„Pisząc tę książkę po prostu szłam na żywioł”. Rozmowa z Martyną Raduchowską

www.unsplash.com/Frankie K.

Czy trudno jest stworzyć postać niesfornej bohaterki? Czy błąd debiutanta może przerodzić się w sukces? Kogo Martyna Raduchowska chce związać i zakneblować? O tym wszystkim, ale też o wielu innych sprawach autorka opowiadała Monice Nowak. Przeczytajcie.

Ida jest postacią niezwykle żywą i wyrazistą. Skąd się wzięła?

Z prostego założenia, że główna bohaterka będzie na pozór zwykłą nastoletnią buntowniczką. Na pozór, ponieważ jej bunt – choć w gruncie rzeczy sprowadzający się dokładnie do tego samego, co wszystkie nastoletnie bunty, czyli postępowania wbrew woli i nakazom opiekunów – rodzi się z tęsknoty za normalnością oraz z pragnienia ucieczki przed światem magii. Ida podąża w całkowicie odwrotnym kierunku niż typowy bohater, przed którym otwiera się portal do czarodziejskiej krainy, i właśnie ta uparta pogoń za zwyczajnością paradoksalnie czyni ją postacią niezwykłą.

Kiedy już udało mi się ustalić motyw wiodący głównej sprawczyni całego zamieszania, wystarczyło obdarzyć ją ironicznym poczuciem humoru i tendencją do czarnowidztwa – sama przejawiam podobne skłonności i dzięki temu łatwiej było mi się utożsamić z bohaterką i przyjąć jej punkt widzenia. Ida jest żywa i wyrazista, bo ma jasno określony cel i dość trudny charakter, dzięki czemu dokładnie wiedziałam, jak będzie wyglądała jej reakcja na kolejne kłopoty.

Skąd pomysł na świat Idy?

A było to tak. Kiedy w 2007 roku zabierałam się do pracy nad opowiadaniem na konkurs pt. „Nawiedzony dom” organizowany przez Forum Fahrenheita i wydawnictwo Fabryka Słów, postanowiłam wziąć sobie do serca radę mojej ówczesnej redaktorki, pod okiem której szlifowałam warsztat i reperowałam debiutanckie opowiadanie, i skupić się na tym, do czego jako jeszcze nieopierzona autorka przejawiałam naturalne skłonności: na humorze, ironii i kreowaniu wyrazistych, wygadanych postaci. Z tego opowiadania ostatecznie wyszło jedno wielkie nic, a z niczego – bum! – powieść „Szamanka o umarlaków”. I rzeczywiście, podczas pisania tej książki większość energii i wysiłku wkładałam w tworzenie postaci, dialogów i zabawnych sytuacji.

Natomiast pomysł na świat przedstawiony zrodził się trochę z konieczności, trochę z pisarskiego niedoświadczenia, trochę ze strachu, że nie zdołam skonstruować żadnego od podstaw, ale przede wszystkim z próby odpowiedzi na pytanie: co by było, gdyby rzeczywistością, który znam na co dzień, rządziła magia i inne pokręcone zjawiska? Wtedy jeszcze nie miałam żadnej wprawy w budowaniu własnego uniwersum, dlatego zdecydowałam się na urban fantasy i postanowiłam osadzić akcję powieści w moim rodzinnym Wrocławiu. No i tak to się zaczęło.

www.unsplash.com/Katherine Hanlon

Świat przedstawiony w powieści jest bardzo starannie skonstruowany. Jak wygląda budowa takiego skomplikowanego świata?

Prawda jest taka, że wymyślając prawa rządzące siłami nadprzyrodzonymi w „Szamance…”, kierowałam się przede wszystkim intuicją i często po prostu szłam na żywioł. Nazwijcie to błędem debiutanta, ale muszę uczciwie przyznać, że nigdy niczego nie napisałam z taką swobodą i przyjemnością, jak moją pierwszą powieść. Doszłam wtedy do wniosku, że bohaterce, która dopiero poznaje reguły gry, w jaką nigdy nie zamierzała grać, z początku wszystko ma prawo wydawać się chaotyczne, pozornie przypadkowe i bezsensowne. Dlatego czerpałam inspiracje z rozmaitych źródeł bez żadnego skrępowania i doskonale się przy tym bawiłam.

Kiedy więc słyszę opinie, że świat przedstawiony w „Szamance…” jest misternie wykreowany, czuję dumę, ale też niejakie zakłopotanie, bo wrażenie działania z premedytacją i w stanie pełnej poczytalności udało mi się stworzyć trochę przez przypadek, bo na czuja. I pewnie z tego właśnie powodu tak skrupulatnie budowałam intrygę i świat w „Demonie luster” – żeby sobie na takie pochwały zasłużyć.

Świat Idy ma w sobie elementy różnych mitologii i wierzeń ludowych, które są Pani najbliższe?

Przewrotnie odpowiem, że najbliższe memu sercu są dwie mitologie: słowiańska i celtycka, których w świecie „Szamanki…” jest tyle, co Pech napłakał. To znaczy, żeby nie było: kolejne tomy mogą oczywiście zmienić te proporcje, kto wie.

Lęk Indian przed fotografiami i ich łapacze snów, arabska lampa Aladyna, irlandzka banshee, żydowskie przesądy dotyczące luster, motyw przewożenia dusz zmarłych na drugą stronę rzeki, który wszyscy znamy z mitologii greckiej – nie potrafię wybrać, uwielbiam je wszystkie.

Ida jest bohaterką dość niesforną, czy trudno się ją tworzyło?

O, bynajmniej! Ta jej niesforność dawała mi naprawdę wiele frajdy. Na szczęście Ida wojuje tylko z resztą bohaterów powieści, swojej autorki słucha bez marudzenia. Zawsze dobrze się dogadywałyśmy. Trochę żałuję, że dzieląca nas różnica wieku ustawicznie się powiększa (chyba muszę przyśpieszyć z pisaniem kolejnych części, bo to jest po prostu niesprawiedliwe!) i mam czasami taką obawę, że mogę nagle przestać rozumieć problemy znacznie młodszej od siebie dziewczyny… Ale z drugiej strony myślę sobie, że po przygodach w „Demonie Luster” Ida bardzo dojrzała, więc kiedy wreszcie zabiorę się do pisania trzeciej części, chyba bez trudu złapiemy wspólny język.

Ma Pani niezwykłą lekkość posługiwania się językiem, skąd to się bierze?

Nie mam pojęcia. Serio. To mi przychodzi zupełnie naturalne, piszę w ten sposób, odkąd pamiętam. No, może nie licząc moich pierwszych wypocin, które stanowiły beznadziejną próbę stworzenia epickiej sagi fantasy, takiej, no wiecie, całkiem na poważnie i nie bez pewnego zadęcia. Efekt końcowy był dość zabawny, ale w sposób zupełnie przeze mnie niezamierzony, a to już zbrodnia przeciwko literaturze.

Dlaczego to nie Ida miała Pecha, tylko Pech miał Idę?

Pech jest szarą eminencją w życiu Idy, kompulsywnym choć niezbyt wyrafinowanym intrygantem, suflerem o reżyserskich zapędach i podszeptem z przerostem ambicji, który próbuje dyktować dziewczynie jej przeznaczenie. Słowem: ma ją w garści. A przynajmniej tak mu się zdaje…

Czym dla Pani jest „niezbędne minimum”?

Niezbędne minimum osiągam wtedy, gdy nie prześladuje mnie zbyt wiele trosk, wiem, że wszyscy, na których mi zależy, mają się dobrze, udaje mi się uszczknąć z dnia kilka chwil na pisanie, porządnie wybiegany pies śpi pod moim krzesłem, kiedy pracuję, a na biurku stoi kubek gorącej herbaty z cytryną. No i gdy ta siejąca defetyzm gnida, zwana eufemistycznie wewnętrznym krytykiem, leży związana i zakneblowana gdzieś na dnie mojego umysłu. A skoro już o tym mowa: macie może kawałek sznura?