Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii. Blok zapisków (58-61 dzień)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik roku pandemii cd.

15 maja 2020 (18016 zarażonych, 907 zmarłych)

Trochę się miotam w tym dzienniku. Od początku zgłaszałem problem z formą („Halo, Houston! Mamy problem z formą!”), której wymaga dobra narracja o epidemii, a której rzeczywistość nie chce podsunąć. Globalny dramat pandemiczny, wymagałby jednak patosu tragedii, tymczasem sprawnie acz niepostrzeżenie zmienił się on w polityczne farsy, operetki i dramaty absurdu. Na przykład organizuje się wybory, których nie ma, albo wypuszcza skazańca z więzienia, ponieważ koronawirus mu tam grozi (w USA właśnie wypuszczono Paula Manaforta, byłego doradcę prezydenta). Ludzkie osobiste tragedie również krążą wokół absurdów. Właśnie przeczytałem list Ślązaka chorego na COVID-19, któremu skończyła się kwarantanna i sanepid jej nie przedłużył. Czyli może iść na miasto, zrobić sobie zakupy w sklepie, zarazić pół dzielnicy i wrócić spokojnie do domu, a następnego dnia iść do pracy. Tam zarazi kolegów, po czym wyląduje w szpitalu, a tu wybór od oddziału zakaźnego, przez pulmonologiczny i ogólny oraz korytarze i klatki schodowe, aż do kostnicy. Co ma te pozytywne strony, że przynajmniej będzie ujęty w statystykach, czyli poprawi się relacja pomiędzy rzeczywistością a informacją o niej. Jednakże znając upór i niezależność duchową Ślązaków (facet twierdzi, że dzwonił do sanepidu 1743 razy!!!) należy raczej zakładać, że umrze w domu, wypinając się na cały ten pandemiczny hasiok. To jest tragedia, ale nie ma dla niej wysokiej formy. Satyra, ironia, dydaktyczna nowela, poemat heroikomiczny w najlepszym razie. A człowiek umrze naprawdę.

U nas w zasadzie nie ma niczego innego poza polityczną jatką. Sam daję się w nią wciągnąć, gardłuję na to i tamto, trochę z obywatelskiego oburzenia, a trochę z bezradnej złości, ponieważ polityka niejako automatycznie przekierowuje mowę ku literackim gatunkom niższym. Śmieszność podszyta strasznością. Lub odwrotnie, co na jedno wychodzi, więc fraza godna uwagi. Płaskie, dlatego uciekam ku ptakom i psom, gwiazdom i wspomnieniom. Jednak i tu język niewiele głębszy, bo zmiękczony sentymentalizmem, osłabiony retoryką łatwej melancholii. Znowu utknąłem w kleszczach dychotomii: albo człowiek, czyli polityka – albo natura, czyli widoczki plus wspomnienia. Gdzie jest ten trzeci element? Gdzie synteza? Wejście w głąb?

Zamiast syntezy, nieustanne analizy szczegółów i komentarze do ludzkiego targowiska próżności. Przez uchylone okienko internetu wpadają próbki z całego świata, bez umiaru i bez przerwy, a ty siedź, analizuj, składaj i komentuj do upadłego. No właśnie, upadłego, bo jest w tym jakiś upadek, regres, droga powrotna ludzkiego geniuszu ku debilizmowi. W opowiadaniu Kinga Telefon pana Harrigana jest takie fajne porównanie sieci do „pękniętej rury wodociągowej”, z której informacje „chlustają jak nieczystości”. Leci wszystko jak leci, cała rzeczywistość wpada w informacyjny wir i wylatuje z drugiej strony w postaci… no, wiadomo czego. Jak prymitywny beztlenowiec siedzę u wylotu rury i łykam to wszystko, próbując przetrawić.

22 maja 2020 (20379 zarażonych, 973 zmarłych)

Chyba to zbyt mętne ( z rury lecą substancje zasadniczo mętne), więc spieszę z przykładem. Obiegła media wypowiedź piosenkarki i celebrytki Edyty Górniak, że dopóki żyje, nie pozwoli się zaszczepić, ponieważ szczepionki są niepewne i w ogóle be. Nie dodała logicznie, że jak już nie będzie żyła, to również się nie zaszczepi, bo nie będzie po co. Cała wypowiedź pełna była bezsensów, ale za to zbudowanych na realnym odczuciu strachu, niepewności i podejrzliwości, że ktoś całym tym pandemicznym biznesem zarządza dla własnej korzyści. Tu również należałoby dodać logicznie, że podejrzany interes teorii spiskowej zawsze przynosi korzyści komuś innemu, bo gdyby przynosił mnie, nie byłoby spisku i wszystko byłoby w porządku. Wielu innych gigantów interpretacji wypowiadało się w podobnym duchu, na czele z naszymi antyszczepionkowcami. Kiedyś tu pisałem, że nieco przycichli, ale teraz, gdy poczucie zagrożenia osłabło, znowu podnieśli głowy i gardłują. Z faktami konfrontować się nie chcą, ale gardłują. Z pękniętej rury znów wali na całego.

www.unsplash.com/Dimitri Houtteman

Różne wali z rury. Właśnie czytam o niejakim „Turku” z Zatoki Sztuki w Sopocie, którego nie można wsadzić do aresztu, choć jest hersztem bandy, ciężkim przestępcą i dowodów prokuratura ma aż nadto. Nic się nie da zrobić. Dla kontrastu burmistrz Szprotawy od siedmiu miesięcy siedzi w areszcie bez żadnych dowodów, w każdym razie nikt ich obronie ani sądowi nie przedstawił. Na jakiej podstawie sąd znowu przedłużył areszt o dwa miesiące – nie wiadomo. Ktoś kiedyś mnie pytał, dlaczego policja i sądy mają w moich powieściach takie ponure i nieprzyjemne oblicze. Właśnie dlatego. Andrzej Krzycki ma problem nie tylko ze sobą, ale i ze światem, i żadne tłumaczenia w rodzaju „chłopie, zawsze tak było” do niego nie przemawiają. Było i nie było. A nawet jeśli było, to nie powinno być. Możesz brać udział w zawodach nurkowania w szambie, ale możesz się odwrócić i odejść, wcześniej wziąwszy prysznic. Są ludzie, którym brud przeszkadza dosłownie, fizycznie, budzi najzwyczajniej wstręt. Krzycki do nich należy.

Można prościej. Wkurza go, że się używa policjantów do karania garstki protestujących, a na szczytach lecą przekręty na gigantyczną skalę. Że jeden minister wyciska z publicznych środków ciężkie miliony dla własnej rodziny, a drugi minister wysyła policję przeciwko obrońcom porządku prawnego w Polsce. Zresztą minister sprawiedliwości i prokurator generalny. Obaj z dostojnymi minami i bez żenady plotą dęte komunały do mikrofonów, jakoby państwo, naród, obywatele, społeczeństwo… Szukam iskierek pogardy w ich oczach (jedne zimne, drugie przekrwione) i niestety znajduję. To już nie jest zwykły przekręt, to urąganie elementarnemu odczuciu przyzwoitości i człowieczeństwa. Obaj są zdeklarowanymi katolikami, jakby co.

Wiem, wiem, „chłopie, zawsze tak było”. Ale wkurza. I co mam zrobić? Wracam do szukania dystansu. Tropię myśl, której mógłbym zaufać. Znajomy przysłał mi filmik z fragmentem rozmowy z księdzem profesorem Józefem Tischnerem, bodajże w Telewizji Kraków. Początek lat dziewięćdziesiątych. Porażające trafnością słowa z ust jednego z nielicznych przedstawicieli polskiego Kościoła, do którego żywię wielki szacunek. Posłuchajcie:

Dzisiaj podnosi głowę, daje o sobie znać terroryzm prawicowy. I uważam, że to jest jakieś niebezpieczeństwo, bo ten prawicowy terroryzm ma bardzo często gębę pełną religii. On się legitymizuje szlachetnymi, pięknymi wartościami chrześcijańskimi. I kusi Kościół. To jest wielka pokusa pod adresem Kościoła. Ma bardzo piękne obietnice, a pech chce, że ja znam trochę historię, a szczególnie ten okres „romansu” Kościoła z hitleryzmem w Niemczech. I ostrzegam, ale nie po to, żeby obrazić, tylko po to, żeby przemyśleć.

Nie wygląda na to, żeby ktoś w polskim Kościele to przemyślał. Chyba tylko ci, którzy z niego odeszli. Natomiast mamy fenomenalną okazję obserwować, jak z mrocznej strefy wyłaniają się mechanizmy łączące prawicę, Kościół i przemoc. Ksiądz Tischner w zasadzie nie powiedział niczego odkrywczego; po prostu głośno nazwał to, co widział. A wgląd w sprawę miał od środka.

Chyba nie jestem prawdziwym ateistą. Gdybym był, sprawy Kościoła katolickiego w Polsce aż tak by mnie nie obchodziły. Jego brudne interesy wrzuciłbym w pojemny dyskurs polityki, władzy i żądzy posiadania, czym łatwiej uwolniłbym się od niego uciekając, dajmy na to, w dobrą literaturę. Niewierzącego nie denerwują przekręty kleru bardziej niż przekręty gangsterów, czy ministrów zdemoralizowanej władzy. Ale mnie obchodzą głębiej, do bólu, aż do rdzenia najprostszych odruchów moralnych, jak uczciwość, przyzwoitość, prawdomówność, szczerość. Tak jak to czuje człowiek oszukany przez przyjaciela, któremu zaufał. Chyba to boli najbardziej – że czuję się oszukany w całej tej pokrętnej gadce o Bogu i religii, która sprowadza się do gadki o pieniądzach i wpływach. Nie tak miało być. Kapłan to pośrednik w rytuale, przewodnik i pomocnik, a nie sprytny agent od nieruchomości. Dochodzi do absurdalnej sytuacji, w której aby wytrzymać z polskim Kościołem, musisz pozbyć się pewnych odruchów moralnych, stępieć, znieczulić się na hipokryzję i cynizm specjalistów od wyłudzeń majątkowych, przebranych za kapłanów. Do tego dochodzi jeszcze głupota głoszonych poglądów i wtedy już jest całkiem rozpaczliwie. Boli mnie to okropnie, bo wychowałem się na polskiej wsi i niedzielna msza w kościele była dla mnie bardzo ważna.

No i proszę, przez Tischnera wylądowałem w środku Opowieści o Wielkim Inkwizytorze Iwana Karamazowa…

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Skarżą się Czytelniczki, że ponurak jestem w tym dzienniku i wszystko widzę czarno. Optymizm, człowieku, optymizm! Rafał Trzaskowski zastąpił Małgorzatę Kidawę Błońską na pozycji kandydatki/ta KO na prezydentkę/ta! Nie znam gościa specjalnie, nie wiem, co właściwie wielkiego zrobił i w czym przebija Dudę, ale wygląda atrakcyjnie. Nienagannie. Tak nienagannie, że przypomina trochę lustrzane odbicie Morawieckiego. Oraz Dudy. Nosi identyczne garnitury i dłonie do zdjęć układa tak samo. I dobrze, bo znaczy że może zdoła dotrzymać pola. Ale i niedobrze, bo prosty lud będzie miał kłopot z odróżnieniem. Nie takie trudności nasz lud rozwiązywał przez zaniechanie myślenia i zdawanie się na odruch (bynajmniej nie moralny), więc i tu może machnąć ręką. Świadomy wybór zdecydowanie przekracza kompetencje intelektualne post-pańszczyźnianego narodu, w czym dostrzegam mur nie do przebicia dla demokracji obywatelskiej. Ten najbliższy wybór również będzie pozbawiony świadomości i zdany na odruchy. Wiem co mówię, wychowałem się na polskiej wsi. A jeśli tak, to podobieństwo kandydatów działa na korzyść Trzaskowskiego. Zatem – optymizm!

23 maja (20838 zarażonych, 990 zmarłych)

Komentowanie tekstów dziennikarskich nie należy do szczególnie wystrzałowych inicjatyw intelektualnych, na co sam tu nieraz burczę. Tym razem jednak jestem pod wrażeniem. Stanisław Skarżyński w „Wyborczej” porażająco trafnie zdiagnozował istotę problemu naszego kraju pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, a zwłaszcza Prezesa. Rzecz nie w błędnym rozpoznaniu takiego czy innego faktu, czyli w zwykłej niedoskonałości, ale w ignorowaniu faktów w ogóle. Rzeczywistości zewnętrznej można nie widzieć, nawet z niechęcią odwracać od niej głowę, wielu tak czyni. Do konfrontacji jednak prędzej czy później musi dojść. Jeśli pędząc samochodem ignorujesz mur, który przed tobą wyrasta, to się o niego rozwalisz. Proste do bólu. A mimo to psychotyk w rodzaju Kaczyńskiego zajadle broni się przed logiką faktów i pal licho, gdyby to były jego prywatne sprawy. Facet rządzi Polską, czyli nami. Wszyscy ponosimy konsekwencje jego urojeń, czego przykładem katastrofa smoleńska oraz ostatnie wybory/niewybory. Skarżyński przenikliwie łączy je w jedno:

To, że 10 maja w Polsce były wybory, których tak naprawdę nie było, to dla Polski jako demokratycznego państwa prawa kompromitacja tego samego rzędu, co katastrofa smoleńska – oznaczają bowiem te niewybory, że w Polsce nie działają żadne bezpieczniki i że jako państwo nie jesteśmy w stanie reagować na rzeczywistość na poziomie najważniejszych jego instytucji. Rząd, Sejm, prezydent, większość parlamentarna – to są wszystko wydmuszki, skoro żadna z tych instancji nie ma punktu styku z rzeczywistością. W efekcie te miliony wydrukowanych bez żadnej podstawy prawnej kart wyborczych, na których jest wymyślona przez kogoś pieczęć, a które zalegają w jakimś magazynie Jacka Sasina, to jest część tej samej kolekcji polskiej głupoty, co leżące od dekady na lotnisku w Smoleńsku szczątki tupolewa.

Dodałbym: i tej samej głupoty, która już nieraz doprowadziła Rzeczpospolitą do upadku. W tym sensie szczątki tupolewa to metafora dramatyczniejsza, niż się wydaje.

Państwo-wydmuszka. Twoja ojczyzna. Czy może coś boleć bardziej? Zafundowaliśmy sobie kraj pozorny, iluzję państwa, którego władza wszelkimi sposobami dąży do wyeliminowania z jego mechanizmów wszelkiej normalności. I skuteczności, bo oni są rozpaczliwie nieskuteczni. Zwyczajnie nie umieją, choć krzyczą bez przerwy, że są we wszystkim najlepsi, a poprzednicy byli gorsi. Sorry, nie byli. Widać gołym okiem.

Dalej Skarżyński:

…nie ma takiej filozofii politycznej, która opiera się na ignorowaniu rzeczywistości jako całości. A to właśnie pokazały wybory 10 maja: prezes PiS-u nie ignoruje wybranych aspektów rzeczywistości, ale świat faktów w ogóle, jako taki: czy jest to Konstytucja RP, czy kodeks wyborczy, czy aerodynamika lotnicza, czy działanie takich instytucji jak Poczta Polska.

Zderzenie ze światem należy do arsenału doświadczeń psychotyka. Nie widzi on różnicy między realnym a urojonym, co zakłóca mu odbiór podstawowych sygnałów napływających z zewnątrz. Jego rzeczywistość ograniczona jest do wewnętrznego monologu, niekończącej się, zapętlonej narracji: ja, moje, według mnie, o mnie, ja, dla mnie, uważam że, ja, moim zdaniem, mnie się wydaje – ja, ja, ja… Paniczny lęk przed konfrontacją z faktami daje poczucie złudnego komfortu. Mówiąc bez przerwy, nie muszę słuchać. Nie powinienem słuchać, bo mi zewnętrze jeszcze powie prawdę i będzie katastrofa. Gadać i gadać, starając się za wszelką cenę nie spojrzeć w lustro. A katastrofa i tak będzie, bo fakty do głosu dojść muszą. Samochód się roztrzaska o ścianę.

Proste. I jednocześnie takie trudne! Szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego Kaczyńskiemu tak skutecznie udaje się rozsiewać tę paranoję i zyskiwać poklask, doszedłem do wniosku jeszcze bardziej porażającego: ponieważ on nie jest sam. Wspieramy go wszyscy! Fakty w ogóle są w odwrocie. Króluje narracja wsobna typu „ja, ja, ja”, a media społecznościowe ciężko pracują na to, by jak najdłużej nie następowała konfrontacja z faktami (co jest zaprzeczeniem uczciwej informacji, nawiasem mówiąc). Każde najbardziej żenujące głupstwo i najwredniejsze kłamstwo są wygłaszane na równi z wiadomościami „normalnymi” (jest jeszcze coś takiego?) oraz wszelkiego rodzaju promocjami i reklamami. Twierdzenia rzeczowe i mądre przemykają gdzieś opłotkami jak nielegalni imigranci. Nowy Świat internetu – imperium współczesności! – jest królestwem bredni i bełkotu, gdzie wielkość mierzy się stopniem zbiorowej fascynacji, a nie stopniem logiki czy innej „zgodności rzeczy z intelektem”. Sprawdzamy internet nie po to, by się czegoś nauczyć, dostrzec zgodność, trafnie zinterpretować, ale by poszukać opinii podobnych do naszych i natychmiast się dołączyć. Gadać. Jarać. Ja, mnie, moje, według mnie. Nieważne, czy to prawda, czy sobie uroiłem, ważne, że inni podchwycili. Jeśli tak wygląda internetowość nasza codzienna, to dlaczego mielibyśmy nie podziwiać Kaczyńskiego, który jej podstawowe wyznaczniki opanował do perfekcji? On jest taki jak my wszyscy, tylko wyciągnął dalekosiężne wnioski. Nie ma nic, tylko ja! Ja! JA! Gadać, gadać, byle nie słuchać. Jak my wszyscy, którzy żyjemy w wirtualnej rzeczywistości psychotycznej i czerpiemy satysfakcję z bezkarności wobec faktów. A ściana coraz bliżej, i bliżej, i bliżej…

Dlatego, Zajas, masz problem z formą. Chciałbyś się wyrwać z tej pajęczej sieci, ale tylko się szamoczesz i grzebiesz w niej jak menel w kontenerze. Natura? Owszem, to jakieś rozwiązanie, ale nie tak łatwe, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Literatura? Sięgam, czytam i odkładam. A natura i literatura razem? Na przykład Na wysokiej połoninie Vincenza, co zalecał Miłosz w sytuacjach podobnych do mojej. „Nie patrz tam, patrz tu”. Próbowaliście kiedyś? Jeśli nie, to poczytajcie na chwilę ze mną:

Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę. W rewaszach starowieku przekazane tak:

Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany, z szumu”.

(…)

Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona łykiem, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.

(…)

Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi.

Trudne. Czytam jeszcze raz i wydaje mi się, że coś zaczyna się z czymś łączyć, jedno wskazywać zwiewną dłonią na drugie, jakbym był na niewyraźnym tropie do zrozumienia. Gra na trembicie jako metafora twórczości? Natchnienia? Innej ziemi, do której daremnie tęsknimy? Znowu czytam. „Oczyszczony, nie chce zagarnąć świata”. Pokora. Dystans. Powoli. Myśl i czucie w jednym, a razem z nimi słowo. Wąska, górska ścieżka ku formie innej – czystszej i trwalszej – jaką jest starożytna huculska epopeja.

Proste, a tak cholernie trudne!