Dzisiaj będzie mało oryginalnie, bo 31 grudnia, ostatni dzień 2019 roku, więc małe literacko-rynkowe-czytelnicze podsumowanie tego, co było i pewnie kilka słów na temat tego, na co czekam w roku 2020. A na koniec gorzka refleksja, bo to także część tej konwencji.
Zacznę z grubej rury. Najlepszym polskim kryminałem, jaki przeczytałem w roku 2019 jest „Około północy” Mariusza Czubaja. Koniec i kropka. To przede wszystkim książka napisana z niewiarygodną miłością. Do gatunku, jazzu, legendy lat sześćdziesiątych, trudnej polskiej historii i samej literatury wreszcie. Strasznie mi przykro, że tak niewiele o tej powieści się mówiło w zeszłym roku. Mam wrażenie, że nie udało się jej przebić. Nie rozmawia się o niej, nie pojawia się na grupach czytelniczych, nie widziałem jej na listach bestsellerów. A szkoda, bo to naprawdę wielka rzecz. Najlepsza powieść Czubaja i jedna z najlepszych, jakie przeczytałem w tym roku.

Mariusz Czubaj gra Komedę nad grobem Krzysztof Komedy, fot: smakksiazki.pl
Ale w ogóle ten rok był moim zdaniem bardzo dobry dla polskiego kryminału. Pojawiło się sporo dobrych tytułów. Bo najpierw wrażenie na mnie zrobił Bartosz Szczygielski ze swoim „Sercem”, potem Jędrzej Pasierski z „Roztopami”. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po tych dwóch pozycjach, a pojawił się „Szwindel” Jakuba Ćwieka. No i potem wielki come back (jeśli można tak to nazwać) Jakuba Szamałka z technothrillerami „Cokolwiek wybierzesz” i „Kimkolwiek jesteś”. Gdzieś tam jeszcze pojawił się Jacek Galiński z rewelacyjnym debiutem „Kółko się pani urwało”. A jestem pewien, że to nie wszystkie wartościowe tytuły, które pojawiły się w tym roku. Ale o tym później.
Najlepsza rzecz z zagranicy to „Granica” Dona Winslowa. Ogromna powieść w każdym tego słowa znaczeniu. Bo i 900 stron, i temat, i dziesiątki wątków oraz bohaterów. Literacka mozaika, która opowiada o amerykańskiej wojnie z narkotykami oraz jej bohaterach. Są tam i agenci DEA, i policjanci, i meksykańscy bossowie, i dilerzy, i narkomani i wreszcie, przypadkowe ofiary. Wszystko się elegancko przeplata i tworzy przerażający obraz świata oplecionego narkotykowymi mackami. Naprawdę mocna powieść. Jedna z tych, które na długo pozostają w pamięci.
No to teraz o planach czytelniczych na nadchodzący rok. Bardzo czekam na nowy kryminał Jakuba Ćwieka. Przy okazji opowiedział mi mniej więcej, o czym mam być i naprawdę już przebieram nóżkami, żeby dostać go w swoje ręce. Na początku roku nową powieść wydaje wspomniany wcześniej Bartosz Szczygielski. Jestem cholernie ciekaw, jak poradzi sobie bez Gabriela Bysia. Może być ciekawie. Przede wszystkim jednak, i tutaj pojawia się ta gorzka refleksja, spróbuję nadrobić zaległości z 2019 roku. Bo mam ich sporo. Znana każdemu czytelnikowi „kupka wstydu” rośnie z każdym miesiącem. Leży na niej „Pokuta” Anny Kańtoch (książka, na którą przecież czekałem!), „Wiatraki” Krzysztofa Zajasa, „Mara” Kuźmińskich czy „Golem” Marka Krajewskiego. A są jeszcze autorzy zagraniczni. Pomimo idiotycznego nazwiska bohatera chciałbym przeczytać chociaż jedną powieść Chrisa Cartera. Czeka na mnie „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” i zaległe powieści Roberta Harrisa i „Wiedźmie drzewo” Tany French. A to tylko pierwsze przykłady z brzegu i tylko kryminały!
Przez długi czas kiedy myślałem o tej rosnącej z tygodnia na tydzień liście, czułem wstyd. Ale niedawno przeczytałem wpis Roberta Małeckiego, w którym chwali się, że rzucił pracę i został zawodowym pisarzem (powodzenia, stary!) i gdzieś tam między linijkami dodał, że w przeciągu trzech lat od debiutu wydał sześć książek… Sześć książek. Przez trzy lata. To dwie książki rocznie. Równocześnie łącząc to z pracą zawodową i pewnie jakimś normalnym, rodzinnym życiem. Kiedy to przeczytałem, ten wstyd, o którym wspominałem przed chwilą, zniknął. Bo zrozumiałem jedno – w Polsce wydaje się po prostu za dużo książek.
Bo, żeby nie było, dwie ostatnie książki Roberta są na mojej liście. Tak „Wada”, jak i świeżutka jeszcze „Zadra”. I Robert jest do cholery jasnej całkiem dobrym pisarzem. Ale gdzieś rośnie we mnie przekonanie, że tych książek (podobnie jak dwóch ostatnich tomów o losach Marka Benera) po prostu nie przeczytam. Będą sobie leżeć na półce, a ja, kiedy będę ją mijać, za każdym razem będę sobie powtarzać w myślach, że już zaraz, ale tym razem już naprawdę na pewno, po nie sięgnę i przeczytam. Ale koniec końców, pewnego szarego, smutnego dnia zapakuje je w sklepową torbą i zaniosę do biblioteki. Tym razem będę sobie powtarzał kłamstwo, że kiedyś je z tej biblioteki wypożyczę i już naprawdę przeczytam. Ale tego też nie zrobię. A szkoda, bo „Wada” podobno jest lepsza od chwalonej także przeze mnie „Skazy”.
Oczywiście to nie jest tylko przypadek Małeckiego. Nie raz, i nie dwa, powtarzałem, że rośnie presja ze strony wydawców na autorów, żeby dostarczać więcej, szybciej i najlepiej grube. Wpływ na jakość to ma, jaki ma. O tym też już pisałem parę razy. Ale zaryzykuję jeszcze jedną tezę, jaki ma wpływ ta nadprodukcja na polską literaturę. Otóż ludzie może i te książki kupują, ale czy faktycznie je czytają?

Robert Małecki, fot: Łukasz Piecyk
Ale Małecki jeszcze ma nieźle. Zdążył sobie wyrobić nazwisko, jakąś markę, grono czytelników. A co mają powiedzieć debiutanci? Na mojej półce leży „Marsz w mrok” Miłosza Fryzła. Przeczytałem pierwszych trzydzieści stron i zaczyna się całkiem nieźle. Potem musiałem niestety odłożyć, bo praca goniła i od tej pory książka leży. Nie wiem, czy ktokolwiek o niej poza mną słyszał ( i tymi 27 osobami, które dały jej ocenę na lubimyczytac.pl). Wydano ją, książka przeszła bez echa i zniknęła. Podobnie „Niszcz, powiedziała” Piotra Rogoży. Tutaj jest już trochę lepiej, ocen „aż” ponad sześćdziesiąt. A to tylko dwa debiuty (w przypadku Rogoży debiut podwójny), które akurat tak się złożyło, że wpadły mi w ręce. I czekają na swoją kolej. Może się nawet doczekają.
Problem nie dotyczy tylko kryminału. Podobnie jest w literaturze obyczajowej. Niemniej, skutek jest ten sam. Mówiąc krótko – książki zdychają. Brzydko, w ciszy, przygniecione kurzem na półkach lub zalegające w magazynach hurtowni. Nigdy nie czytane. Zgrzytam zębami, bo jestem pisarzem. Wiem, ile trzeba dać z siebie, żeby napisać dobrą książkę. Wiem, jakie to trudne i ile to kosztuje. I zadaję sobie pytanie, po co to robić, skoro istnieje duża szansa, że nikt mojej powieści nie zauważy? Powiecie Państwo, że tak było zawsze. Owszem. Ale nie aż tak. Jestem pewien, że gdybym debiutował teraz z „Podpalaczem”, to nigdy bym się nie przebił. Zrezygnowałbym z pisania po drugiej, góra trzeciej pozycji, bo po co pisać, skoro mój kryminał zostanie zaraz przygnieciona lawiną innych? Naprawdę, żal mi obecnych debiutantów. Żeby zaistnieć, będą musieli wypruwać sobie żyły i wypluwać powieść za powieścią.
Powiedzą Państwo, że to nie mój problem. Że ja, tak jak Małecki, mam już nazwisko, mam markę, nie grozi mi, że moje książki przejdą niezauważone przez czytelników. Ale Szanowni Państwo, jeśli spotkało to Mariusza Czubaja z jego najlepszą powieścią, to czemu nie miałoby spotkać i mnie?
Wojciech Chmielarz