„Kto pyta, nie czyta”, styczniowy felieton Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Kuba Celej/Wydawnictwo WAB

Czytanie ze zrozumieniem to, jeżeli się nie mylę, jedno z kryteriów na maturze. Przynajmniej kiedyś nauczyciele bardzo zwracali na to uwagę. Dokładnie pamiętam, jak na lekcjach języka polskiego kazano mi przeczytać jakiś tekst i później odpowiedzieć na kilka pytań. Dziś wydaje się to zadaniem banalnym, a i w podstawówce nie sprawiało zbyt dużo kłopotów. Odnoszę jednak wrażenie, że niestety umiejętność czytania ze zrozumieniem powoli odchodzi do lamusa. To chyba jednak nie jest najgorsze.

Spotkałem się ze stwierdzeniem, że „nieważne co, ważne, że czytają”. Częściowo się z tym zgadzam, bo owszem czytanie rozwija wyobraźnię, słownictwo i tak dalej, i tak dalej. Tylko że tak działa czytanie świadome, czyli w moim odczuciu coś, co niestety powoli zanika. Może wytłumaczę, co mam na myśli, bo samo stwierdzenie „czytanie świadome”, można interpretować różnie, a nie lubimy przecież, jak ktoś coś nadinterpretuje lub co gorsza nie zrozumie i wyciąga wnioski, które uważa za słuszne.

www.unsplash.com/Aaron Burden

Dla mnie czytanie świadome to coś, co pozwala mi patrzeć na tekst szerzej. Czytając zdanie: „Siedział na krześle i patrzył w ścianę” przed oczami wyobraźni nie będę miał faceta, który po prostu patrzy, jak łuszczy się farba. Ja będę widział zamyślonego, może zmartwionego mężczyznę z problemami. Wszystko zależy oczywiście od kontekstu, ale mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Wiem, że niektórym może się to kojarzyć z interpretacją wierszy w szkole, gdzie przez 45 minut zastanawiano się, czy niebieskie zasłony to metafora śmierci, a może nieba. Czasem zasłony są po prostu niebieskie, bo autorowi brakowało przymiotnika.

To jednak rzadkość, a przynajmniej ja chcę w to wierzyć. Chcę wierzyć w to, że słowo pisane dalej ma większe znacznie, niż tylko prosty i klarowny przekaz informacji. Ja przynajmniej staram się pisać tak, żeby czytelnik sam musiał dojść do pewnych wniosków. Jednak teraz się złamałem. Napisałem kilka zdań w mojej nowej książce („Krok trzeci” – premiera 29 stycznia – autopromocja), które jasno tłumaczą, co i jak. Podczas ostatniej już redakcji, dostałem jednak uwagę do nich, która brzmiała mniej więcej tak: „To już bardzo łopatologicznie, czytelnik powinien do tego momentu sam wszystko rozgryźć”. Mogłem ten akapit wyrzucić, ale tego nie zrobiłem.

Pisząc poprzednie książki rozrzucałem w nich okruszki. Małe, bardzo małe. Czasem jednowyrazowe. Czym to się dla mnie skończyło? Tym, że część czytelników nie wyłapała rzeczy bardzo ważnej w „Krwi”. Bez tego był to po prostu kolejny kryminał i tyle, a ja chciałem, żeby to było coś więcej. Czy to oznacza, że przy „Kroku trzecim” przestałem się starać? Pisać wszystko tak, żeby nawet idiota zrozumiał? Nie. I obawiam się, że po raz kolejny mi się za to dostanie. Skąd takie obawy?

Nie jeden już raz natknąłem się w sieci na posty w stylu:

– Od której części zacząć czytać (wstaw nazwę dowolnej serii książkowej)?

– Ej, podoba wam się ta książka? Właśnie ją kupiłem/kupiłam i nie wiem czy czytać?

– Przeczytałem/przeczytałam 100 stron książki i mnie nudzi, czytać dalej? Co sądzicie?

Przykłady można mnożyć i mnożyć. Na pierwsze pytanie odpowiada wujek Google. Wystarczy jedna fraza i gotowe. Kolejne pokazują już niestety coś, co mnie martwi. Część czytelników swoją własną opinię opiera na cudzym zdaniu. Coś, co podoba się większości, musi być przecież dobre, prawda? Owszem może, ale do takich wniosków warto dochodzić samodzielnie. I tu właśnie odnoszę wrażenie, że z tym jest coraz gorzej.

Czytając książkę, która wychwalana jest na każdym rogu, mimowolnie sami szukamy w niej czegoś innego, czegoś więcej, niż w chwili, kiedy czytalibyśmy ją „na czysto”. Przecież te zachwyty muszą skądś się brać. Sam łapię się na tym, że daje ponieść się tłumowi, choć częściej w kwestiach filmowo/serialowych, niż tych literackich. Książki lubię chłonąć zdanie po zdaniu. To zupełnie inne medium, które wymaga większego skupienia. I czasem odnoszę wrażenie, że jestem już w mniejszości.

Wiem jednak, że są czytelnicy, którzy wyłapują szczegóły, którzy patrzą dalej i którzy czytają świadomie, a nie na rekord. Trudno mi uwierzyć w to, że da się delektować, przeżywać lekturę w momencie, kiedy w roku przeczytało się ich 200 lub 300. To tylko mój punkt widzenia, ale jeżeli ja bym tak robił, nie pamiętałbym większości z nich. I mam cholerną nadzieję, że się mylę i te 300 książek w roku przeczytano dokładnie.

Świadomie.

Zadając właściwe pytania.

Ponieważ zasłony nie zawsze są po prostu niebieskie.

Bartosz Szczygielski