ale rzadkie i zbieranie deszczówki stanowi czasem sposób na przeżycie. Dopiero teraz pojąłem, czym jest czekanie na deszcz. Teraz patrzę z zachwytem na mokre szyby i kombinuję, do czego by tu jeszcze nałapać: wiadra, wanienki na zaprawę z czasów remontu, miski, balie… Pada, co za ulga! Kto powiedział, że woda to życie? Jeżu, całym ciałem czuję brylantowość tej myśli! No i proszę, teza antropologiczna gotowa: wraz ze zmianą klimatu zmienia się człowiek. Taka sobie, nie jakaś wystrzałowa…

Widziałem się dzisiaj z Adamem Szają, który dzielnie publikuje na smakksiazki.pl kolejne odcinki tego dziennika. Wręczył mi przedpremierowy egzemplarz najnowszej książki Stephena Kinga, zbiór czterech minipowieści pod tytułem Jest krew… Nie brzmi to najlepiej, ale angielski tytuł If It Bleeds koresponduje ze starą prawdą dziennikarską, że jak jest krew, to jest publiczność, oraz ze słynną kwestią z „Predatora”: If it bleeds, we can kill it (Jeśli to coś krwawi, możemy to zabić). Nie umiem się oprzeć wieloletniej fascynacji Kingiem. Zwykle u mnie to się szybko zmienia, ale ten facet trzyma mnie przy sobie wyjątkowo długo. Mody przemijają, nazwiska autorów bestsellerów przelatują przez księgarskie regały i znikają jak świetliki, a on się trzyma. Mnie trzyma. Nawet kiedy już znam na wylot wszystkie jego pomysły i po paru stronach domyślam się, co go tym razem zaciekawiło w konstrukcji fabuły, czytam z lubością jak nastolatek. Gdy tylko dostałem tom do ręki, natychmiast zacząłem wertować w poszukiwaniu ulubionych fraz, ale nie, nie da się. King uwodzi powoli, systematycznie. Opanowałem się i zacząłem od początku. Spokojnie. Nie za szybko. Wyluzuj. To jest wytrawna opowieść, a nie hamburger do wpieprzenia w dwie minuty i popicia zimną colą. Pierwsze opowiadanie – zwykła, prosta historyjka, a już wciąga. Chcesz dalej i dalej. Jak on to robi?

To na razie, idę czytać.

30 kwietnia 2020 (12781 zarażonych, 628 zmarłych)

W styczniu 2019 roku zmarł mój starszy brat Janusz. Urodził się i prawie całe życie spędził w Oświęcimiu, ale był człowiekiem morza. Jako młody chłopak poszedł do marynarki, gdzie spędził 5 lat pływając na łodziach podwodnych i skąd powrócił z nieuleczalną miłością do wody i wszystkiego, co po niej pływa. Był zdolnym modelarzem, wygrywał ogólnopolskie zawody, specjalizował się w modelach jachtów, ale składał również okręty i samoloty. „Składał” to nie jest właściwe słowo; on je budował od zera, od wycinania sklejki na wręgi i gięcia drutu na elementy pokładu. Jeśli dodam, że robił to wszystko w malutkiej piwniczce o wymiarach metr na dwa, będziecie mieli nieco pełniejszy obraz jego talentu. Oprócz uzdolnień manualnych miał również niekiepski umysł, który pochłaniał mnóstwo marynistycznej literatury. Kiedy czytając Josepha Conrada albo Hermana Melville’a czegoś nie wiedziałem, pytałem Janusza i on zawsze wiedział. Zawsze! Morze i okręty to była jedyna dziedzina wiedzy, w której wolałem pytać brata niż encyklopedię.

www.unsplash.com/Thomas Haas

W pół roku po jego śmierci – nagłej, bezczelnie zaskakującej – byłem na Wakacyjnym Kiermaszu Książki w Gdyni i w wolne popołudnie pojechałem na Oksywie. Znałem tę nazwę z jego opowieści, setki razy powtarzał, jak z kumplami w marynarce na Oksywiu to, na Oksywiu tamto – a wszystko dlatego, że tam się mieściła jednostka marynarki, w której służył. Przyjechałem, ponieważ nigdy wcześniej tu nie byłem i pomyślałem, że oddam Januszowi taki drobny pośmiertny hołd. Zszedłem na plażę i ruszyłem na północ, rozglądając się za czymś, co by mogło choć odrobinę przypominać brata marynarza. Ot, całkiem wysoki i miejscami malowniczy klif, drobna fala, w wodzie jakieś zielone paskudztwo, więc od razu mi się przypomniała rybia zupa z początku Weisera Dawidka. Ogólnie jednak nudno i mało ciekawie.

W pewnej chwili jakieś dwieście metrów od brzegu ujrzałem wielką betonową ruinę, do której wiódł podwójny rząd słupków. Wyglądała na stary poniemiecki bunkier, ale lokalizacja trochę mało bunkrowa mi się wydała. Jaką by miał pełnić funkcję? Do ostrzału przecież lepszy był klifowy brzeg – dalej widać i łatwiej celować. Przystanąłem z zaciekawieniem i zacząłem snuć rozmaite domysły, aż wreszcie zniecierpliwiony sięgnąłem po telefon. Chciałem sprawdzić w googlu, wtedy jednak uruchomił się we mnie dawny odruch i nagle pomyślałem, że lepiej byłoby zadzwonić do Janusza. Hej, przecież on nie żyje. No tak, ale… co z tego? Wierzcie lub nie, dokładnie taka myśl mi przeszła przez głowę: zadzwonić do nieżyjącego od pół roku brata i zapytać go o tę ruinę przy brzegu na Oksywiu. Gapiłem się na obmywane falami betonowe monstrum, ściskając w dłoni smartfona i ważąc jakieś całkiem absurdalne argumenty. Wreszcie kliknąłem w książkę adresową – numer Janusza nadal tam był. Po chwili wahania nacisnąłem zieloną ikonkę i przystawiłem aparat do ucha. „Przepraszamy, abonent ma wyłączoną komórkę lub jest poza zasięgiem”. No jasne, głupia babo, wiem, że jest poza zasięgiem. Ale… co z tego? Dyskretnie jak detektyw Marlowe rozejrzałem się wkoło i zacząłem: „Cześć, jak ci tam leci? Słuchaj, bo jestem na Oksywiu i tu stoi w wodzie taka betonowa rudera. Co to jest? Za czasów twojej służby też tak wyglądała, czy było coś więcej? Chyba jakaś wojenna konstrukcja, nie? No dobra, to na razie, trzymaj się.” Miałem ochotę mówić dłużej, ale jakaś pani z pieskiem przechodziła i pośpiesznie zakończyłem. Chyba się przestraszyłem, że ona zobaczy, że mówię do głuchego telefonu.

Szedłem dalej z jakimś bliżej nieokreślonym ssaniem w dołku, które nie wiem na ile było smutkiem, na ile zaś wstydem czy wyrzutem sumienia. W języku ludu zwie się to „robieniem sobie jaj z pogrzebu”. Pewnym pocieszeniem dla mnie było to, że Janusz należał do ludzi z kapitalnym poczuciem humoru i gdybym mu podobną hecę opowiedział podczas kolejnego naszego spotkania (torpedownia), na pewno setnie by się ubawił. „Nie dzwoń do nieboszczyka, bo ci jeszcze odpowie” – tak mógłby brzmieć jego dowcipny komentarz. Bardzo cenił moje uniwersyteckie ambicje, ale i potrafił mnie potraktować z ironiczną wyższością, jak to starszy brat. Tak, młody.

Torpedownia.

Brnąc po piasku słyszałem raz po raz to słowo, z jego brzmieniem głosu. Tak, głosu Janusza, wyraźnie słyszałem, jak je mówi. Torpedownia. Ruina niemieckiej konstrukcji z czasów drugiej wojny światowej, jeden z solidnych militarnych projektów, które miały zbudować III Rzeszę na tysiąc lat. Chodziło o to, żeby można było zmontować i załadować torpedy na łodzie podwodne bez wchodzenia do portu, po prostu na wodzie, niejako w biegu. Wiesz, Niemcy w te klocki byli naprawdę dobrzy.

Dlaczego to wszystko opowiadam? Ponieważ usiadłem do najnowszej książki Stephena Kinga i pierwsze opowiadanie jest o… dzwonieniu do nieboszczyka z prośbą o radę. I co? Ktoś powie, że nic. A ja mówię, że jednak coś.