Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki! Było dobrze, spokojnie, stabilnie i się skończyło. Zawirował nagle świat na pandemicznej karuzeli, wytrącając nas z codziennej pewności siebie. Łapiemy się czego popadnie, żeby nie upaść. To nie są warunki do beztroskiego uprawiania literaturki rozrywkowej, zawieszam więc na razie „Audiobooka” na kołku i zaczynam pisać „Dziennik czasu pandemii”. Spróbuję na gorąco chwytać nici zdarzeń, opinii i atmosfery wokół tego, co się dzieje. Myślę, że częściej niż raz w tygodniu, ale nie zapewniam, że codziennie. Zapraszam Was do dzielenia się własnymi spostrzeżeniami związanymi z pandemią. W końcu przeżywamy ją na co dzień wszyscy. Choć, niestety, nie wszyscy przeżyjemy.
Krzysztof A. Zajas
Dziennik czasu pandemii
niedziela, 15 marca 2020 (125 zarażonych, 3 zmarłych)
Regularne zapiski w formie dziennika. Planowałem je od dawna, trochę dla notowania ulotnych myśli, które mają to do siebie, że wydają się niezwykle przenikliwe i po kwadransie znikają, a trochę dla ćwiczenia sieci połączeń między palcami i mózgiem, zwanej pisaniem. Nie mogłem się zdecydować. Odstręczał mnie nieodłączny snobizm, pisarska poza z tym całym uroczystym zasiadaniem, poprawianiem laptopa, podwijaniem rękawów i mruczeniem do siebie: „No, teraz będę pisał, ponieważ jestem pisarzem”. Nie zdecydowałem aż do dzisiaj.
Co się zmieniło? Przyszła epidemia koronawirusa. Nadano jej status pandemii, ponieważ zaledwie w miesiąc objęła całą planetę i nadal się rozwija, a ludzkość zrobiła to co zwykle, czyli najpierw zbagatelizowała i obsypała hiobową wieść anegdotami, potem zamilkła w niedowierzaniu i dopiero od trzech dni podchodzi do sprawy poważnie. Nakupiła produktów, zabarykadowała się w domach i siedzi. Nasłuchuje. Spokojem i skupieniem próbuje zamaskować lęk i niepewność. Nadchodzi, ale co? Naprawdę śmierć, czy tylko kolejny fajerwerk medialny? Chwilowe naruszenie normalności czy jej bezpowrotna utrata? Wróci wczorajszy przyjemny świat, czy nie?
Nasłuchuję i ja. Najpierw cisza. Z wiekiem coraz bardziej potrzebna, teraz otuliła okolicę miękką poduszką bezruchu i bezgłosu. Nareszcie. Złościłem się na hałas samochodów z ulicy, na piłę w warsztacie sąsiada, huk lądujących samolotów, szczekanie psów – i doczekałem się. Zamilkli. Cisza. Nawet wiatr przestał wiać. Teraz powinno być dobrze. W tym nasłuchiwaniu odnajduję i swoje katastroficzne przeczucia ostatnich lat, i fascynację kruchością rzeczywistości, która udawała stabilną, i satysfakcję, że to wszystko nareszcie pierdutnie.
Jak długo można wytrzymać w takiej ciszy? Po godzinie wstaję od biurka i idę zagadać rodzinę. Żeby usłyszeć jakiś dźwięk. Ludzki głos. Potrzeba ludzkiego głosu jako antidotum na epidemię – niezłe. Niemal filozoficzne. Człowiek potrzebuje drugiego człowieka razem z jego gadaniem, marudzeniem, piłowaniem, koszeniem trawników, puszczaniem telewizora zbyt głośno. Z całym tym harmiderem, który świadczy o życiu. Zatem cisza to jednak nienajlepsze rozwiązanie.
Na razie w Polsce odnotowano 125 przypadków zarażenia koronawirusem, trudno jednak te dane uznać za miarodajne. Testy wciąż są przeprowadzane, ale informacje spływają bardzo nieproporcjonalnie i na przykład w Krakowie – jednym z największych ośrodków turystycznych w tej części Europy – stwierdzono zaledwie jeden przypadek i to 9 marca, czyli sześć dni temu. Potem nic. Dla porównania we Wrocławiu, skąd dane napływają codziennie, stwierdzono dwanaście przypadków zarażenia i jeden zgon. Czyli z wiadomości głównie dowiadujemy się, że wiemy niewiele. Nie wiadomo również, ile mamy testów i ile ich dziennie robimy. We Włoszech przedwczoraj zmarło 250 osób, wczoraj 175. Puste kościoły zamienia się na kostnice. Pandemia przywraca należny honor zakładom pogrzebowym, z którymi lokalne władze odbywają poufne narady na temat zbliżającej się ponurej ewentualności. Jak to malowniczo określił pewien lekarz: „Na razie widzimy ciemną chmurę na horyzoncie. Tsunami dopiero nadchodzi”.
www.unsplash.com/History in HD
Podziwiam bezgraniczną dezynwolturę prezydenta Donalda Trumpa. Tydzień temu szydził z epidemii nazywając ją „rodzajem grypy”, a przedwczoraj zamknął USA i ogłosił stan wyjątkowy. Uwielbiam go słuchać, ponieważ destrukcję merytorycznej zawartości wypowiedzi doprowadził do mistrzostwa. Może stwierdzić w każdej chwili cokolwiek i nic mu za to nie grozi. Pięć minut później twierdzi coś zupełnie przeciwnego i wszelkie próby logicznego uporządkowania tych wypowiedzi skazane są na klęskę. Umysł jest skazany na klęskę. W tym gadaniu w ogóle nie chodzi o operacje umysłowe, tylko emocjonalne. Ameryka jest wielka i zawsze wygrywa. Aj aj, kapitan. Teraz Trump pertraktuje z Niemcami nad kupnem od nich szczepionki, wraz z pracującymi nad nią naukowcami i ich laboratorium. Helikopterami przetransportują niemiecką firmę na pustynię w Arizonie czy Newadzie, otoczą drutem kolczastym i nie wypuszczą nikogo, dopóki zmęczony, łysy okularnik w poplamionym kitlu nie zamelduje przez telekom: „Jawohl, Herr President! Wir haben es geschafft!”. Każdy Amerykanin zostanie wtedy zaszczepiony w pierwszej kolejności, żeby najpierw uratować Amerykanów, ponieważ ich życie jest ważniejsze od życia innych ludzi, i Ameryka znowu będzie wielka, bo znowu wygra. Aj aj, kapitan.
Podobno Merkel się dowiedziała i wszczęła alarm. Już widzę te memy:
„– Angela, sprzedaj.”
„– Nein!”
„– Weź się nie wygłupiaj. Kupię ci jacht, większy niż ma Putin.”
„– Nein!”
„– Dorzucę apartament w moim bunkrze atomowym.”
„– Z orbitrekiem i sauną?”
„– I salonem masażu, obsługiwanym przez marines.”
W ostatniej scenie huk motorów jak w Czasie apokalipsy, tylko zamiast czołgów pod helikopterami zwisają budynki laboratoriów firmy CureVac.
Zdjąłem palce z klawiatury. Cisza. Połowa marca i w ciepłym słońcu wirują pierwsze owady. Wczoraj widziałem stado szpaków. Wcześnie wróciły, jakby przeczuwały, że lada dzień zamkną granice. Wyglądały na dosyć zmarznięte, w nocy było minus pięć. Ciekawe, czy one wyczuwają takie epidemie? Podobno koronawirus atakuje również zwierzęta, głównie ptaki i ssaki. Czy te nastroszone, osowiałe szpaki na dębie za moim ogrodem o tym wiedzą?
Dziwny stan. Nie boję się, odczuwam nawet coś w rodzaju luzu wewnętrznego, niemniej trudno mi z czystym sumieniem stwierdzić, że jestem spokojny. Nie jestem. Ledwie wyczuwalny ucisk w żołądku, nieco skurczony przełyk, uważne wchodzenie i schodzenie po schodach. Powolne. Każdy krok jest symptomatycznie ważny. Często wyglądam przez okno, sprawdzam, czy brzozy za kuchnią nadal stoją, czy niebo jest błękitne i trawa jednak postanowiła wypuszczać nowe pędy. Połowa marca, początek wiosny, tak zwane budzenie się życia. I śmierć. Dziwne. Trochę jak klimaty z obrazów Malczewskiego, na przykład ze Świętej Agnieszki.
A może to nic takiego? Posiedzimy trochę w domach, wytchniemy, nareszcie porządnie sprzątniemy łazienkę, przeczytamy zaległe lektury, pogramy z córkami/ojcami na kompie, wyśpimy się – i wszystko wróci do normy. Taka krótka przerwa w nerwowym pośpiechu cywilizacji. Złapiemy oddech i kiedy czarne chmury przejdą, na powrót zajmiemy się naszą powszednią krzątaniną. Znowu będzie bieganie do pracy, nerwy w korkach, głupstwa w gazetach, hejty w necie, czyli stare, dobre, sprawdzone uciążliwości. Na chwilę się zaburzyło, wystarczy odczekać.
A może jeszcze prościej? Paru wpływowych gości namówiło się i zorganizowało ogólnoświatową hucpę z epidemią, która na razie zabiła na całym świecie mniej ludzi, niż w ciągu roku ginie na drogach. Udało im się powtórzyć numer Orsona Wellesa z wojną światów. Daliśmy się wszyscy nabić w butelkę. Tyle już było gadania o katastrofach, nadciągającej apokalipsie, o różnych klimatycznych, ozonowych, plastikowych i jakich tam jeszcze zagładach, że wystarczyło puścić info w media i kula śnieżna raźno ruszyła po zboczu. Może to tylko tyle, pocieszam się. Bo przecież nie wiem.
Na razie czekamy.
Pisanie dziennika epidemii wymaga utrafienia w odpowiedni ton. Łatwo powiedzieć. Do prawdziwej zarazy, od której zginie, powiedzmy, dwa procent ludzkości, trzeba słowa dobierać jednak nieco inaczej niż do satyrycznej opowieści o tym, jak ze strachu przed grypą na miesiąc pozamykaliśmy się w domach z zapasami mąki, drożdży i papieru toaletowego. Ale o tym, jaka forma opowieści była stosowniejsza, dowiemy się dopiero później, po faktach, kiedy policzymy straty i nabierzemy dystansu. Na razie newsy o kolejnych ofiarach śmiertelnych i zakażonych przeplatają się z anegdotami o sprzedawczyniach, które resztę w sklepie podają na dziecięcych łopatkach do piaskownicy, czy o włoskich imprezach balkonowych rodem z komedii dell’arte. Świat jeszcze nie wie, czy się pocieszać, czy zamartwiać, czy panikować, więc stosuje jedno z drugim i trzecim na przemian.
www.unsplash.com/Aaron Burden
Ponoć wszyscy teraz czytają Dżumę Alberta Camusa. Ja ściągnąłem z półki zakurzony Dziennik roku zarazy Daniela Defoe, na którym Camus się wzorował. Autor Robinsona Cruzoe najzupełniej w stylu nowoczesnego dziennikarstwa zebrał informacje o dżumie, która pustoszyła Londyn w 1665 roku. Otwieram na chybił trafił stronę 75 (wydawnictwo PULS, Londyn 1993, tłum. Jadwigi Dmochowskiej):
…konieczność wychodzenia z domu po zakupy była w znacznym stopniu przyczyną zguby mieszkańców grodu, ludzie bowiem zarażali się przy tej sposobności jedni od drugich, a nawet żywność bywała często zapowietrzona; to znaczy, mam poważne podstawy, aby tak sądzić, dlatego też nie mogę potwierdzić tego, co jak wiem, bywa powtarzane z wielką stanowczością, iż kupcy na rynku, jak również ci, którzy dostarczali żywność do miasta, byli wolni od zarazy. Mam pewność, iż rzeźnicy z Whitechapel (…) zostali strasznie nawiedzeni, i to w takim stopniu, że niewiele było otwartych sklepów…
Defoe już wiedział, w jaki uderzyć ton. Zbierał te historie wiele lat później, kiedy pamięć po dżumie i dołączonym do niej w następnym roku pożarze, który strawił dwie trzecie miasta, była jeszcze bolesna, ale już przeszła. Czytam dalej, bo wciąga, zwłaszcza dzisiaj. Są również próby pisania anegdotycznego:
…ludzie starali się zachować wszelkie możliwe środki ostrożności. Jeżeli ktoś kupował ćwiartkę mięsa na targu, nie chciał przyjąć jej z ręki rzeźnika, lecz własnoręcznie zdejmował z haka. Rzeźnik ze swej strony nie chciał dotknąć pieniędzy, lecz kazał je wrzucać do słoja napełnionego octem (…). Nabywca miał zawsze przy sobie drobne, by zapłacić należność co do grosza i nie brać reszty. Trzymali także w ręku buteleczki perfum albo wonnych olejków i używali wszelkich środków, jakie były w ich mocy; biedacy natomiast nie mogli robić nawet tego i ryzykowali życie.
On już wiedział, że pisze historię wielkiej tragedii i tylko z przekory nazwał ją „dziennikiem”. Osobiście stanowiła dla niego co najwyżej mgliste wspomnienie z wczesnego dzieciństwa (w czasie zarazy Defoe miał pięć lat), na tyle wstrząsające, że postanowił nadać mu formę zapisywanej przez siebie kroniki. Utożsamił się z nią jak z własnym cieniem na zabłoconym londyńskim bruku. Zapisał formę, która już była.
Ja na razie nic nie wiem. Czekam. Słońce świeci, pies mnie tyrpie nosem, żebym wreszcie dał sobie spokój z głupim stukaniem palcami po laptopie i poszedł z nim na spacer. Daję sobie spokój, choć nieco niespokojny. Mamy takie puste łąki po drugiej stronie Grobian, ryzyko zarażenia minimalne. Idziemy. Po drodze będziemy, jak mówi poeta, „śledzić postępy ciemności”.
Na łąkach sielanka! Ludzi więcej niż na krakowskim Rynku! Całe rodziny z dziećmi, dziadkami, psami, zażywają spaceru w wiosennej aurze. Chodzę tam od lat i nigdy ich tylu nie widziałem. Moja Aksa baraszkuje z jakimś rozkosznym goldenem, na co wszyscy zgodnie reagują śmiechem, bo widok sielski i jakoś rozładowujący podskórne napięcie. Chwila ulgi w niespokojnym nasłuchiwaniu. Chodzimy dostojnie i z namaszczeniem, nie kwapiąc się z powrotem do domów, gdzie znowu będzie nerwowe przeglądanie wiadomości i liczenie zarażonych.
Wracamy. Do domu dojechała druga córka i jesteśmy w komplecie. Aksa zachwycona, natychmiast kładzie się w środku między nami, zwija w kłębek i drzemie. My gadamy, relacjonujemy, potem siedzimy i czekamy. W komplecie. Na co? Żeby zarazić się i umrzeć w komplecie?