Dobra wiadomość jest taka, że koronawirus nie zabije rynku książki. Zła, że to koniec dobrych wiadomości na dzisiaj. Prawie.
Wątpliwy urok pandemii polega na tym, że na każdego jakoś oddziałuje. Częściej źle, rzadziej dobrze. Rynek książki znajduje się mniej więcej pośrodku skali. Firmy z branży wydawniczej nie mają tak różowo jak te, które zajmują się telemedycyną, oferują edukację i rozrywkę online albo specjalizują się w organizowaniu webinarów czy wideokonferencji. Ale też nie są w gorzej sytuacji od spółek z branży urody, eventowej, sportowej, turystycznej, lotniczej czy kinowej. Te praktycznie z dnia na dzień straciły wszystkie źródła przychodu i w żaden sposób nie mogą ich zastąpić. Barber nie wyrówna brody na odległość. Hotelarz nie zakwateruje wirtualnych turystów. Piłkarz może pożonglować papierem toaletowym i zamieścić swój wyczyn w sieci, ale klub raczej mu za to nie zapłaci.

www.unsplash.com/Erik Mclean
Rynek książki ma możliwość ucieczki – do Internetu. W stronę audiobooków, ebooków i zamówień online. Pod tym względem przypomina chociażby sektor gastronomiczny. Konsumpcja w restauracjach jest odpowiednikiem kupowania książek w księgarniach stacjonarnych, a dostawy posiłków do domu to ekwiwalent literackich zakupów w sieci. W obu branżach rentowność jest podobna, a więc niezbyt imponująca. Obie mają pewne możliwości przeciwdziałania kryzysowi, ale wobec silnie utrwalonych przyzwyczajeń konsumentów są to próby minimalizowania strat niż ucieczki od peletonu.
W branży literackiej też będą zwycięzcy. Po tej stronie prawdopodobnie znajdą się cyfrowi dystrybutorzy treści w typie Legimi czy Storytela. Ich wyniki nie zostaną storpedowane przez obostrzenia dotyczące wychodzenia z domu i prowadzenia działalności gospodarczej w punktach stacjonarnych. Kryzys przetrwają też duzi gracze, którzy posiadają spore zapasy gotówki albo mają gdzie szukać oszczędności. Najmocniej oberwą najmniejsi i nieinternetowi – niezrzeszone w sieciach księgarnie i niszowe oficyny wydawnicze. W ciągu paru minionych tygodni prawdopodobnie straciły szansę na zakończenie roku z zyskiem. W ciągu kilku następnych będą walczyć o przeżycie. Jeżeli lockdown potrwa do lata albo dłużej, wiele z tych biznesów upadnie. Raczej nie pomoże im tarcza antykryzysowa, która w ocenie większości przedsiębiorców jest wytworem dyktopodobnym. Trudno też liczyć na niespodziewaną państwową interwencję, ponieważ z politycznego punktu widzenia branża literacka jest bez znaczenia.
Względnie bezboleśnie mogą z tego wszystkiego wyjść pisarze. Oberwą – to jasne. Części straci trochę kasy z tytułu odwołanych spotkań autorskich i innych okołopisarskich aktywności. Nie sądzę, żeby któryś mógł się spektakularnie wzbogacić w czasach, gdy premiery książek są masowo przekładane. Ale przecież gros autorów – w tym ja – nie utrzymuje się wyłącznie z pisania (czy jak mówi Wojciech Chmielarz – z bycia pisarzem). Dla większości z nas pieniądze z szeroko rozumianego życia literackiego stanowią tylko dodatek do pensji. Dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści procent łącznych dochodów.
Poza tym koronawirus nie torpeduje pracy pisarskiej. Podczas kwarantanny możemy nieskrępowanie wymyślać, bazgrać czy redagować, tym samym budując kapitał literacki na przyszłość. Dzisiejsze straty da się odrobić jutro. Tak więc dobrze, że niektórzy martwią się o pisarzy, dobrze, że istnieje Unia Literacka, która organizuje zrzutkę dla najbardziej potrzebujących autorów (klik), ale sam znacznie bardziej przejmuję się losem eventowców, kosmetyczek, trenerów personalnych, joginów czy właścicieli agroturystyki.

www.unsplash.com/Patrick Tomasso
Pandemiczny lament nie powinien przysłonić znacznie większego ryzyka dla rynku. Wirus to zmartwienie na kilka (miejmy nadzieję) miesięcy, natomiast długofalowo literatura musi się mierzyć z zagrożeniem ze strony nowych zjawisk konsumpcyjno-rozrywkowych. Wydawcy, księgarze i literaci toczą niewidzialną wojnę o odbiorców – zwłaszcza tych najmłodszych – z platformami streamingowymi, grami komputerowymi, Tik-Tokiem czy innymi YouTube’ami. I niestety ewidentnie przegrywamy walką o ich uwagę. Rozkwit literatury bazującej na silnych stymulantach (na przykład obozowej czy erotycznej) jest jakąś odpowiedzią na trendy konsumenckie, ale niepokojąco przypomina wołanie o pomoc.
Na szczęście z tej kwarantannowej smuty może też wyniknąć coś dobrego. W końcu wszyscy gracze z rynku książki dwoją się i troją, aby zachęcić do czytania Polaków od tygodni parciejących w domach. Jest więc cień nadziei, że czytelnictwo wreszcie wzrośnie. Tym bardziej że przed wybuchem pandemii wydarzyło się w tej kwestii sporo dobrego: Olga Tokarczuk dostała Nobla, serialowy „Wiedźmin” napędził sprzedaż książek Andrzeja Sapkowskiego, producenci filmów i seriali zaczęli regularnie schylać się po utwory polskich autorów, a Remigiusz Mróz i Blanka Lipińska wciągnęli do czytelniczej zabawy tych, którzy przedtem omijali książki szerokim łukiem.
Może się zatem okazać, że za kilka miesięcy ocaleni z apokalipsy wydawcy i księgarze dostaną rynek, o którym marzyli: z większą liczbą czytelników i uszczuploną konkurencją. To oczywiście scenariusz ultraoptymistyczny. Wariant skrajnie negatywny jest taki, że owocem zdziesiątkowanej gospodarki będą miliony ludzi, których w ogóle nie będzie stać na książki. A najprawdopodobniej wydarzy się coś pośredniego. Dlatego nie umartwiajmy się, nie pękajmy, tylko w miarę możliwości róbmy swoje. Piszmy, wydajmy, sprzedawajmy, kombinujmy, walczmy. Ale przede wszystkim czytajmy, bo książka to jeden z najlepszych sposobów na zredukowanie poziomu stresu. Z lekką głową kryzysy także stają się lżejsze.
Krzysztof Domaradzki