Tłumacze książek to osobliwi ludzie. Zamknięci w swoich domowych pustelniach, wystukujący literki od rana do nocy, balansują gdzieś między misją, sztuką, rzemiosłem i zwyczajną pracą. Tłumacz jest co prawda jednym z trybików wydawniczej machiny, ale ma ten luksus, że na co dzień nie musi zdawać sobie z tego sprawy – a wręcz nie powinien. Obcując przez parę miesięcy z jednym autorem i jedną książką, my, tłumacze, zapominamy o przyziemnych sprawach i naprawdę widzimy siebie jako pośredników między pisarzem a czytelnikiem. Jesteśmy freelancerami, ale w przeciwieństwie do większości wolnych strzelców nie zabiegamy codziennie o klientów, nie robimy biznesu, nie prowadzimy bieżących spraw biurowych – możemy po prostu pisać. To czyni z tłumaczenia literatury zawód dosyć idealistyczny i w znacznej mierze wolny od przyziemnego cynizmu.
No bo co tak naprawdę robi tłumacz? Na czym polega istota tej sztuki, do której – nie oszukujmy się –zwykle nieszczególnie przywiązuje się wagę, chyba że coś zostało koncertowo zepsute? I czy na obecność w czytelniczej świadomości zasługują tylko takie nazwiska jak Boy-Żeleński czy Barańczak? Czy miano wielkich przekładowych osiągnięć zarezerwowane jest jedynie dla takich słynnych zdań jak to o białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika z Mistrza i Małgorzaty w tłumaczeniu Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego? Otóż śmiem twierdzić, że nie. Mniej więcej siedemdziesiąt procent wszystkich egzemplarzy książek, które czytamy w Polsce, to przekłady. To oznacza, że przez ręce paru tysięcy tłumaczy w naszym kraju przechodzi co roku mnóstwo pozycji wyższych i niższych lotów – a przecież to wcale nie te najambitniejsze pozycje znajdują najwięcej czytelników. A skoro tak, to właśnie na tłumaczach i tłumaczkach literatury popularnej spoczywa największa odpowiedzialność.

Rafał Lisowski, fot: Anna Juszkiewicz
Kiedy ktoś mnie pyta, co jest dla mnie jako tłumacza najtrudniejsze, zwykle spodziewa się usłyszeć o neologizmach, łamańcach językowych czy grach słów. I to wszystko prawda. Na rozwiązywaniu takich zagadek zawsze upływa dużo czasu, ale nie mniejszym, choć zupełnie innym wyzwaniem jest po prostu napisanie po polsku tekstu, który w języku oryginalnym być może nie został napisany idealnie. Teksty świetnych stylistów same prowadzą tłumacza, same wskazują mu drogę. Żeby nie było: może to być droga bardzo żmudna i powolna, ale doskonały pisarz niesie przed tłumaczem latarnię. Natomiast książka zaledwie poprawna albo taka, w której autora czy autorkę bardziej niż styl interesowała opowiadana fabuła, oznacza, że kierunek, w którym podąża wersja polska, tłumacz musi wybierać samodzielnie. Ktoś powie: ale jak to? Skoro książka w oryginale jest taka sobie, to proszę ją przetłumaczyć właśnie tak! To jednak niemożliwe. Nie tylko zresztą z powodów przyziemnych (wydawca oczekuje od nas tekstu na dobrym poziomie, a jeśli taki nie będzie, to wtedy z kolei czytelnicy już na pewno zauważą, że „tłumacz skopał”), ale również tych dużo mocniej związanych z samą naturą tłumaczenia – albo szerzej: pośredniczenia między językami. Bo języki różnią się od siebie dużo bardziej, niż może nam się wydawać, jeśli nigdy w życiu nie podjęliśmy się żadnego przekładu. A jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach.
Z mojej perspektywy, czyli tłumacza z angielskiego, najważniejsza różnica polega na tym, że angielszczyzna jest bardziej ogólnikowa. Na porządku dziennym są wieloznaczności czy luźne zbitki wyrazów, które wymagają, żeby czytelnik sam (oczywiście mimowolnie) nadał im sens. Bądź co bądź w języku angielskim wystarczy postawić obok siebie, dajmy na to, dwa rzeczowniki – i już mamy nową frazę. A jaka dokładnie jest relacja między tymi rzeczownikami? Tego już autor określać nie musi. Za to tłumacz – owszem, ponieważ polszczyzna takiej swobody nie lubi. Polszczyzna nie akceptuje niedookreślonych zbitek, nie toleruje tworzonych ad hoc metafor (chyba że dla osiągnięcia efektu poetyckiego) i jeży się, kiedy słowa nie do końca do siebie pasują. Dlatego nawet tłumacz pozornie zupełnie prostego tekstu zawsze z automatu staje się interpretatorem. Sam najpierw szuka sensu między słowami (tym dociekliwiej, im mniej zastanowił się nad tym autor – a jak już powiedzieliśmy, często nie musiał, bo pisał po angielsku), a następnie samodzielnie podejmuje śmiałe decyzje. Ze względu na językowe wymogi na stałe „dopisuje” do tekstu coś, czego dotąd w nim nie było – czy może raczej: pozostawało ulotne i każdy czytelnik rekonstruował to sobie na własny użytek. Tłumacz jest więc tym czytelnikiem, który na użytek wszystkich późniejszych odbiorów – już tekstu w języku polskim – wybiera „właściwą” interpretację słów autora. To duża odpowiedzialność.

www.unsplash.com/freestocks.org
Takich decyzji podejmuje się dziesiątki na każdej stronie tłumaczonej książki. Decyzji mało spektakularnych, mało glamour, o których nigdy nie będą się rozpisywać krytycy przekładu. Czy w bohaterze instynktownie odezwało się niedorzeczne męstwo, czy raczej posłuchał niedorzecznego instynktu heroizmu? Czy inny bohater trwał przez minutę zgarbiony, znieruchomiały w kontemplacji, czy może na minutę znieruchomiał i się zgarbił, kontemplując to, co miał przed oczami? Czy bohaterka rzuciła przepraszające spojrzenie, czy też w jej spojrzeniu mignęły przeprosiny? A może jeszcze jakoś inaczej? To wszystko przykłady tylko z ostatniej strony przekładu, który właśnie mam na warsztacie. Największym zadaniem, które staje na co dzień przed tłumaczem, jest właśnie dotarcie do sedna tego, co pisarz czy pisarka chce nam powiedzieć, a następnie napisanie tego po polsku, własnymi słowami, odpowiednio dobranymi i ułożonymi w kolejności. Przy czym oczywiście „odpowiednio” w subiektywnej opinii tłumacza, który skutki swojego wyboru musi potem wziąć na klatę.
Nie bez kozery dużo piszę o polszczyźnie – bo właśnie to jest materia, w której rzeźbi tłumaczka czy tłumacz. Sens oryginału zawsze można sprawdzić, wyszukać, zgłębić, dopytać (i zwłaszcza w dobie internetu nic nas nie usprawiedliwia, jeśli nie dołożymy w tym celu wszelkich starań!), ale nad językiem ojczystym nikt nie zapanuje za nas. Nie zapomnę, jak na moich oczach rodziła się ta właśnie tłumacka świadomość. Podczas lekcji w jednym z warszawskich liceów, którą prowadziłem z okazji Międzynarodowego Dnia Tłumacza, kazałem uczniom zmierzyć się z próbą samodzielnego przełożenia fragmentu Baśnioboru Brandona Mulla. Jedna z uczennic przełożyła dosłownie, słowo po słowie, pewne zdanie, a potem patrzyła na nie bez zadowolenia. „Ale jak to, przecież nikt tak nie powie!” – protestowała. „No właśnie! Więc teraz napisz to od nowa po polsku” – odparłem uradowany, bo oto właśnie zrozumiała sedno pracy tłumacza.
Dobrze zatem spojrzeć na tłumacza jako na autora polskiego tekstu książki. I to nie tylko w przypadku literatury najwyższej próby. Konstrukcja fabuły, intryga, budowa świata, przesłanie – za to wszystko odpowiada pisarz. Ale już opisy, atmosfera, wartka narracja, humor czy dialogi – one powstają „na cztery ręce”, dzięki wirtualnemu współdziałaniu pisarza z tłumaczem, a tłumacza z pisarzem. To tłumacz lepi nawet te najbardziej zwyczajne słowa, tłumacz na podstawie własnego wyczucia dobiera leksykon, z którego korzysta, dając autorowi oryginału polski głos. Może więc w nowym roku warto wypróbować nowy nawyk i po zamknięciu książki, która „dobrze się czytała”, zerknąć na stronę tytułową i zobaczyć, kto tłumaczył? A potem pójść za ciosem: sprawdzić, jakie inne książki przełożył ten tłumacz, i znaleźć wśród nich coś dla siebie?
Rafał Lisowski – tłumacz literacki z języka angielskiego, absolwent Instytutu Anglistyki UW. Od kilkunastu lat tłumaczy literaturę piękną, literaturę faktu, thrillery oraz książki dla dzieci i młodzieży. Autor około sześćdziesięciu przekładów, między innymi Kurta Vonneguta, Trumana Capotego, Stephena Kinga, Colsona Whiteheada i Brandona Mulla. Członek zarządu Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.