Najwyższa kwota, jaką zaproponowano mi do tej pory za notkę-polecajkę na książkę, wynosiła dwa tysiące złotych netto. Żeby Wam jakoś to umieścić na linii i dać podstawę do wyobrażenia sobie sytuacji w tym miejscu napiszę, że nawet gdyby to była moja średnia, a nie sytuacja na wskroś wyjątkowa – standard propozycji to około tysiąca złotych – taka stawka nie stawiałaby mnie bardzo wysoko w rankingu nawet samych tylko polskich pisarzy, nie mówiąc już o aktorach, filmowcach czy wszelkiego rodzaju celebrytach. I to samo w sobie jeszcze nie jest ani dziwne, ani zaskakujące. Chodzi wszak, przynajmniej w założeniu, o poziom sławy, rozpoznawalności, wpływu na potencjalnych odbiorców oraz dającej się spieniężyć wiarygodności. Są tacy, co mają ją większą, inni mniejszą, wyceniamy, płacimy. Nie chodzi nawet o te dwa zdania o książce, chodzi o kupione na tę okoliczność nazwisko. Ono ma swoją wartość i cenę.
Od razu zaznaczam, żeby nikt nie odniósł złego wrażenia, nie zamierzam potępiać zjawiska ani płacenia za polecajki przez wydawcę, ani przyjmowania pieniędzy przez pisarzy. W stanie czystym rozumiem ten układ i uważam, że jest fair. Tyle tylko, że układ nie jest czysty, cholernie daleko mu do takiego, a cierpią na tym rynek i, co za tym idzie, czytelnicy.
Zacznijmy może od tej najwyższej zaproponowanej mi stawki. Nie ukrywam, kusiła, zwłaszcza, że i książka, sądząc po opisie, wydawała się interesująca. Znowu jednak, byście mieli świadomość intratności propozycji – dwa tysiące to, mocno generalizując, tyle, ile zwykło się oferować pisarzowi z jako takim doświadczeniem za opowiadanie do dwudziestu paru stron. Jasne, że są tacy, co dostają dużo więcej, ale dla wygody porównania trzymajmy się cały czas mnie.

www.unsplash.com/Jamie Taylor
Opcja fajna, tak się jednak złożyło, że termin był krótki, a ja obłożony zakontraktowaną robotą.
– Niestety nie ma szans, nie zdążę tego przeczytać – powiedziałem.
– Nie ma problemu – usłyszałem w odpowiedzi. I gdyby tu nasza rozmowa się zakończyła, nie byłoby jej w tym felietonie. Zaraz jednak padło – To ja ci może streszczę, co?
Nie pamiętam, co dokładnie odpowiedziałem, oprócz tego, że odmówiłem, ale z całą pewnością nie zareagowałem wystarczająco stanowczo. Uważam bowiem, że powinienem dać dobitnie do zrozumienia, że taka sytuacja mnie zwyczajnie obraża. A potem, gdy rozmawiałem o tym z kilkorgiem koleżanek i kolegów po fachu, dowiedziałem się, że to praktyka w zasadzie nagminna. I że czasem są to takie kwoty, że odmawiając, czujesz jakbyś się frajerzył. Bo skoro tak wielu to robi…
Zaproponuję Wam kilka zabaw, choć uprzedzam, że niektóre wymagają trochę czasu i zachodu.
Pierwsza jest stosunkowo łatwa. Weźcie ze swoich półek kilka książek, najlepiej z tego samego gatunku – ważne, żebyście znali ich treść – i przyjrzyjcie się polecajkom. Jeżeli jest w którejś nazwisko autora albo tytuł, zastąpcie je w głowie X i Y. A teraz sprawdźcie ile z nich moglibyście bez zmieniania choćby słowa przenieść z książki na książkę i nadal by tak samo pasowało?
Zabawa numer dwa to już troszkę więcej szukania, ale zapewniam, jest kilka takich pozycji. Bierzemy książkę polskiego autora z polecajką autora zachodniego. Sprawdzamy, czy książka autora polskiego ma angielskie wydanie (lub chociaż zapowiedziane tłumaczenie na angielski), albo czy autor lub autorka dający lub dająca polecajkę zna nasz język. Jeśli nie – pytanie, skąd wie, że książka jest dobra?
Zabawa numer trzy to moja ulubiona. Znajdźcie wśród polecajek taką, która należy do autora udzielającego się na przykład w social mediach albo na spotkaniach autorskich. Pamiętajcie, że książka, którą właśnie przeczytał, zrobiła na nim wrażenie na tyle, że ją Wam poleca. No to sprawdźmy, czy skoro tak, to czy zdarza mu się polecać lektury u siebie. Zdarza się? No to czy polecił tę właśnie, której użyczył nazwiska?
Może być, że nie, ale to przecież jeszcze niczego nie przesądza, prawda? Zakładam, że każdy pisarz czyta i ogląda wiele, nie publikuje wzmianek o każdym dziele, z którym się zapoznał, prawda? Ale od czego są wtedy spotkania autorskie? Od czego są okazje do zadawania pytań podczas festiwali etc. Polecajka, pamiętajcie, to opinia wyrażona przez autora. Jego słowa, za które zapłacono, więc w zasadzie dzieło, nie? Więc śmiało, możecie pytać, co takiego konkretnego urzekło autora w książce, że zdecydował się napisać takie a nie inne słowa. Co go przeraziło, że to przerażenie tak wyraźnie podkreślił. Co rozumie przez brak trupa, jeśli trup jest? To metafora? Inna interpretacja książki?

www.unsplash.com/Aris Sfakianakis
Zapewniam Was, że jeśli polecali uczciwie, to nie powstrzymają się przed mówieniem o tym. Taki Stephen King – facet, który poleca tony książek i często takich sobie. Jemu się te pozycje naprawdę podobają! On o nich mówi, on się nimi ekscytuje! Jack Ketchum opowiadał kiedyś, jak to King po przeczytaniu jego „Dziewczyny z sąsiedztwa” zdobył numer do autora i zadzwonił, by pogratulować! Albo zobaczcie sobie, jak King rozmawia z innym autorem, któremu dał swego czasu polecajkę – Lee Childem. Jest na Youtubie, znajdziecie bez trudu. Jeszcze jakaś wątpliwość, czy King czytał i czy mu się podobało? Można mu czasem – fakt, ostatnio częściej – zarzucić słabość gustu, ale nie to, że okłamuje swoich odbiorców. Bo on jako czytelnik jest fanem książek. Jak każdy z nas.
Wśród ludzi, których sobie cenię, zwykło się praktykować taki zwyczaj, że polecenie czegoś komuś to przyczynek do późniejszej rozmowy na ten temat. Kiedy mówię znajomym: Hej, weź to przeczytaj! To w domyśle jest: Zrobiło to na mnie wrażenie, chciałbym móc o tym z kimś pogadać. Albo chociaż: Chciałbym, żeby ten ktoś dobrze się bawił, a ja później także będę, gdy sobie z nim o tym wszystkim podyskutuję. Odświeżę ulubione sceny, momenty…
Stąd – fakt, patrząc po sobie – uważam, że żaden autor nie powinien się obrazić, gdy skierujecie czasem rozmowę na rzeczy, które polecał, by zapytać o opinię szerszą niż zdanie na okładce.
Dobrze, zabawa zabawą, ale przejdźmy w tym wywodzie dalej. Powszechnie przyjętym zwyczajem, wręcz pewnego rodzaju regułą, jest niewypowiadanie się źle o kolegach po fachu i ich pracy. Gdy jeden autor zwraca uwagę drugiemu na przykład na merytoryczne błędy albo recenzuje jego książkę bez niemal autoncenzorskiej powściągliwości, robi się zamieszanie. Jeśli zaangażowane są w to wystarczające nazwiska, trafi się spór na linii Dehnel-Twardoch, a wtedy słowa „zazdrość”, „zawiść” będą latać nisko jak kurwy podczas meczu reprezentacji. I nikt nawet nie spojrzy na argumentację, clickbaitowe nagłówki po prostu krzykną „e, literaty się bijo!”.
Tak już jest – jeżeli wypowiadasz się negatywnie na temat twórczości innego autora, muszą tobą kierować albo niskie pobudki albo chęć takiego czy innego zysku. Musisz mieć w tym swój interes. Zastanawiające, że jednocześnie sytuacja, w której ten interes jest podany na tacy, gdzie widzimy na czym polega i mamy świadomość, jak często w polecajce chodzi albo o pieniądze, albo o qui pro quo, nie wywołuje choćby uniesienia brwi. Temu się już nie przyglądamy.
Oto więc, jak prezentuje się sytuacja i jakże częsty sposób myślenia. Po pierwsze, jeśli powiemy coś krytycznie, i tak nic to nie da, a nam może się oberwać bardziej niż krytykowanemu autorowi czy dziełu. Po drugie, jeśli nie weźmiemy tej kasy, weźmie ją ktoś inny „z naszej półki”. Świat się nie zmieni, tylko my będziemy krótsi o parę stówek. A to tylko dwa zdania, nie? No i wreszcie: jaka to odpowiedzialność? Żadna! Wszystko można wytłumaczyć różnicą gustów przecież. To, że do tej pory krytykowałem wszystko spod czyjejś ręki, a teraz nagle, mimo iż pozycja zawiera wszystkie irytujące mnie dotąd wady, nagle jest to rasowa rzecz godna mojego polecenia? No jest! O gustach się nie dyskutuje!!!

www.unsplash.com/Jessica Ruscello
Tyle, że jeśli się o czymś nie dyskutuje, to przyjmujemy coś jako pewnik. Tak jest i już. To aksjomat. Dogmat. I nawet jeśli ty, Szary Czytelniku, skrytykujesz, bo uznasz za badziew, ludzie odniosą się bardziej do opinii z okładki niż Twojej. Tamto nazwisko kojarzą. I to dlatego oni dostaną za dwa, niekoniecznie zgodne z prawdą, zdania (często podyktowane przez marketingowca – tak, znam i takie przypadki, wcale nie jednostkowe) od kilkuset złotych do kilku tysięcy. Tobie, jeśli dotąd dostawałeś książkę od wydawcy, może natomiast wyschnąć źródełko.
Czy jest dla tej sytuacji jakieś systemowe rozwiązanie? Myślę, że tak, ale wymagałoby mocnego oddolnego nacisku czytelników na wydawców i autorów oraz, oczywiście, czasu. Pierwsza rzecz, odblokujmy wreszcie dyskusję. Piętnujmy ludzi, których jedynym komentarzem na długi wywód jest „pfff, pewnie z zazdrości”. Dyskutujmy o książkach i sprawmy, by autor dający polecajkę był gotowy na to, że będziemy z nim o tych książkach rozmawiać. Nie wrednie, nie odpytując z treści, jak kiedyś w szkole. Ale na tyle konkretnie, że przyjdzie mu tej swojej dwuzdaniówki bronić, albo ją rozwinąć i uzasadnić. Jeśli to polecajka sprzed lat, dajmy się autorowi z twarzą wycofać, jeśli zmienił zdanie. Jeśli zrobił to dla pieniędzy, dajmy mu to powiedzieć i traktujmy jak Lewandowskiego oferującego nam Colę albo, by być w branży, Szczepana Twardocha mówiącego o banku Raiffeisen. Serio, ta reklama, rządząca się przecież jakby trochę innymi prawami, jest sto razy uczciwsza niż niejedna walnięta na odpieprz polecajka!
Czytelniku, jeżeli zależy Ci na rynku książki, na jakości, zmuś nas, autorów, krytyków, dziennikarzy do wzięcia odpowiedzialności za każdą „petardę!”. Są na to sposoby, które masz powyżej, a z pewnością znajdziesz też mnóstwo własnych. Nie pozwól bezkarnie wciskać Ci gówna, którego sami nawet nie tknęliśmy, bo ktoś nam zapłacił za dwa zdania.
Do kolegów i koleżanek po piórze nie apeluję, bo tu każdy zna zasady gry i albo jest fair, albo nie. Ale Ty, Czytelniku, naprawdę dużo możesz.

fot: www.unsplash.com/Patrick Tomasso
OSOBISTY PS (Nieobligatoryjny)
Ten zapis nie był zaplanowany, ale ponieważ niemal natychmiast po tym jak Adam zapowiedział na fanpage’u smaku ten felieton i jego temat, Rafał Bielski z magazynu „Pocisk” wyraził troskę, czy aby, pisząc o tak trudnej kwestii, nie ustawię się przezornie z boku, by nie pokazać swoich własnych przewin i uchybień. Oczywiście jest to obawa racjonalna, więc aby ją rozwiać tak u Rafała, jak i u każdego czytelnika, który ją podziela, krótko o moim polecaniu.
Przez trzynaście lat napisałem kilkanaście polecajek. Tak, nie pamiętam dokładnej liczby, a nie chciałbym się pomylić, ale każdą książkę przeczytałem, większość zaopiniowałem autorowi i wydawcy, a tylko trzy spośród moich polecajek zostały napisane od początku jako dwa zdania na okładkę – reszta to wyimki z szerszych recenzji. W tym czasie odmówiłem kilkudziesięciu prośbom o polecenia, ponieważ książki mi się nie podobały.
W całej mojej karierze cztery razy przyjąłem pieniądze za polecajkę. W pierwszym przypadku o tym, że dostanę za to cokolwiek prócz egzemplarza, dowiedziałem się po fakcie, bo nie chciałem wynagrodzenia. Uważałem, i do dziś uważam, książkę Ani Brzezińskiej i Grega Wiśniewskiego „Na ziemi niczyjej” za pozycję ze wszech miar wartą polecenia. Przy dwóch kolejnych przypadkach zastrzegłem, że nie chcę nawet rozmawiać o kwotach dopóki nie przeczytam książki i nie stwierdzę, że jestem zainteresowany. Wreszcie przypadek czwarty wiązał się nie tyle z polecajką, co z napisaniem wstępów do każdego z opowiadań napisanych przez Anię Kańtoch i wydanych w zbiorze „Światy Dantego”. Napisanie łącznie kilkunastu stron wyceniliśmy wraz z wydawcą Ani po niskiej stawce, za sam poświęcony czas i była to kwota niższa niż najwyższa oferowana mi stawka, ale nieco wyższa niż przeciętna oferta. Książkę wciąż polecam, bo jest wyśmienita.
Kilka razy albo sam zaoferowałem się z napisaniem polecajki, albo bez wahania zgadzałem się to zrobić, gdy tylko usłyszałem propozycję. Tak było chociażby z debiutanckim, pisanym pod pseudonimem kryminałem Michaela Crichtona czy fantastyczną powieścią Jacka Ketchuma. Polecanie tych tytułów było dla mnie zaszczytem i miałem wrażenie, że to ktoś mnie robi przysługę, nie odwrotnie.
Znam osobiście wielu autorów, których książki poleciłem. Zwykle o polecajkę byłem proszony już po tym, jak wypowiedziałem się na temat książki i była to ocena pozytywna. Moi znajomi znają mnie na tyle, że nie proszą o polecenie, zanim nie zapoznam się z tekstem. Zdarza mi się, gdy jakiś wydawca prosi o przeczytanie i polecenie książki nieznanego mi autora, wyznaczyć stawkę za przeczytanie jako rodzaj bezzwrotnej zaliczki. W ten sposób wyceniam swój czas i jest to zwykle około 20-30% kwoty umówionej za ewentualną polecajkę. Najczęściej są to jedyne pieniądze jakie biorę, bo albo książka mi się nie podoba, albo podoba na tyle, że jestem skłonny polecić ją bez obciążania budżetu wydawcy.
Nie, to, że ktoś jest moim dobrym znajomym czy nawet przyjacielem, nie skutkuje tym, że może liczyć na moją polecajkę. Zwykle może natomiast liczyć na to, że jego tekst przeczytam i zaopiniuję.
Nigdy od nikogo nie oczekiwałem wzajemności za napisanie pochlebnej opinii o tekście. Nie mam problemu z cytowaniem moich recenzji czy opinii na temat książki jako formy reklamy, tak długo, jak nie jest to wyrwanie zdań z kontekstu wypaczające sens wypowiedzi.
Tak, ja również chętnie się poddam weryfikacji swoich polecajek w postaci zabaw, które zaproponowałem. Czy innych, jeśli masz na nie pomysł.
Czy taką odpowiedź, uznajesz, Rafale, za satysfakcjonującą?