Zanim oddam głos, a właściwie skrawek Internetu Kubie, to kilka słów ode mnie. Dziś w programie „Dzień Dobry TVN” ukazał się materiał o pisarzu z Wysp Owczych, który wydał bestsellerową trylogię. Całość, blisko siedem minut, zobaczycie klikając tutaj. Okazuje się, że Ove Logmansbo to nasz polski Remigiusz Mróz. Jego fani i fanki szaleją, chwalą pomysł, doceniają spryt autora. Poprosiłem Jakuba Ćwieka, żeby sprawie przyjrzał się głębiej, a on, jak to on, jak już się przyjrzał, to od podstaw. Po kilku godzinach przysłał felieton, do którego lektury zachęcam.
Kilka miesięcy temu, mój dobry kumpel, mający zadatki na niezłego pisarza, napisał do mnie z pytaniem, czy czytałem coś Ove Løgmansbø. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie, bo nie ciągnie mnie do szwedzkich kryminałów. Jakoś ta moda nigdy do mnie nie przemówiła. Motywacje zbrodniarzy dalekich mi kulturowo wydawały się zwykle zbyt wydumane, problemy społeczne odległe i trochę „na własne życzenie”, a całe opowieści zbyt chłodne w formie.
„Tyle, że to kryminał rzekomo z Wysp Owczych” pisze mi kumpel, wyraźnie kładąc akcent na kluczowe dla niego słowo.
„Rzekomo?” podchwyciłem.
I wtedy usłyszałem o jego prywatnym śledztwie, o tym, jak zauważył nieścisłości względem opisów znanej sobie kultury wysp, a potem zweryfikował je u znajomych autochtonów, dochodząc do jednego swoim zdaniem słusznego wniosku. Tej książki nie napisał nikt stamtąd.
Ciekawe, napisałem, choć raczej z grzeczności. Bo w gruncie rzeczy jak mogłem za interesujący uznać fakt, że ktoś z innego kraju podszywa się pod pisarza z wysp, które grzeczną, miłą, stonowaną nudę mają niejako wpisaną w nazwę, a podobno trochę i kulturę. A potem się okazało – najpierw z wpisu na wallu kumpla, a długo później z materiału w „Dzień Dobry TVN”, że Ove Løgmansbø to Remigiusz Mróz. I to już zwróciło moją uwagę.

krajobraz Wysp Owczych, fot: www.unsplash.com/Karsten Koehn
Lubię Remka. Mieliśmy się okazję spotkać dwa razy, w tym raz na chwilkę dłużej, kiedy pojawiliśmy się razem w opolskiej śniadaniówce „O!polskie o poranku”. Jako pisarze rodem z Opola i okolic mówiliśmy o swoich książkach przed kamerami, a zanim to nastąpiło, spędziliśmy razem z kolegą Mrozem kilka chwil przy kawie. Potem mignęliśmy sobie na targach, a raz po raz, jak przystało na ludzi wpisujących próżność w koszta, lajkujemy sobie nawzajem wpisy.
Zawodowo jesteśmy od siebie dość daleko, przede wszystkim dlatego, że Remigiusza Mroza cechuje pisarska dyscyplina, jaka nigdy chyba nie będzie moim udziałem. Całkowicie wierzę w to, jak opisuje swój dzień, że paręnaście godzin pisze, potem biega, a potem redaguje swoje rzeczy, a dla przyjemności – i reaserchu – czyta cudze. To przynosi efekty, jakie sobie zaplanował – sześć poczytnych książek w roku.
Tym, co nas różni, mam wrażenie jeszcze mocniej, jest podejście do popkultury, bo o ile obaj zajmujemy się jej przetwarzaniem, celem Remka, jest uzasadnione nade wszystko rynkowo naśladownictwo. Każdy z nas prędzej czy później dostaje porównawcze etykietki, staje się polskim kimśtam, ale dla Mroza nie jest to żadna piętnująca szkarłatna litera. To powód do dumy i marketingowy wabik.
W najlepszej serii Remigiusza, prawniczych thrillerach z Chyłką i Zordonem, jeszcze nie rzuca się to aż tak w oczy – ot, powieści mocno wpisujące się w schematy gatunku. Jednak już taki cykl o Forście to książki, gdzie skala wydarzeń, ich tempo, ilość zwrotów akcji, a nawet struktura rozdziałów przywodzą na myśl powieści Dana Browna. Z kolei opublikowane ostatnio polityczne „Wotum nieufności” nawet sam autor nazywa polskim „House of cards”.
Podkreślam to wszystko raczej, by wskazać pewne różnice w naszym podejściu do tego samego zawodu niż by Remigiusza w jakiś sposób potępiać. Dopiero bowiem dzisiaj, przy okazji materiału o Ove – i wynikającym z tegoż coming outu – Remek powiedział coś, czego nie mogę zrzucić na karb innego podejścia. Coś, z czym się bardzo mocno nie zgadzam i co, czuję wewnętrznie, muszę sprostować, bo daje fałszywy obraz rzeczywistości.

krajobraz Wysp Owczych, fot: www.unsplash.com/Mike Kosiakov
Oto bowiem uzasadniając przyjęcie pseudonimu, kolega Mróz porównał się w tym względzie do Kinga i Rowling. O tym dlaczego przyjął pseudonim, napisał bowiem tak:
„Z tego samego powodu, dla którego Stephen King powołał niegdyś do życia Richarda Bachamana, a J. K. Rowling Roberta Galbraitha. Pewnie, każde z nas sprzedałoby dużo więcej pod własnym nazwiskiem, ale wszyscy chcieliśmy sprawdzić się jako nieznani autorzy, debiutanci. Poza tym, tak jak Kingowi, mnie również zabrakło miejsca w terminarzu wydawniczym. A kolejne historie wciąż się dobijały z podświadomości…” (cytat ze strony autora)
Wszystko pięknie, ale nie ma tu dość kluczowego dla obojga wymienionych czynnika, a mianowicie zarówno King jak i Rowling mieli w swojej głowie… innego pisarza, piszącego skrajnie inne rzeczy. Pod każdym względem inne, bo zarówno w kwestii gatunku, jak i językowej formy, trochę podejścia do świata. U Kingowego Bachmana widać fascynację klasykami amerykańskiej literatury, widać ambicje autora, który nie chce być wyłącznie tym gościem od horrorów, który skompromitował się kiedyś udziałem w reklamie kart kredytowych. Bachman pozwolił Kingowi nade wszystko zdjąć z siebie brzemię autora bestsellerów, opublikować książki niszowe, z innymi ambicjami, niekierujące się prawidłami rynku. Taki jest kameralny w gruncie rzeczy „Wielki marsz”, takie są gniewne „Rage” czy depresyjny, przepełniony frustracją „Ostatni Bastion Barta Dawesa”. Z kolei w opublikowanym po latach „Blaze” widać wyraźne echa Steinbecka. I tak, element nasycenia rynku też miał tu znaczenie niebagatelne, ale to dlatego, że w Stanach owych czasów za przesadę uznawano wydanie… dwóch książek rocznie.
Rowling z kolei stworzyła Galbraitha by udowodnić samej sobie, ale i po trosze światu, że jest pisarką, a nie tylko stworzoną przez udany marketing autorką opowieści o małym czarodzieju, co zarzucano jej nawet po udanym „Trafnym wyborze” opublikowanym pod własnym nazwiskiem. Napisała kryminał, jak sama mówi, bez presji zarobkowej, ale by się sprawdzić, by zobaczyć czy da sobie radę w gatunku, który ceni sobie jako czytelniczka. Niszowym, umówmy się, bo tak naprawdę poza Skandynawią, świat nie przeżywa obecnie takiego wielkiego bumu na kryminały jak my.
Słowem – owszem, zarówno Rowling jak i King chcieli się na moment pozbyć brzemienia znanego nazwiska, ale po to, by, i to jest kluczowe, sprawdzić się w czymś, czego dotąd nie robili. Nie chcieli, by ich etykietka wpływała na odbiór czegoś, w czym całkowicie eksperymentują. Oczekiwali szczerej opinii o czymś na czym się nie do końca znają. King w temacie rzeczy, które napisał w większości zanim stał się sławny – i które pisał młodocianym gniewem i determinacją. Rowling by, jak już wspomniałem, ale podkreślę, udowodnić sobie, że to nie było tylko szczęście i zbieg okoliczności, że jest tam, gdzie jest.

krajobraz Wysp Owczych, fot: www.unsplash.com/Jan Erik Waider
Na tle tych postaw stworzenie przez Mroza Ove Løgmansbø jawi mi się wyłącznie jako sprytny zabieg marketingowy, nie zaś test dla samego siebie. Oto bowiem nadal mamy do czynienia z kryminałem czyli czymś, w czym Remigiusz czuje się dobrze. Lektura „Enklawy”, a także, a może przede wszystkim wyniki śledztwa kolegi, pozwalają sądzić, że na polu gromadzenia materiałów źródłowych, autor również dramatycznie nie zmienił metody ich pozyskiwania. To nie tak, że kiedyś czytał źródła, a teraz doświadcza wszystkiego sam, co mu zmienia perspektywę.
Idźmy dalej. Wybór nazwiska też nie jest przypadkowy. Popularność w naszym kraju Larsona, Menkella, Nesbo wciąż jest spora, ludzie szukają czegoś w tym duchu. I nagle pojawia się kolejny skandynawski autor, którego kupują prawem serii. Książki autora mają identyczną oprawę graficzną, co książki Nesbo, blurby pisane są w tym samym stylu, a w nazwisku autor ma charakterystyczną, dla nas nietypową, ukośną kreskę. Jak się to ma do neutralnego Richarda Bachmana, którego King skleił sobie ze swojej miłości do kryminałów i rocka? Jak ma się do Roberta Galbraitha, będącego połączeniem Roberta Kennedy’ego – politycznego idola autorki – z nazwiskiem jej dziecięcego alter ego?
Oba te nazwiska łączy jeszcze jedno. Są typowe, zwyczajne, nie budzące w czytelniku żadnych w zasadzie skojarzeń z tym, czego może się spodziewać po książce, którą zaraz przeczyta. Ani Bachman, ani Galbraith, to nie jest składowa okładki, nie jest element blurba. Nie na chłodno, analitycznie skalkulowany proces pozyskania kolejnego segmentu rynku, wykorzystania literackich mód czytelniczych upodobań czy ich skłonności do owczego pędu.
To po prostu dwa fałszywe nazwiska.