Mój intymny związek z twórczością Stephena Kinga obchodzi piętnastolecie. W 2006 roku przeczytałem Bastion oraz To i moje literackie hierarchie się wykopyrtnęły. W niskim dostrzegłem wysokie. W głupim i pogardzanym – mądre i godne podziwu. Opowieści o duchach okazały się opowieściami o ludziach. O mnie. Niby proste, ale kiedy do takich wniosków dochodzi profesor od poezji i teorii literatury, to jednak coś się wywraca do góry nogami. Akademicki rozum postraszyło Niesamowite. Postraszyło na tyle skutecznie, że rozkochało w sobie.
Dlatego do każdej nowej książki Kinga podchodzę jak do kolejnej miłosnej próby. Czy nasz związek trwa? Czy magia znowu zadziała? Uda się jeszcze raz przeżyć czytelniczą rozkosz, poczuć motylki w brzuchu? Dotychczas się udawało, ale żyję wystarczająco długo by wiedzieć, że czas jest nieubłagany, również dla miłości. Na Wielkanoc zaszyłem się na skraju Biłgoraja, z dala od ludzi, i z niepokojem zanurzyłem się w Później. King pochłania, poszło w niecałe dwa dni. Skończyłem, wsiadłem na rower i pojechałem w Lasy Janowskie. Pedałuję, pedałuję, wiatr chłodzi twarz, i myślę: o czym to było?
W fabule chodzi o chłopca, który widzi zmarłych po ich śmierci. Nie trwa to długo, parę godzin, góra dwie doby. Zanim znikną, mogą się nie tylko pojawić, ale i coś powiedzieć. I na tym zasadza się główna oś fabularna: żywi natychmiast wpadają na pomysł, by wykorzystać zdolności chłopca do swoich interesów. Zwykle brudnych, nawet jeśli chodzi o policję. Bo policja również jest upaplana brudem, czego nam dzisiaj w Polsce nie trzeba specjalnie tłumaczyć. Dla kryminalnej historii gratka nie lada – można ofiarę po śmierci spytać, kto ją zabił. I otrzymać wiarygodną odpowiedź, ponieważ zmarłym nie wolno kłamać, muszą powiedzieć prawdę.

Stephen King, fot: Shane Leonard
Wiecie, rozum akademicki postraszyło Niesamowite, ale całkiem nie przestał działać. Parę rzeczy w tej powieści mi nie grało. Po co wątek zidiociałego od Alzheimera wujka Harry’ego, który na końcu wywija woltę jak deus ex machina? Dlaczego zmarli się rozpływają po paru godzinach, a jeden z nich prześladuje chłopca tygodniami? Dla rozwiązania tego wątku King sparafrazował użyty przez siebie w To rytuał Chüd, co mogło zadziałać jak ceniona przeze mnie autoaluzja i Kingowski intertekst – ale jakoś nie zadziałało. Słabe. W ogóle fakt widzenia zmarłych jakby nie został wyzyskany, całe rzesze gadających hologramów powinny wirować wokół bohatera i jazgotać pośmiertnym wielosłowiem – a tu nic. Jakby pisarskiej wyobraźni nie chciało się wnikać w tak bogaty, nośny pomysł. Gorzej – jakby tej wyobraźni brakło.
To nie koniec moich miłosnych rozterek. Pedałuję, pedałuję i myślę dalej. Co się stało z językiem Kinga? Gdzie te jego błyskotliwe frazy, dowcipne dialogi i powalające porównania, od których pieszczot drżałem jak panienka? Uwodził opowieścią jak prawdziwy mag słowa, ideał, do którego zawsze dążyłem wiedząc, że nie sięgnę. A tu? Krótkie zdania, proste konstrukcje, równoważniki, informacyjne pyk-pyk… zero artyzmu. Owszem, jest parę fajnych powiedzonek („Nie mam ochoty cię straszyć, tylko że czasami strach to jedyna skuteczna nauka”, mówi mama do sześciolatka), niektóre wymiany zdań cieszą i czyta się, powtarzam, szybciutko i z przyjemnością. Cóż, skoro wszystko razem wygląda jak jakaś podróba Kinga, wypłowiała koszulka z mocno spranym nadrukiem. To nie jego pismo…
Przestałem pedałować. Przystanąłem na ścieżce, ponieważ poraził mnie grom z jasnego nieba: ON TEGO NIE NAPISAŁ! To jacyś ghost writerzy! On im poddał parę pomysłów, podrzucił notatki, oni uklecili z tego powieść, a King na końcu tylko trochę popoprawiał i klepnął do druku. To była myśl podła. Bolesna. Myśl jak trucizna podchodząca jadem pod zakochane serce. On już nie pisze, tylko rzuca pomysły i koryguje. Bawi się pozycją króla horroru. W Później jak refren powtarza się: „uprzedzałem was, że ta powieść to horror”, co brzmi sarkastycznie wobec jego najlepszych horrorów, gdzie takich zapewnień powtarzać nie musiał. Kpi z nas. Podaje ogólnodreszczykową sałatkę, oszczędnie przyprawioną Kingiem, i z satysfakcją obserwuje, jak się nią zajadamy. Cokolwiek bym wam nie przyrządził, i tak wszamiecie. Byle było słowo „horror”.
Wyjaśnienie takie na chwilę mnie uspokoiło, więc ruszyłem dalej. Po przepedałowaniu paruset metrów znowu przystanąłem. Nie, to niemożliwe, pomyślałem. On taki nie jest. Tyle razy podziwiałem jego piekielną inteligencję i zręczność, nazywałem zwierzęciem narracyjnym, wielbiłem umiejętność zrobienia ze wszystkiego ciekawej historii. Coś w tym musi tkwić, tylko jeszcze na to nie wpadłem. Skup się, Zajas. Poszukaj wielkiej metafory.

Krzysztof Zajas
Ilekroć mówię o Kingu, zwracam uwagę na to, co Olga Tokarczuk nazywała Wielką Metaforą. Dobrą literaturę poznaje się po tym drugim, ukrytym poziomie kodowania, gdzie opowieść przestaje dotyczyć zmyślonych losów fikcyjnych postaci, a zaczyna dotyczyć ciebie. To punkt, w którym fikcja staje się innym, wyższym rodzajem prawdy. To również moment absolutnej intymności autora. Chce wypowiedzieć siebie, swój mrok, niepokój, czasem cierpienie.
Rzuciłem rower w trawę, usiadłem na skraju leśnej ścieżki i zacząłem myśleć. Stary pisarz, mistrz, który doświadczył już wszystkiego, osiągnął co chciał, i który rozwijał swoje opowieści z wszystkich możliwych perspektyw. Oprócz jednej: perspektywy śmierci. Kiedy odejdzie, zostanie po nim mnóstwo notatek, niezrealizowanych pomysłów, szkiców, a pogrążeni w żalu wydawcy i redaktorzy zaczną wtedy układać powieści i podpisywać jego nazwiskiem. Umarły, który mówi zza grobu, przez chwilę, nim jego głos nie osłabnie i nie rozwieje się w nic. I wtedy mnie olśniło. No jasne! W powieści Później metafora Kingowska kryje się nie w Jamiem Conklinie, chłopcu, który widzi zmarłych, tylko wśród samych zmarłych. Dopóki żyjemy – kłamiemy, zwodzimy, załatwiamy brudne interesy i udajemy, że wszystko jest w porządku. A po śmierci wszystko się odwraca i trzeba mówić prawdę. To jest dopiero prawdziwy horror! Nie to, że zmarły przychodzi i coś tam mamrocze pod nosem, ale że to jego mamrotanie jest prawdą. Taką prawdą, której on już nie napisze. Jednak napisze ją ten drugi, który zobaczy i usłyszy ducha.
Potarłem czoło, kopnąłem butem kamyk. Lęk przed śmiercią jest elementarny, trzeba go pokonać rytuałem Chüd. Albo jakimkolwiek innym prywatnym obrządkiem, byle się pozbyć strachu. Nieuchronnie odejdziesz i twoje marzenia umrą razem z tobą. Rzecz w tym, by nie stracić tej ostatniej nadziei, że choć jeden człowiek usłyszy po śmierci twój głos. Ten prawdziwy głos. Jeden człowiek, dziecko, które zostanie na tym padole zakłamania i obłudy z przekazem od ciebie w kwestii tego, jak wygląda prawda. Aha, no, to by mogło być. W ten sposób wyjaśniła mi się też funkcja wątku z wujkiem Harrym.
Później to powieść snuta zza grobu. Przekonuje mnie o tym jedno z pierwszych jej zdań: „Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo wtedy wszystko inne jest już wcześniej”. Jamie Conklin rozumie coraz więcej, ale później, ponieważ prawda nieubłaganie wiąże się z przesunięciem czasowym. Rzeczy układają się w porządek, odkrywają, ujawniają swoje znaczenie – ale później. Po ostatnim później, w chwili śmierci, odkryje się wszystko.
Wstałem, otrzepałem spodnie, siadłem na rower i pojechałem dalej. Ulżyło mi. Znalazłem Wielką Metaforę. King w tej powieści jest duchem i sprawdza, jak się mówi zza grobu. Dlatego powtarza, że to jest horror. A jak żywi sobie tę historię opowiedzą, jakich kłamstw, przemilczeń i wykrętów użyją, jakie swoje brudne interesy na niej będą załatwiać, to już ich sprawa. On mówi, jak jest. Mówi prawdę horroru, mówi horror prawdy.
Dalej już jechało mi się lekko i przyjemnie, śpiewały ptaki, słońce wyszło zza chmury. Miłość ocalona. Magia jeszcze raz zadziałała – tylko później.
Krzysztof Zajas