Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii (dzień 8 oraz 9)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik czasu pandemii cd.

22 marca 2020 (634 zarażonych, 7 zmarłych)

Nadal nic nie wiem. Siedzenie w domu i czekanie na wiadomości. Ale jakie? Co miałoby się w nich pojawić takiego, co by zakończyło czekanie? Uświadomiłem sobie, że nie ma takiej informacji, po której moglibyśmy wstać od biurek, wyjść na zewnątrz, przeciągnąć się przeciągle i z ulgą stwierdzić: no, skończyło się, wracamy do normalności. Tej wiadomości wśród tysiąca doniesień nie znajdę, to jest po prostu niemożliwe. Zostaliśmy wkręceni w lawinę wydarzeń i emocji do tego stopnia, że nawet gdyby się taka wiadomość pojawiła, nikt by w nią nie uwierzył. Wykracza poza granice dopuszczalności. Jest niemożliwa, ponieważ nie mieści się w ramach globalnej narracji, w jakiej pławimy się od rana do nocy. Weszliśmy w coś, z czego nie możemy wyjść. W każdym razie nie dzisiaj. Musimy śledzić doniesienia, musimy się bać i żyć w niepewności, musimy ulegać liczbom, statystykom, wyliczeniom, musimy również budować wokół nich całe struktury emocji. Nie ma innego wyjścia. No więc siedzę i śledzę. I się boję. W zdalnej pracy to nie pomaga, ale trudno.

Przestałem liczyć i zestawiać, bo to nie ma sensu. Wszelkie rachunki są oparte na tak nieprecyzyjnych danych, że równie dobrze mógłbym je sam wymyślać i układać w ciągi znaczeniowe. Bez znaczenia. I to nie jest brak zaufania do środków masowego przekazu, które wykonują gigantyczną i bardzo potrzebną robotę, ale do samej informacji. Ogrom danych przytłacza, jest nie do ogarnięcia. Bez przerwy ktoś coś mówi, wywodzi, udowadnia i prognozuje, a ty nie słyszysz, ślizgasz się po tym, węsząc za tą jedną ostateczną informacją, która ma wyjaśnić wszystko i zamknąć sprawę. Ale jej właśnie nie ma. To może mieć coś wspólnego z narkotycznym uzależnieniem, które podnieca i obiecuje, ale nigdy nie kończy. Wszyscy bez przerwy mówią i nic nie jest powiedziane.

Żeby podsumować, cytuję słowa Bertolta Brechta o radiu: „Pojawiła się możliwość powiedzenia wszystkiego wszystkim, ale po zastanowieniu nie było nic do powiedzenia”.

www.unsplash.com/Firdaus Roslan

Jednakowoż są przypadki poszczególne. Uderzyła mnie historia kierowcy tira z Głogowa, który wrócił z podróży służbowej do Niemiec i tydzień temu w poniedziałek zgłosił się do sanepidu, bo kaszlał i gorączkował. Polecono mu kwarantannę domową i czekanie, aż przyjedzie „koronabus” i pobierze próbki. Człowiek posłusznie zamknął się w domu, nie wychodził, pogrążał się w chorobie aż umarł. Nie doczekał się, ponieważ przez pięć dni pies z kulawą nogą się nim nie zainteresował. Może jakby wysłali kulawego psa, byłoby więcej pożytku. Oczywiście, facet miał koronawirusa. Znalazła go straż miejska, samotnego i martwego, we własnym mieszkaniu, gdzie jak odpowiedzialny obywatel wypełniał polecenia odpowiednich służb i dostosowywał się do surowo powtarzanych przez władze zarządzeń. Miał kwarantannę, więc nie wychodził z domu. Miał koronawirusa i zgłosił się, gdzie trzeba. Otrzymał polecenie i je wykonał. Gdyby przeżył, powinien by dostać medal od miasta za obywatelską postawę. Zamiast tego został porzucony i zapomniany. Przysłali nie ekipę do zbadania chorego, tylko straż miejską do kontrolowania podejrzanego. A nuż go nie ma i się wlepi mandat. 30 tysięcy piechotą nie chodzi.

Nie piszę, by się oburzać na to czy tamto (choć i nie zabraniam), tylko żeby trochę jak Pan Cogito zastanowić się nad arytmetyką współczucia. Tu siedem miliardów w strachu, a tu samotna śmierć jednego kierowcy. Poczciwiec latami wykonywał swoją robotę, wożąc nam do kraju tony naszych konsumenckich przyjemnostek, tyrał jak każdy z nas, a kiedy w tej robocie zaraził się niejako dla naszego dobra (dla naszych dóbr) – zastosował zalecenia stanu epidemicznego i umarł, nie doczekawszy pomocy. Tu solidarność, akcje wsparcia i zbiorowe klaskania na balkonach, a tam samotna śmierć na podłodze własnego mieszkania. Bo koronabus nie dojechał. Bo co innego było ważniejsze. Bo zwyczajnie zapomniano w ferworze walki z pandemią.

Dla porównania. Podhalański poseł Solidarnej Polski (to ta od Ziobry) też się źle poczuł. Szybko go zbadano i wynik miał pozytywny, więc natychmiast hospitalizowano w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie i poddano leczeniu. Jak donoszą media, czuje się dobrze. Pikanterii dodaje fakt, że w Krakowie nie robiono testów, ponieważ – budynek sanepidu jest w remoncie. Próbki wożono do Świętokrzyskiego. Dopiero kilka dni temu dwa szpitale uruchomiły własne laboratoria, by coś w ogóle robić. Wykonują 60 i 100 próbek dziennie. Przy okazji – to odpowiedź na moje pytanie sprzed tygodnia, dlaczego w Krakowie jest tak mało przypadków. Bo nie robili testów! Ale posłowi zrobili. Życzymy zdrowia, panie pośle!

Wiem, nie powinienem porównywać. Każdy człowiek jest inny i los ma inny. Chyba jednak się trochę oburzam, choć jak poucza Poeta, „gniew i litość szkodzą równowadze stylu”.

23 marca 2020 (749 zarażonych, 8 zmarłych)

To się rozgrywa gdzieś bardzo głęboko w nas, na poziomie komórek, w najciemniejszych zakamarkach naszych ciał. Uzbrojony w wypustki drobny cwaniak pakuje się w krwiobieg, przepycha się do strategicznych rejonów, wczepia w zdrowe komórki i otwiera je chwytakiem jak kluczem do konserw. Następnie włazi tam i rozmnaża się, korzystając z naszego materiału genetycznego. To trochę tak, jakby ktoś włamał się do twojego domu i w sypialni zajął się prokreacją, wykorzystując do tego twoją żonę lub córkę. W obu przypadkach dochodzi do zrujnowania komórki, biologicznej czy społecznej. A ty nic nie możesz, bo dom jest obstawiony gangsterami, którzy cię izolują od normalnych funkcji życiowych i przy okazji stoją w kolejce, by też się trochę porozmnażać.

www.unsplash.com/CDC

Wirus to taki dziwny twór, który nie tyle żyje, ile pozoruje życie, korzystając z naszych funkcji witalnych. Kłębek kodu genetycznego, włamujący się do nas by sobie poużywać, ponieważ nasz organizm jest rozbudowany, bogaty i życiodajny, trudno się więc dziwić, że budzi takie zainteresowanie różnych darmozjadów, włamywaczy, rabusiów i gangsterów od przejmowania cudzego biznesu. Odwieczna walka dobra (ja) ze złem (on). Widzę koronawirusa jako dobrze zorganizowaną, agresywną mafię paliwową, która napada i przechwytuje całe koncerny z polami naftowymi i rafineriami. A kiedy jej się uda przejąć władzę nad którymś państwem, osadza na tronie jednego ze swoich i składa mu hołdy, bezwzględnie przy tym pilnując własnych przywilejów. Państwo zdycha, ale mafia kwitnie. A jak już przeżre, przepije i przekopuluje wszystko, porzuca martwe ciało i szuka nowego.

Próbuję to sobie zwizualizować:

Eskadra niebieskich kuleczek z czerwonymi trąbkami, o numerze bojowym dajmy na to CV 5312, leci nad Grobianami i mikroradarem namierza potencjalne ofiary. W pewnej chwili zataczają koło i zniżają lot. Jeden z nich mówi:

O, tam siedzi gostek przy biurku i główkuje. Co wymyśli, wklepuje zaraz do lapka. Intelektualista w maseczkę kichany.

Chyba nas właśnie obraził – dodaje drugi i pokazuje palcem to, co przed chwilą napisałem o mafii.

Zarazimy go?

No ba, ale jak? Zamknął się i nawet nosa nie wychynie na zewnątrz. Był niedawno na łąkach, ale się trzymał kilometr od innych.

Poczekajmy, musi wyjść, skuryjer sterylizowany – dodaje trzeci, mniejszy i dlatego bardziej nerwowy. – Chociażby po jakąś przesyłkę z poczty czy co.

Dobry pomysł, Dropsik. Weź się skontaktuj z centralą i dowiedz, czy czego ostatnio nie zamawiał.

Dropsik robi odejście w górę, by złapać kontakt z dyspozytornią ruchu, reszta kołuje nad okolicą.

Kurde, szefie, musimy coś znaleźć. Zaraz nam baterie padną – ośmiela się jeden z nich.

Nażarłeś się rano w Świątnikach, na dzisiaj wystarczy. Nie czytałeś gazet? W powietrzu możemy przetrwać do kilku godzin.

Fakt – potwierdza tamten i kuli się, by ukryć drżenie z zimna. – Tak tylko mówię.

Po chwili Dropsik wraca z wieściami.

Chupa Chups mówi, że ten papuć zamawiał jakąś ławeczkę do ćwiczeń – donosi z przekąsem. – Słyszeliście? Taka guma od majtek, syrop klanowy, przeterminowane nadzienie z zozola, i ćwiczył będzie! Jak mu wlezę w płuca, to se poćwiczy – chyba przewracanie oczami, hehe!

Klonowy – rzuca dowódca eskadry.

Co?

Syrop klonowy, a nie klanowy, idioto! I przestań się zapluwać, tylko do roboty! Chłopaki słabną. Gdzie ta przesyłka?

No, tego, przyjedzie kurierem.

Dobra, zawracamy.

Ostro zakręcają i tną morowe powietrze nad Grobianami w kierunku zachodnim, gdzie magazyny i biuro poczty. Dowódca rozdziela grupę na tych, co mają zająć paczkę oraz tych, co postarają się przemycić na „powierzchnię docelową” przez ubranie kuriera lub pokwitowanie do podpisu. Każdy z wirusów na własną rękę wybiera sposób na realizację zadania bojowego, więc po wylądowaniu i przedostaniu się do magazynu jedni wciskają się pod taśmy paczki, inni przełażą do pudła i szukają najcieplejszego miejsca, by przetrwać zimne godziny (na zewnątrz zero stopni i popaduje śnieg), jeszcze inni przywierają do kartki z potwierdzeniem odbioru. Dropsik przygląda się im i kombinuje. Przydzielono go do drugiej grupy, więc lustruje dokładnie postać kuriera (czapeczka z daszkiem, okulary, gruba kurtka zapięta pod szyję, z jednej kieszeni na piersi wystaje długopis, z drugiej komórka) i już ma pomysł. Może i jest idiotą, ale nie aż takim. Trzeba się znać na psychice ludzkiej. A on się zna.

Dzwoni dzwonek do bramy, wyglądam przez okno, bus dostawczy z poczty. Zbiegam szybko na dół, wkładam kurtkę i buty, a na ręce foliowe rękawiczki.

Dzień dobry! Pan Krzysztof?

Dzień dobry. Tak, Zajas.

Przesyłka do pana.

Kurier wytaszcza z samochodu podłużne pudło spięte białymi taśmami i podsuwa mi karteluszek z potwierdzeniem.

Podpisze mi pan? Wystarczy jakiś taki zawijas na dole.

Aha, zawijas.

W porządku – mówię sprawdzając, czy odległość prawidłowa i rękawiczki szczelnie przylegają. – Ale czym?

Dropsik, przytwierdzony do końcówki wkładu długopisu, chichocze w kułak. Zna się na ludziach. Wie, że jak kurier dzwoni, to każdy szybko coś wrzuca na siebie, czasem porwie z szuflady portfel, ale na pewno nie będzie pamiętał o długopisie.

Przez furtkę biorę od kuriera pisidło w dwa palce, kładę pokwitowanie na podjeździe i nisko się pochylając, naciskam sprężynkę, żeby podpisać. Dropsik w tym momencie wyskakuje i kiedy wciągam powietrze, katapultuje się do mojego nosa. Oddaję długopis sympatycznemu panu w okularach i czapeczce, biorę paczkę za białe taśmy i kładę na tarasie na całodobową kwarantannę. Może nawet otworzę dopiero pojutrze, na wszelki wypadek. Wyrzucam jednorazowe rękawiczki do kosza, przez minutę myję ręce, potem jeszcze dezynfekuję spirytusem ubranie, i dopiero wtedy oddycham z ulgą. Dropsik tymczasem wygodnie lokuje się w moich oskrzelach.

Takie sobie, nie jakaś rewelacja. W każdym razie raczej na pewno nie jest to trafienie w odpowiedni ton, którego poszukuję od tygodnia, gdy zacząłem pisać ten dziennik. Patrzę za okno, słońce zza granatowych chmur przebija na czerwono tuż nad ziemią. Sceneria jest, ale wymiaru jakby ciągle nie dostawało. Tragedia, romans, farsa, ironia – czym to właściwie ma być?

Idę na dół, bo żona mnie woła. Chyba przyjechał kurier z ławeczką do ćwiczeń.