Przeżyłem Targi Książki w Krakowie. Kto na nich był, zamiast cieszyć się ostatnim ciepłym weekendem października, ten wie, co się tam działo. Tłumy, tłumy, tłumy i kilku autorów wciśniętych w boksy wielkości budki z piwem w wersji deluxe. Standard. Przeciskając się pomiędzy stoiskami, zauważyłem jednak coś, co zaczęło mnie odrobinę martwić. Targi książki, a przynajmniej w części Internetu, wyglądają jak targowisko próżności i nie mam tutaj na myśli pisarzy.
Tym razem moja wizyta na Targach Książki w Krakowie była wizytą towarzyską. Parę umówionych spotkań z ludźmi, których na co dzień nie widuję i parę spotkań, które wynikły gdzieś po drodze. Doskonale więc rozumiem tych, którzy przyjeżdżają na takie wydarzenia, by przy ich okazji spotkać się z kimś, kto mieszka na drugim końcu Polski. Rozumiem, bo sam tak zrobiłem. Nie rozumiem tylko, po co chwalić się czymś takim przy okazji targów?

Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie, materiały prasowe
Przeglądając to, co pojawiało się na Instagramie w czasie trwania targów i zaraz po, odniosłem wrażenie, że spora część blogerów książkowych pojechała na nie właśnie w celu spotkania się z innymi „tworzącymi kontent”. Nie dla autorów i nie dla książek, bo te zawsze mogą znaleźć w innym miejscu. Nie zliczę, ile zdjęć grupowych blogerów widziałem w feedzie lub na stories. Jasne, wśród nich przewijały się także i te z autorami, ale każdy, kto na targach był choć raz, wie, jak to wygląda. Autograf, pół minuty rozmowy, zdjęcie, następny. Byle więcej i byle szybciej – tak, jakby zbierało się Pokemony, a za największą liczbę selfie z autorem otrzymywało się odznakę honorowego czytelnika. No, chyba, że właśnie stało się w kolejce po autograf od Olgi Tokarczuk albo Remigiusza Mroza, to wtedy można było zapomnieć o tym, by zdążyć odwiedzić kogokolwiek innego.
Jasne, to część pisarskiej roboty. Siedzisz w kojcu i czekasz. Ktoś podejdzie albo i nie. I choć brzmi to strasznie, to świetna sprawa. Przynajmniej częściowo, bo takie same tłumy chciałoby się, żeby przybywały na każde spotkanie autorskie, a dobrze chyba wszyscy wiemy, że w Polsce te wyglądają w większości dość biednie. Stąd też moje zdziwienie, że takie wydarzenia książkowe, jak targi, zmieniają się do tego stopnia, że spotkania z autorami schodzą na dalszy plan. Pisarza w większości można „zaczepić” na Facebooku czy Instagramie, potem tylko cyknąć fotkę na targach i więcej do szczęścia nie potrzeba.
Stojąc w kolejce do wejścia przysłuchałem się rozmowie dwóch nastolatek, które oczywiście miały plakietki z napisem „Bloger” i dla nich najważniejszą rzeczą do zrobienia podczas targów, było selfie. Nie z ulubionym pisarzem, ale na tle plakatu z Tokarczuk. Można to tłumaczyć wiekiem, ale nie one jedyne tak robiły. Duża część fotografii z okresów targowych to właśnie selfie. Czasem z pisarzem, czasem z plakatem, a czasem po prostu na tle książek, bo dobrze pokazać, że wspiera się czytelnictwo.

www.unsplash.com/Steve Gale
Targi stały się trochę imprezą, gdzie dobrze się pokazać, bo wypada, choć niewiele osób to jeszcze bawi. Można spotkać się z przyjaciółmi, zrobić sobie pamiątkową fotę i umieścić się w jej środku tak, by wszyscy, którzy nie dotarli na miejsce, mieli nam czego zazdrościć. Czytając relację z targów najmniej dowiedziałem się z nich o samych książkach, premierach czy wydarzeniach towarzyszących. Było za to dużo stwierdzeń, że cudownie było się spotkać ze znajomymi, którzy tak samo kochają książki.
Szkoda tylko, że te książki są coraz mniej eksponowane przy okazji targów, a Internet zamienia się wtedy w rodzinny album ze zdjęciami, w którego centrum znajduje się najważniejsza dla nas rzecz.
My sami.
Bartosz Szczygielski