Miejsca tworzą ludzi, ludzie tworzą miejsca. Idealnie podsumowanie całej książki Rafała Urbanelisa. Każdy spotkany na jego trasie człowiek odciska w nim piętno, każdy tworzy wspomnienia, i każdy jest kolejnym krokiem na jego trasie przez świat. Jak przekraczać wewnętrzne bariery, czy można mieć podróżowanie wpisane w DNA, o tym rozmawiam z autorem książki „Poza trasą”.
Chyba nie potrafisz usiedzieć w domu, gdzie teraz jesteś i co robisz?
Odpowiadam teraz na Twoje pytania będąc w Iranie – wysoko w górach. Jest tu bardzo kiepski internet. Mam nadzieję, że uda mi się wysłać tekst odpowiedzi i przeprowadzić sensowną komunikację.
Ile dni w roku spędzasz poza domem?
Na odpowiedź ma wpływ nie tylko życie prywatne ale i służbowe. Jestem konsultantem i praktycznie od 15 lat żyję na walizkach. Rocznie wsiadam do samolotu około 80 razy. Czasem sam sobie się dziwię, że po lataniu służbowo, mam ochotę wsiąść w samolot i z czterema przesiadkami lecieć na drugi koniec świata pojeździć na nartach. Może się po prostu przyzwyczaiłem? Może samolot to dla mnie już nie tylko środek transportu ale też miejsce gdzie potrafię się, nawet w najtańszych klasach podróży, zorganizować i poczuć w miarę komfortowo? A może to moje DNA, które ponoć w prostej linii pochodzi od lapońskiego plemienia Sami – nomadów prowadzących koczowniczy tryb życia? Kto wie…
Jak się zaczęła Twoja fascynacja nartami? I to nie takimi, że jak normalny człowiek sobie zjeżdżasz spokojnie z górki, Ty musisz poza trasą, żeby trudniej, żeby bardziej męcząco, żeby ciekawiej…
Każdy narciarz pozatrasowy, freerider zaczyna od jazdy po ubitych stokach. Jeździsz dużo, szybko, czujesz że osiągnąłeś już maksimum możliwości i masz parę dróg do wyboru: albo zaczynasz jeździć na tyczkach i rozwijasz się w kierunku zawodnika, albo wybierasz snow-park i fikasz koziołki, albo idziesz w góry poza trasę, albo zaczynasz jeździć na desce. Ja spróbowałem trochę koziołków – sprawa zakończyła się poważnym wypadkiem i złamaną ręką, spróbowałem też na krótko deski – ale to nie było to, i w końcu wygrała miłość do gór, do przyrody, do dziczy. Najpierw jakieś boczki, jakiś lasek, trochę pod wyciągiem. Potem coraz dalej i dalej od ubitych stoków, od tłumów. Zaczynasz na poważnie przygodę ze ski-touringiem, próbujesz heliski, szukasz coraz bardziej idealnych warunków i prawdziwego puchu, zaczyna cię to wciągać. Zgłębiasz tematy lawin i bezpieczeństwa. Do tego wszystkiego dochodzą pasjonujące podróże w bardzo egzotyczne i słabo zaludnione miejsca. I nim się obejrzysz okazuje się, że bez freeride ciężko ci sobie wyobrazić sezon narciarski. Tak to się zaczęło u mnie.
To jest sport dla każdego, czy raczej dla tak pozytywnie zakręconych świrów jak Ty?
Każdy narciarz, który bardzo dobrze radzi dobie na trasach w każdych warunkach może pomyśleć o tym, by zjechać poza trasę.
www.unsplash.com/Tobias Christopher
Oglądając filmiki na Youtubie wygląda to bardzo efektownie. To jest niebezpieczna i kontuzjogenna zabawa?
Niebepieczeństwa i kontuzje się zdarzają – jak w wielu dyscyplinach sportu. Moja pierwsza lawina chciała dopaść mnie na Alasce. Przy którymś kolejnym zjeździe śnieg nagle zaczął mnie wyprzedzać i zrobiło się nieciekawie. Na szczęście udało mi się ustać, nabrać szybko prędkości i zanim lawina się rozpędziła – wyjechać z boku. Przestraszyłem się mocno. Po czymś takim dużo bardziej zaczynasz uważać. Oczywiście są też niebezpieczeństwa zależne od lokalizacji geograficznej w której jeździsz: na przykład Spitsbergen to jedyne miejsce na świecie, gdzie zjeżdżałem z karabinem strzelca wyborowego na plecach – na wypadek spotkania niedźwiedzia polarnego. W zupełnie odludnych miejscach są też niebezpieczeństwa związane z zabłądzeniem a w konsekwencji na przykład z hipotermią. Na szczęście nic podobnego mi się nie zdarzyło – niemal zawsze jeżdżę z mapą. Miałem jedną niezbyt ciekawą przygodę ze skuterem śnieżnym na wspomnianym Spitsbergenie, który zakopał się po ramę w kopnym śniegu na bardzo stromym stoku. Nie mieliśmy wtedy sprzętu alpinistycznego, nie było żadnego pogotowia ani pomocy po którą można było się zwrócić. Musieliśmy go wykopać sami. Reasumując, i odpowiadając na twoje pytanie, myślę sobie jednak, że wyznacznikiem klasy narciarza powinno być nie to jak wiele niebezpieczeństw spotkał, ale raczej jak długo bezpiecznie jeździ poza trasą.
Twoja książka „Poza trasą” jest przede wszystkim o spotkaniach z ludźmi. Które najbardziej zapadło Ci w pamięci, o którym będziesz opowiadał wnukom?
Każde zapadło w pamięć i każde było na swój sposób szczególne – stąd pewnie książka. Zapewne jednak Javier, od którego książka się zaczyna, zasługuje na wskazanie, bo to od niego zaczęły się moje książkowe plany. To o nim napisałem relację ze spotkania na blogu. I ta relacja bardzo spodobała się moim znajomym i czytelnikom. Pewnie dlatego napisałem kolejne historie. A po nich pojawiły sie plany wydawnicze. Pomysł, by narciarską książkę podróżniczą skoncentrować wkoło poznanych na całym świecie ludzi na początku niezbyt podobał się wydawcom. Na szczęście udało mi się znaleźć tego odpowiedniego.
Zawiodłeś się kiedyś na poznanych w trasie, a może lepiej, poza trasą ludziach?
Oczywiście – rozczarowania się zdarzają. Ale póki nie są to znani dobrze ludzie, z którymi się zżyłeś – to nie jest coś co bardzo w ciebie uderza. Chyba dużo większy zawód, czy może dwa – spotkały mnie na przestrzeni ostatnich lat w pracy. Są ludzie, których znasz lata – wydaje się że dobrze, którym zaufałeś, których zapraszałeś wiele razy do domu na kolację, a którzy na końcu podkładają ci świnię i obrabiają tyłek za plecami. To jest dopiero coś z czym trudno ci się pogodzić. I przy tym fakt, że kirgiski taksówkarz oszuka cię na 10 dolców nie ma tak naprawdę wielkiego znaczenia.
Na koniec powiedz mi, jak zacząć? Załóżmy, że chciałbym spróbować, jakie cechy powinienem mieć, jaki budżet, ile wolnego czasu?
Przede wszystkim zaczynałbym z kimś, kto umie to robić. Dziś na rynku są firmy, które pomagają stawiać narciarzom pierwsze kroki poza trasami. Należy jednak bardzo pamiętać, aby była to firma, która zatrudnia przewodników z certyfikatami IVBV. Jak ognia należy unikać wszelkich firm które rzekomo gwarantują adrenalinę, przygodę i dobrą zabawę, ale organizują wyjazdy na zasadzie tzw. „wyjazdów partnerskich”, albo zatrudniają rzekomo doświadczonych ludzi (często używają podstępnie słowa „lider” zamiast „przewodnik”) bez certyfikatów. „Wyjazdy partnerskie” czy „lider wyprawy” to zwroty okupiony krwią i dotyczy nie tylko nart – ale również szerzej: gór w ogóle. Nie powinny nas kusić nawet znane nazwiska: w ciągu ostatnich lat kojarzę przynajmniej dwa wypadki śmiertelne, kiedy w góry prowadzili ludzie z pierwszych stron gazet związani z polskim alpinizmem, a jednak bez odpowiednich certyfikatów i uprawnień. Ci ludzie wciąż funkcjonują w środowisku i wciąż organizują „adrenalinowe wyprawy”.