„Obrazki z imprezy”, kolejny odcinek komiksowego cyklu Jakuba Ćwieka

www.unsplash.com/Mahdiar Mahmoodi

Mieliście kiedyś tak, że zaproszono was na przyjęcie kompletnie nie w waszych klimatach i nie z waszej bajki i wy najpierw się nieopatrznie zgodziliście, a potem usilnie staraliście się albo wymigać, albo chociaż dowiedzieć, czy będzie tam ktoś ze znajomych, ktoś do kogo będziecie się mogli przykleić?

Jeżeli zdarzyło wam się to choć raz, myślę, że szybko zrozumiecie, na czym dokładnie polega mój kolejny pomysł na zachęcenie was do czytania komiksów. Chodzi o komiksowe kontynuacje czy adaptacje dzieł znanych z innych obszarów kultury.

W Stanach jest to praktyka bardzo częsta. Jeżeli jakaś produkcja, czy to telewizyjna, czy filmowa, czy growa, zdoła zbudować sobie fandom – lub ma w sobie zalążki, potencjał na stanie się silnym, zgranym fandomem – wówczas któryś z mniejszych lub większych komiksowych graczy decyduje się wykupić licencję i albo zaadaptować już gotową historię, albo poszerzyć uniwersum danej postaci o komiks właśnie. Jeżeli spojrzeć z punktu widzenia wyłączenie ekonomicznego, przewaga komiksu nad książką jest jasna – komiks to w dużej mierze obrazy, a więc komunikacja wizualna. Dużo łatwiej zrobić gadżet w oparciu o postać, którą mamy skonkretyzowaną niż w oparciu o ogólne, nigdy nie doprecyzowane wyobrażenie na bazie książkowego opisu. Ale my nie o ekonomii i nie o materialnych zyskach będziemy tutaj mówić. Dużo bardziej interesować nas będzie to, jak wykorzystać ową sytuację dla pogłębienia zainteresowania komiksami.

Zacznijmy od komiksowych kontynuacji bądź rozwinięć światów. Niezwykle popularny serial amerykańskiego scenarzysty Jossa Whedona (później reżysera dwóch pierwszych części Avengers) czyli „Buffy postrach wampirów” doczekał się siedmiu telewizyjnych sezonów. Byłoby więcej, ale koszty produkcji rosły, oglądalność malała, więc zdecydowano się zakończyć produkcję. Fani jednak domagali się dalszych przygód Buffy. Zdecydowano się na komiks i eksperyment zwany komiksem ruchomym, który jest czymś pośrednim między animacją a komiksem właśnie. I choć to drugie się nie przyjęło, dzięki komiksom fani Buffy poznali kolejne pięć sezonów jej przygód, a nowy wydawca, który właśnie odkupił licencję do pogromczyni wampirów, zapowiada kolejne zeszyty w styczniu 2019.

Buffy jednak, choć mogliście się spotkać z tą postacią za sprawą Polsatu, TV4 czy kto tam ją jeszcze puszczał, to postać w Polsce raczej mało znana.

Co więc powiecie na Wiedźmina? Ten sam komiksowy wydawca, który do niedawna odpowiadał za Buffy, czyli Dark Horse, wykupił licencję do opowieści o Białym Wilku i od tego czasu zdążył wypuścić szereg historii Geralta w tej formie. Swoją drogą warto tu wspomnieć, że jedna z tych komiksowych historii jest adaptacją jednego z wątków „Sezonu burz” czyli napisanej po latach powieści o Wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Warto się tym opowieściom przyjrzeć chociażby dlatego, że dadzą nam ogląd, jakie podejście do postaci mają Amerykanie, a więc w jakiś sposób czego – w kwestii klimatu, nastroju, akcentów, bo nie fabuły – możemy się spodziewać w serialu. Zwłaszcza, że nie musimy się męczyć sprowadzaniem tej historii, bo jest wydana w Polsce.

Oba wspomniane powyżej przykłady, myślę, całkiem nieźle nadają się do podstawienia pod metaforę od której zacząłem. Przychodzimy na nieznaną nam imprezę – świat komiksowy – przyklejeni do znajomego (Wiedźmina) lub znajomej (Buffy). Dawno się nie widzieliśmy, wiemy, że generalnie z nim lub nią jest fajnie niezależnie od tego, dokąd pójdziemy, więc jesteśmy skłonni zaryzykować. Najwyżej nie będzie to najlepszy wieczór w życiu.

Trochę inaczej ma się sprawa z komiksowymi adaptacjami. Tu częstym argumentem przeciwników jest stwierdzenie: po co mam czytać komiks, skoro mogę książkę? Nie jestem w ogólniaku, nie potrzebuję streszczeń. I owszem, takie komiksy będące niepotrzebnymi streszczeniami się zdarzają. Są nim chociażby komiksowy „Percy Jackson” Riordana czy… Biblia w wersji komiksowej. Rysowane przeciętnie, niewnoszące do opowieści niczego od siebie – ot gadżety.

Ale inaczej sprawa ma się na przykład z wyśmienitymi, wydanymi w Polsce opowieściami o Parkerze Richarda Starka zaadaptowanymi na komiks przez świetnego artystę Darwyna Cooke’a.

Polski odbiorca nie miał zbyt wielu okazji, by poznać postać Parkera. Mógł go zobaczyć pod zmienionym nazwiskiem w kilku filmach z których najbardziej znane są dwie adaptacje powieści „The Hunter”: w „Zbiegu z Alcatraz” miał twarz Lee Marvina a w „Godzinie zemsty” wcielił się w niego Mel Gibson.

Pod swoim nazwiskiem bezwzględny złodziej kierujący się nade wszystko bandyckim honorem pojawił się na ekranie raz, w filmie „Parker” (adaptacja powieści „Flashfire”) i zagrał go wtedy Jason Statham.

Dlaczego piszę najpierw o filmach? Powód jest prozaiczny. W Polsce, jeśli się nie mylę – a mylić się mogę, nie czuję się na tym polu ekspertem i bardzo proszę o korektę jeśli rozmijam się tu z prawdą – wydano tylko jedną książkę Starka o Parkerze czyli wspomnianą już „The Hunter”. W antykwariatach szukajcie filmowej okładki i tytułu „Godzina zemsty”. Albo…

I tu wracamy do komiksu. Wyśmienita adaptacja Cooke’a to cztery książki Starka. Pierwsza to znany nam już „Łowca”, a kolejne to dalsze losy Parkera. Pierwszym co rzuca się w oczy to dominujący kolor, inny dla każdego tomu. Drugim, że planszami z tego komiksu chciałoby się wyklejać ściany. To niezwykłe jak, wydawać by się mogło, łagodną, trochę karykaturalną kreską artysta buduje solidny, gęsty nastrój opowieści z gatunku hard boiled. Zaskakujące jest też to, jak bardzo to medium pasuje do małomównego Parkera. Kadr komiksu łatwiej jest uczynić nieprzegadanym, zwłaszcza jeśli ma się pomysły na to, jak w nietuzinkowy sposób przedstawiać sceny. Cooke miał tych pomysłów sporo, przez co jego wersje wychodzą daleko poza ramy obrazkowo-słownego streszczenia dzieła. I dlatego tę opowieść czyta się tak wyjątkowo, niezależnie od tego czy zna się książkowy pierwowzór, czy nie.

A może zamiast ze złodziejem, chcielibyście na przyjęcie wejść z… agentem Jej Królewskiej Mości? Jeśli tak, również macie taką możliwość, bo Bond w wydaniu komiksowym to historia nie tylko dobra, ale wręcz dużo lepsza niż ta z ostatnich kilku filmów. W dwóch wydanych w Polsce tomach jest i dobrze prowadzona narracja, i świetne dialogi, a ponadto wszystko to, co lubicie w Bondzie i kilka nowych pomysłów. Nazwisko odpowiedzialnego za scenariusz Warrena Ellisa może wam jeszcze nic nie mówić, ale pozwólcie, że 007 zapozna was ze sobą, a myślę, że przypadniecie sobie do gustu. Zwłaszcza jeśli w pobliżu kręcić się będzie Spider Jerusalem, sztandarowa postać Ellisa z jego komiksu „Transmetropolitan”.

Przykłady można by mnożyć, a ja pozwolę sobie na to, by wśród tych wszystkich wyśmienitych tytułów wspomnieć o historii komiksowej, którą sam napisałem czyli „Kłamcy Viva l’Arte”. O ile wiem, komiks nie jest już dostępny w sprzedaży, więc nie traktujcie tego proszę jako reklamy. Wspominam o tej historii z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, jak wiele moja historyjka zyskała na rozbieżności początkowej wizji mojej i Dawida Pochopienia, który ją zilustrował. Groteskowa oniryczność jego kreski nadała tej opowiastce złowieszczości i mroku, o której bym nawet nie pomyślał, a która była jej bardzo potrzebna. Gdy potem, na kolejnym etapie, doszedł do nas Grzegorz Nita z paletą kolorów, nastrój komiksu znowu zmienił się całkowicie. Niesamowite było patrzeć na ten kalejdoskop i powiem wam, nie byłbym w stanie, na tamtym etapie mojego pisania, osiągnąć takiego nastroju, klimatu samym tylko słowem. Nie wiem czy dzisiaj bym umiał.

Powód drugi to wspomniane przyjęcie. Choć wielu moich czytelników odbiło się czy to od samego medium, czy też od specyficznej, charakterystycznej kreski Dawida, to kilkakrotnie spotkałem się już z takimi, co właśnie z Kłamcą wybrali się na nasze przyjęcie. I nie żałują. Bo dzięki temu, że się odważyli, poznali mnóstwo fantastycznych historii skrojonych pod opowieści obrazkowe.

Bardzo jestem ciekaw z kim wy postanowicie się wybrać…

PS. Wielkim nieobecnym tego felietonu jest dla mnie Conan Barbarzyńca. Pierwotnie chciałem go tu umieścić, ale raz, że w połączeniu z Wiedźminem zdominowaliby imprezę, a dwa, że jest to postać tak dla mnie ważna, a przy okazji z takimi komiksowymi tradycjami (i przyszłością), że pozwolę sobie poświęcić mu w przyszłości cały tekst.

Jakub Ćwiek