Z polskimi mediami rozmawia po raz pierwszy, dlatego cieszę się, że zdecydowała na się na smakksiazki.pl. Może to zasługa niedzielnego felietonu Jakuba Ćwieka, a może fakt, że byłem mocno zmotywowany żeby z nią porozmawiać. Przeczytajcie długą rozmowę o tym, jak Kinga Eysturland, Polka od pięciu lat mieszkająca na Wyspach Owczych, mająca za męża Farera, odkryła prawdziwą tożsamość Ove Løgmansbø. Przeczytajcie o tym, co wzbudziło jej największe wątpliwości, o przekłamaniach w książkach Remigiusza Mroza, a także…jaka była rola w całym śledztwie meczu Łotwa – Wyspy Owcze? Przygotujcie duży kubek herbaty i dajcie się porwać.
Kiedy Pani doszła do tego, że Ove Løgmansbø to Remigiusz Mróz?
O prawdziwej tożsamości Ove Løgmansbø dowiedziałam się w dzień jego spotkania z polonią farerską w Tórshavn. Nie ukrywam, że byłam sparaliżowana. Żadna ze mnie miłośniczka kryminałów, ale akurat twórczość Remigiusza Mroza jest mi znana, choć wybiórczo. Bardzo lubię jego prawniczą serię z mecenas Joanną Chyłką. Są to świetne książki, w których widać, że autor doskonale zna i czuje to środowisko. Wspomniany wcześniej artykuł, jaki napisałam do Sosialurin, był więc w jakimś sensie moim wyrazem szacunku dla Mroza. Postanowiłam stanąć trochę w obronie autora z prostego powodu – Farerczycy nie do końca zdają sobie sprawę z tego, że Remigiusz Mróz to w Polsce marka, tymczasem na Wyspach Owczych uchodzi on aktualnie za pajaca. Chciałam zatem uświadomić miejscowym, że nie mamy do czynienia z kompletnym amatorem, tylko z gościem, który coś już osiągnął, tyle że w kwestii tego konkretnego projektu porwał się z motyką na słońce lub raczej… z motyką na owcę.

Kinga Eysturland z mężem. fot: archiwum prywatne
Jak to się wszystko zaczęło? Co skłoniło Panią, żeby podążyć tropem Ove Løgmansbø?
Jako że od pięciu lat mieszkam na Wyspach Owczych, a także aktywnie działam na rzecz promocji archipelagu w Polsce, kierowała mną czysta ciekawość. Wiadomość o pojawieniu się na polskim rynku „Enklawy” dotarła do mnie za pośrednictwem Facebook’a. Początkowy entuzjazm opadł dość szybko, bo już samo nazwisko autora wzbudziło moje wątpliwości. Na Wyspach Owczych nie ma bowiem nazwiska „Løgmansbø”. Istnieje natomiast nazwisko „Á Løgmansbø”, które należy do tylko jednej rodziny. Tak się składa, że mój mąż zna człowieka wżenionego w tę rodzinę i idąc tym tropem błyskawicznie udało się nam dowiedzieć, że nikt z tego klanu nigdy nie słyszał o żadnym Ove ani o jego rzekomej matce pochodzącej z Polski. Równie podejrzane wydało mi się zdjęcie autora znajdujące się na zgięciu okładki, które przedstawiało zakapturzoną postać w okularach słonecznych. Uznałam tę fotografię za absurdalną, bo z reguły debiutującym autorom zależy na autopromocji, a w tym przypadku pisarz wyglądał jakby uczestniczył w programie ochrony świadków koronnych. Informacja odnośnie małego rynku wydawniczego na Wyspach Owczych również była niewiarygodna, ponieważ Farerczycy czytają na potęgę, w czym w światowym rankingu ustępują tylko Islandczykom. Długie zimowe noce oraz kiepska pogoda przez większą część roku sprzyjają czytelnictwu, przez co księgarnie i biblioteki pękają w szwach. Mimo wszystko postanowiłam wyrzec się uprzedzeń i zobaczyć co do zaoferowania ma sama treść „Enklawy”. Dodam, że nie jestem fanką kryminałów, więc nie chcę wypowiadać się o samym warsztacie autora i niuansach związanymi z gatunkiem. Niemniej jednak sama treść oraz zawarta w niej warstwa faktograficzna wzbudziły moje zdumienie, rozczarowanie i niesmak. Już po lekturze „Enklawy” byłam pewna, że „Ove Løgmansbø” to tylko projekt jakiegoś autora widmo.
W Internecie natknąłem się na informację, że korespondowała Pani z Wydawnictwem Dolnośląskim. Jak przebiegała ta wymiana maili i czy pisała Pani również z autorem?
Do wydawnictwa napisałam zaraz po przeczytaniu „Enklawy”, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Nie chcę nikogo posądzać o ignorancję, więc wolę założyć, że mój email przepadł w czeluściach spamu. Jeśli chodzi o korespondencję z Ove, to napisał on do mnie w połowie października, informując mnie, że z przykrością przeczytał moją niepochlebną recenzję „Enklawy” opublikowaną na niewielkim portalu www.faroe.pl. Mimo to autor zapewniał mnie, że przyświecają mu najlepsze intencje, jednak nijak nie ustosunkował się do moich zarzutów odnośnie sfabrykowanej tożsamości. Wymieniliśmy jeszcze kilka emaili, ale żaden z nich nie okazał się przełomowy. Dopiero 22 stycznia dostałam wiadomość od pani Moniki Kaczmarek – Klose z Wydawnictwa Dolnośląskiego, która poinformowała mnie o planowanym przyjeździe ekipy DDTVN na Wyspy Owcze oraz poprosiła o pomoc w realizacji materiału na miejscu. Byłam zaskoczona takim obrotem spraw, ponieważ domyślałam się, że wydawnictwo zna moją krytyczną opinię odnośnie całej tej mistyfikacji. Prywatne animozje nie miały tu jednak nic do rzeczy, ponieważ w tamtym czasie przebywałam w Ameryce Południowej, więc już sama odległość wykluczała mój czynny udział w realizacji materiału.
Jak społeczność na Wyspach Owczych zareagowała na książki Ove Løgmansbø, czyli Remiugiusza Mroza?
Zacznę od tego, że w październiku 2016 udaliśmy się z mężem do Rygi, gdzie Wyspy Owcze rozgrywały z Łotwą mecz kwalifikacyjny do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Na dzień przed meczem umówiliśmy się na kolację z paroma osobami z Wysp Owczych, które podobnie jak my przyjechały kibicować farerskiej drużynie. Podczas luźnej rozmowy w restauracji nagle pojawił się wątek Ove Løgmansbø, przy czym temat ten zainteresował jednego z uczestników kolacji – dziennikarza Heriego Simonsena, pracującego w gazecie Sosialurin oraz stacji radiowej Ras2. Heri stwierdził, że jest to ciekawy materiał na wywiad i dzień po meczu nagrał ze mną rozmowę odnośnie „Enklawy” oraz „Połowu”, który miał ukazać się na dniach. Postanowiliśmy, że nagramy materiał w języku angielskim, żeby rozmowę mógł wysłuchać również sam autor oraz osoby z wydawnictwa. Audycję przesłuchano ponad 4000 razy, co okazało się niekwestionowanym hitem. Sprawa zrobiła się dość głośna na Wyspach Owczych, choć domyślam się, że żadne echa nie dotarły do Polski. Szczególnie zdegustowana była rodzina „Á Løgmansbø”, ponieważ jest to historyczne nazwisko ze szczególnym odniesieniem do farerskiej kultury i tradycji, więc wieść o tym, że ktoś podszywa się pod jednego z nich i wykorzystuje to nazwisko do celów marketingowy była dla rodziny szokiem. Remigiusz Mróz po prostu nie zdawał sobie sprawy, że sięga po najgorsze nazwisko z możliwych. Wystarczyło skorzystać z czegoś bardziej rozpowszechnionego jak chociażby „Joensen”, które jest odpowiednikiem naszego „Kowalskiego”. Joensenów jest na Wyspach Owczych ponad 3000, więc oburzenie z pewnością byłoby mniejsze. Autor w czasie spotkania na Wyspach Owczych tłumaczył się, że nie zdawał sobie sprawy z wyjątkowego znaczenia nazwiska „Á Løgmansbø”, podpierając się pospolitością polskich nazwisk. Jest to dla mnie o tyle wątłe tłumaczenie, że nawet w Polsce mamy nazwiska cechujące się przynależnością do rodów arystokratycznych, takich jak np. „Zamoyski”, „Drucki – Lubecki” czy „Czartoryski”. Jestem więc przekonana, że gdyby Remigiusz Mróz chciał sobie wymyślić polski pseudonim, z pewnością trzymałby się z daleka od powyższych nazwisk. Farerczycy równie emocjonalnie zareagowali na nieścisłości związane z miejscowymi realiami. Mróz notorycznie tłumaczył się fikcją literacką, co stanowiło jego główną linię obrony. Problem polega jednak na tym, że dużo łatwiej stworzyć fikcyjną rzeczywistość w takich miejscach jak Nowy Jork czy Londyn, gdzie mnogość miejsc i wielokulturowy miszmasz pozwala ukryć niedostatki znajomości realiów. Tymczasem w tak „policzalnym” mikrokosmosie jak Wyspy Owcze nawet najmniejsze przekłamanie jest od razu uwypuklone.

krajobraz Wysp Owczych, fot: www. usnplash.com/Jan Erik Waider
Czy te książki są dobrze udokumentowane?
To zależy jak spojrzymy na całą sprawę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że pisał je człowiek, który nigdy wcześniej nie był na Wyspach Owczych, to trzeba przyznać, że nie jest aż tak źle. Jednak przez to, że autor próbował wmówić czytelnikom, że jest pół Farerczykiem, moja ocena warstwy realioznawczej jest dość niska. Największym problemem tych książek jest to, że bohaterowie nie myślą, nie mówią i nie zachowują się jak Farerzy. Pukanie do drzwi lub zwracanie się do siebie per „pan”/ „pani” to nie są farerskie zachowania. Autochtoni są również przedstawieni jako zbyt butni, dążący do konfrontacji i szukający rozwiązań w portowych bójkach, tymczasem w rzeczywistości Farerczycy to jeden z najspokojniejszych i najbardziej religijnych narodów Europy. Przekłamany jest również stosunek do Duńczyków. Bohaterowie zbyt często pozwalają sobie na niemiłe komentarze odnośnie przedstawicieli duńskiej metropolii, co nie ma odzwierciedlenia w prawdziwym życiu. Gdyby niechęć względem Danii była rzeczywiście tak ogromna jak w książkach Mroza, Wyspy Owcze już dawno wybiłyby się na niepodległość. Moim zdaniem największym błędem pisarza było zabranie się za serię z Wysp Owczych bez wcześniejszego odwiedzenia archipelagu. To mniej więcej tak, jakby ktoś chciał pisać doktorat z dzieł Sienkiewicza bazując na samych opracowaniach lektur. Mróz ewidentnie podjął się zadania, które go po prostu przerosło, jednak mimo wszystko doceniam uwagę, jaką poświęcił tym osiemnastu skałom na Atlantyku.
Co Panią tak po ludzku najbardziej zdenerwowało?
Może się Pan zdziwi, ale bynajmniej nie sama treść książek. Tym co działało mi na nerwy najbardziej, było usilne twierdzenie, że Ove Løgmansbø to rzeczywista postać. Dobijało mnie wmawianie czytelnikom, że to pół Polak, który rozumie naszą słowiańską mentalność i świetnie operuje językiem polskim, ale jednocześnie jest pół Farerem, czyli człowiekiem „stamtąd”, który wyspiarskie realia zna od podszewki i poprzez swoją twórczość uchyli rąbka farerskiej tajemnicy polskiemu czytelnikowi. Nie podobała mi się również seria fikcyjnych wywiadów z autorem, która ukazała się w internecie w ramach promocji poszczególnych książek. Ove opowiadał w nich m.in. że czuje się bardziej związany z Wyspami Owczymi niż z Polską, rozwodził się nad swoim dzieciństwem na archipelagu oraz opowiadał jak to koledzy policjanci z komendy w Tórshavn służyli mu radą i pomocą przy konstruowaniu wątków kryminalnych. Gdyby za cały ten cykl wydawniczy odpowiedzialny był jakiś „Jan Kowalski” albo gdyby Remigiusz Mróz napisał go pod swoim imieniem i nazwiskiem, uznałabym to za świetną wiadomość, że ktoś z Polski postanowił osadzić akcję powieści na Wyspach Owczych. Wówczas z pewnością łagodniej patrzyłabym na wszystkie niedociągnięcia. Niestety wykreowanie postaci „Ove Løgmansbø” okazało się w tym przypadku strzałem w stopę. Sam Remigiusz Mróz twierdzi, że była to dla niego próba sprawdzenia się – swoisty test. Skoro tak, to niestety wynik tego testu oceniam dość mizernie.
Oglądała Pani materiał w „Dzień Dobry TVN”?
Materiał oczywiście oglądałam, choć uczucia miałam dość ambiwalentne. Nie dało się w nim wyczuć emocji, jakie publikacje Mroza wzbudziły wśród Farerczyków oraz miejscowej polonii. Jednakże trudno przecież oczekiwać, że TVN pogrąży autora, od którego niedawno wykupił prawa do realizacji seriali na kanwie książek i którego trzeba w związku z tym promować. Po obejrzeniu tego materiału można odnieść wrażenie, że na Wyspach Owczych w zasadzie nic się nie stało, a miejscowi czekają teraz na tłumaczenie książek na język farerski. Nic bardziej mylnego! Sprawa do tej pory jest komentowana w farerskich mediach. Wielki miłośnik Wysp Owczych – Matthew Workman z amerykańskiego Oregonu, od lat nagrywający audycje o nazwie „The Faroe Podcast”, poświęcił sprawie Ove Løgmansbø jeden odcinek swojego programu. W farerskim radiu odbyła się z kolei debata, na którą zaproszono dwóch miejscowych pisarzy, aby wypowiedzieli się o granicach fikcji literackiej. Z kolei w zeszłym tygodniu w weekendowym wydaniu Sosialurin ukazał się mój tekst dotyczący całej sprawy – tym razem w języku farerskim.