Krzysztof A. Zajas
Dziennik czasu pandemii
16 marca 2020 (155 zarażonych, 4 zmarłych)
Słońce i cisza. Wiosna i śmierć. Czekamy na jakieś pierwsze namacalne oznaki, ponieważ na razie cała nasza wiedza pochodzi z mediów. Coś idzie, ale jest niewidoczne i bezgłośne. Przenika rzeczywistość, ale go nie ma. Ta niewidzialność jest uspokajająca, więc ludzie trochę zwolnili z paniką. Kupują z rozsądkiem, ponieważ wszystko z powrotem na półkach jest. No, prawie wszystko, bo drożdży nadal nie ma. Ciekawe te drożdże. Mój sąsiad z Grobian, profesor Andrzej Zoll, również szukał po sklepach drożdży, podobno nawet w warzywniaku, jak mi z uśmiechem doniosła sprzedawczyni. Gotowe zapasy wkrótce się skończą, w przeciwieństwie do epidemii, i przejdziemy na tryb awaryjny. A wtedy mąka i drożdże. Akurat świat na przednówku i ziemniaki stare, zmurszałe, szybko puszczają pędy, a sałaty i rzodkiewki spod folii jeszcze nie ma.
www.unsplash.com/Nadya Spetnitskaya
Umiecie piec chleb? Jeśli nie, pora na ściąganie przepisów z internetu. Póki jeszcze działa.
W ogóle jest dogłębne, horyzontalne myślenie, co by tu jeszcze kupić, skoro sklepy w poniedziałek rano nadal otwarte. Najpierw przyszła mi do głowy ławeczka do ćwiczeń i hantelki 10 kg, bo tego mi brakuje, a siłownie zamknięte. Potem napełniłem baki wszystkich czterech samochodów (obie córki u nas siedzą, podjazd pełen jak na imieninach u cioci). Na koniec pojechałem po sejf domowy, taki nieduży, z atestem na broń. Na wszelki wypadek, jak mawia Andrzej Krzycki. W pustym sklepie ze sprzedawcą trzymamy się na trzy metry od siebie, towar obmacuję przez foliowe rękawiczki, zwinięte wcześniej z dystrybutora na stacji benzynowej. Facet mówi, że od tygodnia ma żniwa na sejfy. Ździebko się zdumiałem, bo mój pomysł wydał mi się oryginalny, w dodatku stanowił zwieńczenie planów snutych od co najmniej dwóch lat: metalowa skrzyneczka zakotwiczona w piwnicznej ścianie, w środku glock 17 i sig sauer 1911 plus dwa pudełka amunicji 9 mm, pod spodem biżuteria, dolary i euro. Jak na filmie. Moim prywatnym filmie o mnie samym przygotowującym się na katastrofę. Nic nie poradzę, tak już mam. W zasadzie od dzieciństwa jestem katastrofistą. A tu proszę, nagle katastrofistów legion. I wszyscy kupują sejfy. Na kosztowności? Nie. Żeby zamknąć na klucz swoje małe lęki.
Kupiłem, przywiozłem, leży bagażniku w charakterze kwarantanny. Przedmioty również jej potrzebują. Przypominam, że na powierzchniach metalowych i plastikowych ten bydlak koronawirus trzyma się ładnych parę godzin. Garść dolarów kupiłem wcześniej, zanim podrożały i znikły. Parę euro, przyoszczędzonych z ostatniego zagranicznego wyjazdu. Cieniutko. Kosztowności nie mam. Pistoletu również. Może kupię taki na wodę. Zakażoną wodę.
O zmierzchu znowu z Aksą na łąkach. Tym razem ludzi mniej, zaledwie jeden pan z pieskiem o wdzięcznym, choć w kontekście katastrofy nieco ryzykownym imieniu Nero. Kundelek poszczekuje na Aksę, żeby się trzymała z daleka. Też ostrożny. Krew zachodzącego słońca leje się na pagórki, lasy, wsie rozrzucone w beskidzkich dolinach. Granatowa linia gór jak ostrze lancetu pod mikroskopem. Zmierzcha. Nastrój wręcz idealny.
Obserwujemy Gwiazdę Wieczorną, czyli Wenus. Świeci wyjątkowo jasno, w tym tygodniu osiąga jasność -4,3 wielkości gwiazdowej. Kocham ją od zawsze, od szkolnych fascynacji astronomią i pierwszego teleskopu, budowanego z rury kanalizacyjnej i kupowanych u optyka soczewek. Planeta miłości. Nie bardzo pasuje do tego, co nas dzisiaj gnębi. Szukam jakichś dodatkowych tropów mitologicznych i znajduję, że starożytna nazwa jej wersji porannej brzmiała u Greków Phosphoros, czyli „niosący światło”. To łacińskie imię Lucyfera. Aha, więc jednak. Babilońska odpowiedniczka Wenus, bogini Isztar, była od miłości i wojny. Jeszcze lepiej. Bliżej tego, co mamy za oknem.
Wieczorem gram z Olą i Tonią w Civilization V. Ponoć scenariusze można rozgrywać tygodniami. Mam imperium azteckie, co też nie wróży najlepiej.
Właśnie znalazłem, że w Wyborczej były szef Wirtualnej Polski, Grzegorz Wysocki, również publikuje coś podobnego pod tytułem „Dziennik czasów zarazy”. Jak widać, trudno się oprzeć wpływom poczciwego Daniela Defoe. No cóż, dziennikujmy, zobaczymy, czy coś sensownego z tego wyniknie.
17 marca 2020 (221 zarażonych, 5 zmarłych)
Sejf, ciąg dalszy. Dzień rozpoczynam od drobnej i z pozoru tylko niezwiązanej z epidemią informacji. W małopolskich Koszycach rano młody mężczyzna wtargnął do banku z atrapą broni i sterroryzował pracownicę w celach rabunkowych. Spłoszony uciekł, porzuciwszy czapeczkę i plecak, rabunek się nie powiódł, policja poszukuje sprawcy i publikuje zdjęcia. Człowieka, czapeczki i plecaka. W nieodparty sposób błaha ta w istocie notka skojarzyła mi się z narzekaniami policjantów, że już nie dają rady, że są przemęczeni, narażeni, niedożywieni i niedoinwestowani, i w ogóle najchętniej też by się zamknęli w domach dla świętego spokoju. A tu porządku publicznego trzeba pilnować. Ten nieudolny napastnik z Koszyc pewnie pomyślał, że już nie pilnują i że już można. Trochę nieprecyzyjną synchronizację czasową wykonał i się wyrwał przed szereg, niemniej postrzegam go jako prekursora. Rozprzężenie związane z epidemią najpierw wyłącza poczucie solidarności, potem zakazy etyczne, przyzwoitość, a na końcu puszczają w ogóle wszelkie zahamowania i pozostaje naga przemoc. W skrajnych przypadkach przechodząca w ludobójstwo i kanibalizm, patrz przejmująca Droga Cormaca McCarthy’ego. Z całej ludzkości zostaje tylko ojciec i syn, i ten pierwszy robi wszystko, żeby ocalić tego drugiego. Tylko że już nie wiadomo, po co.
Inna ciekawa wiadomość to 18 chasydów z Nowego Jorku, zamkniętych w hotelu w Leżajsku. Przyjechali na uroczyste modlitwy w rocznicę śmierci cadyka Elimelecha z Leżajska, który tego dnia schodzi na ziemię i zabiera ich prośby do nieba. Gdy przylatywali do Polski, wszystko działało jak należy, ale w tak zwanym międzyczasie świat ziemski się wykopyrtnął, wyłączono samoloty i biedni chasydzi nie mają jak wrócić. Dzisiaj pewnie cały dzień zanoszą modły do rabbiego i zakładam, że chociaż jedna z nich dotyczy przywrócenia połączeń lotniczych z Ameryką. Zatem jest nadzieja. Znacznie większą nadzieją napawa jednak to, że Elimelech z Leżajska był „lekarzem dusz i poskromicielem demonów”, jak go nazywa Martin Buber we wstępie do swych Opowieści chasydzkich, może zatem skutecznie rozprawić się z naszym podłym koronawirusem, który wszak posiada sporo cech demonicznych (niewidzialny i bezgłośny). Módlcie się, bracia chasydzi, także w naszym imieniu! I błagam – nie zważajcie na głupie wpisy w internecie, z powodu których nie chcą was wypuszczać na ulicę, „by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji”, jak się wyraził wiceburmistrz Leżajska. Jakich emocji? Jak to jakich, przecież w naszej historii Żydzi zawsze odpowiadali za przywleczone ze świata zarazy. Tu nic się nie zmieniło. Dzielnie trzymamy się naszej polskiej tradycji.
www.unsplash.com/Dave Herring
Obie te wiadomości, razem wzięte, kruszą moje poczucie bezpieczeństwa jeszcze na inny sposób. Pandemia pandemią, ale największą zarazą w takich czasach bywa wyzwolone i hulające wśród ludzi zło. Wiem, jesteśmy cywilizowani, przyzwoici, będziemy się solidarnie wspierać – ale tylko do czasu. Prędzej czy później ktoś spróbuje wykorzystać nasze lęki i trudności dla własnych celów, i uruchomi mechanizm destrukcji. A potem już poleci, rozpędzi się tak, że długo i boleśnie będziemy go wyhamowywać. Zawsze tak było i nie ma powodu zakładać, że tym razem będzie inaczej. Tego się boję na przyszłość. Dzisiaj jest jeszcze stabilnie, świat siłą bezwładu toczy się jeszcze według utartych wzorów, ale to nie potrwa w nieskończoność.
Bank federalny USA obniżył, a właściwie pierwszy raz w historii zniósł całkiem stopy procentowe. Któryś z ekspertów nazwał to „strzałem z bazooki”, ale i tak niewiele pomogło. Giełdy lecą na łeb na szyję, kursy walut w polskich bankach i kantorach rosną jak na drożdżach (których nadal nie ma), krótko mówiąc, mamy wystarczająco wiele przesłanek (umiejętnie i jak najbardziej słusznie tonowanych przez media), by zacząć się naprawdę bać. Nasz strach również jest na kursie wznoszącym i wkrótce może się okazać, że wszystkie sejfy świata nie wystarczą, by go w nich zamknąć. Wkrótce, ale jeszcze nie teraz. Na razie spokój. Siedzimy i czekamy. Nic nie widać, nic nie słychać.
Koronawirus najskuteczniej atakuje ludzi starszych. Powtarzano to przekonanie tyle razy, że w końcu jedna radna hiszpańska nie wytrzymała i powiedziała, że to kara za nadmiar starców w naszej cywilizacji. Zaraz potem cofnęła i przepraszała. No cóż, jednak raz powiedziane nie znika, tylko brzmi. Tym głośniej, im silniej jest wyciszane. W starożytnej Sparcie niepotrzebnych starców strącano ze skały do morza, żeby zrobić miejsce młodszym. Koronawirus jako grecki bóg następstwa pokoleń? Władca czasu ludzkiego życia? Koronazeus?
Spokojnie, Zajas. Nie daj się ponosić nerwom i błahym skojarzeniom. Potrzebne skupienie i wzmożona uwaga. Bez paniki. Wprawdzie brak paniki nie pomaga w epidemii, ale wspiera przestraszonych. Tłumaczę sobie na różne sposoby, że to jednak nie może być koniec tamtego świata, że to przejściowe kłopoty, głupi błąd wynikający z nieodpowiedzialnego spożycia przez paru Chińczyków zupy z nietoperza (nie wiem – to prawda z tym nietoperzem???), rozdystrybuowany po świecie przez masową turystykę. Pociesza, ale słabo. A co mam robić? Truchleć ze strachu? Też nie pomoże. Nic nie pomoże, trzeba siedzieć w domu i rozmyślać. I obserwować siebie jak okaz w izolatce.
Właśnie kichnąłem. Czasem kicham alergicznie, albo z chłodu. Ale teraz to kichanie cieniem śmierci okryte. Kicham na śmierć. Gdyby nie ponury kontekst, dopisałbym: buchacha.
Znowu piękny zmierzch. Wenus jak lampa, przewodniczka i gwiazda miłości. Światła domów w mroku, szczekanie psów. Hekate? Nie, zwykły wiosenny wieczór. Sycę się pięknem świata jakoś mocniej, dosadniej, z jeszcze większym zachłyśnięciem. Dopóki mogę się zachłysnąć.
Krzysztof A. Zajas