Któregoś dnia miałem dołączyć do mojego przyjaciela, Maćka Linke, utytułowanego zawodnika sportów walki, w jednej z filii jego szkoły, gdzieś w Polsce. Byłem wtedy w tracie pisania książki, więc świadomie zrezygnowałem z samochodu na rzecz pociągu, w którym dałbym radę wklepać rozdział albo dwa po drodze. Z dworca miał mnie odebrać jeden z zawodników Maćka.
I odebrał. Przywitaliśmy się, wymieniliśmy ze dwie grzeczności i dalszą drogę odbyliśmy w milczeniu, słuchając radia. Jedna krzyżówka ze światłami, druga, korek w centrum miasta, a my ani słowa. W końcu, gdy dojechaliśmy na miejsce, ja dziękuję, podając mu rękę, a on uśmiecha się nieco zakłopotany i mówi: sorry za tę ciszę, ale ni chuja nie wiem o czym gadać z pisarzem.
– Rozumiem – odparłem. I rzeczywiście rozumiałem, nie była to zwykła kurtuazja. Ja naprawdę nie mam pojęcia.
Z większością pisarzy, jakich znam, rozmawia się dość trudno. Znaczy już nie, już się dotarliśmy, ale początki bywały ciężkie. Podkreślam to „z większością” bo oczywiście są od tej reguły wyjątki, choć raczej nieliczne. I owa trudność, na ile mogę wysnuć taki wniosek w oparciu o własne obserwacje, nie konkretne badania i statystyki, wynika z kilku czynników i zachowań tak samych pisarzy, jak i ich potencjalnych rozmówców.
Zacznijmy może od tych pierwszych.

www.unsplash.com/Aaron Burden
O pisarzach zwykło się mówić, że mają spore ego. To nie tylko prawda, ale i niejako warunek wpisany w ten zawód. Jeżeli ktoś nie pisze terapeutycznie, by przepracować własne traumy albo do szuflady, bo nie może się powstrzymać nawet mimo dziesiątek, jeśli nie setek odrzuceń, to powodem jego pisania jest ego. Ono mówi mu: hej, ja wiem, że jest na rynku kilka milionów książek, a przeciętny człowiek przez całe życie nie dobije swoich czytelniczych osiągów do dziesięciu tysięcy, ale przecież twoja książka będzie wyjątkowa. Ona wepchnie się bez kolejki. No wymiatasz!
Taki pisarz układa sobie w głowie dialogi i monologi, recyklinguje researchowe ciekawostki na potrzeby konwersacji i właściwie szuka miejsca w rozmowie, by ubogacić cię czasem potrzebną, ale zwykle nie, wiedzą, którą nabył. Zabawnie obserwuje się to z boku: widać grupę rozmówców, a wśród nich pisarza. Kwestie skaczą od osoby do osoby jak piłka odbijana w kółeczku i wszyscy cieszą się z tych odbić. A pisarz czeka okazji, by piłkę przetrzymać i pożonglować. By błysnąć opowiastką, przetestować narrację, znaleźć się tam, gdzie lubi – w sterowni opowieści, którą będzie mógł snuć. Ta obserwacja staje się mniej zabawna, gdy orientuję się – a orientuję każdorazowo – że sam robię dokładnie to samo.
Spore ego wcale nie wyklucza społecznych lęków. Specyfika pisarskiej pracy często wymaga spędzania czasu samemu ze sobą i swoimi światami. Pisarz na jakiś czas każdego dnia staje się odludkiem i w zależności od tego, ile czasu poświęca swojej pracy i jak to odreagowuje, zostaje tym odludkiem również później w mniejszym lub większym stopniu. Jednocześnie jest kimś, kto na kartach powieści mógł przetestować w warunkach „laboratoryjnych” właściwie wszystkie społeczne sytuacje. Trochę taki De Niro z „Taksówkarza” ćwiczący swoje kwestie przed lustrem. Uzyskane w ten sposób złudne poczucie kontroli w konfrontacji ze światem rzeczywistym sprawia czasem, że pisarz towarzysko odnajduje się średnio. W środowisku sobie obcym, a tym bardziej nieczytającym, pisarz odnajduje się zwykle jeszcze trudniej. I teraz kwestia szalek wagi. Jeśli ego jest większe niż lęk, pisarz rozpoczyna grę w odbijaną piłeczkę. Jeśli jest odwrotnie, staje w kącie i obserwuje, wmawiając sobie i światu, że tak już ma. Że bycie milczącym obserwatorem to jego rzecz, bo on to potem wykorzysta. Osobiście uważam, że to smutne – takie bycie człowiekiem na tyle inteligentnym i sprawnym narracyjnie, by przed samym sobą tłumaczyć swoje społeczne fobie pracą. No ale cóż, spora część nas tak robi.

www.unsplash.com/Phil Coffman
I teraz kwestia rozmówców takiego pisarza. Mieliście kiedyś tak, że poznaliście artystę i było wam głupio, bo rozmowa zeszła na jego pracę, a wy, nawet jeśli wiedzieliście, kto to jest i czym się zajmuje, nigdy nie widzieliście jego filmów czy nie słyszeliście piosenek, nie lubicie takich albo zwyczajnie nie było okazji? Rozmowa nawet jeszcze nie poszła w tym kierunku, nikt nie poruszył tematu: czym się zajmujesz, ale wam już zdążyło się zrobić głupio? Rzucacie wtedy coś ogólnego, udając zainteresowanie; może nieśmiertelne pytanie o to, skąd autor czerpie pomysły, które jest odpowiednikiem windowego „co tam w szkole?” jakie staruszki-sąsiadki zadają dzieciom z tornistrami. Czasem masz ochotę spojrzeć i powiedzieć: A co cię to, człowieku, obchodzi?
Ale tego nie zrobisz, bo wiesz, że twój rozmówca chce być miły. Tylko naprawdę nie wie, o czym z Tobą rozmawiać. Bo nie czyta książek, bo nie czyta książek z gatunku w którym piszesz, bo nie czytał Twoich książek i pewnie się o to obrazisz. Bo nie chce palnąć gafy, by się w tej książce nie znaleźć jako jakiś głupek. Bo wreszcie jak do kurwy nędzy rozmawiać z powołanym?! Z księdzem to jeszcze wiesz, mówisz „szczęść Boże” i starasz się nie przeklinać i nie rzucać żartów o Jezusie. Ale z pisarzem? Nie wiesz, jak działa to całe natchnienie, ale wiesz, bo utwierdzono cię w tym przekonaniu, że pisanie to taki zawód, który wymaga, by coś na ciebie zawczasu spłynęło. A kiedy już spłynie, to nie umiesz mówić o niczym innym.
Zresztą widzisz to potem, gdy stoisz ze znajomymi w kółeczku, rozmawiacie sobie na swobodny temat, każdy ma coś do powiedzenia i nagle ten się wcina i wali tyradą. Jakieś ciekawostki o korowaniu drzew w Amazonii, o seryjnych mordercach w Indiach, zupełnie jakby książkę pisał.
No ale ej, nie dziwmy się, takie są nasze nawzajem role! Wpisując się w schematy, tymi schematami płyniemy.

www.unsplash.com/Jay Wennington
Dlatego, przyznam się wam, nie lubię, gdy znajomi przedstawiając mnie swoim znajomym, mówią o mnie w pierwszych zdaniach, że jestem pisarzem, jakby to było coś ważnego do podkreślenia od pierwszej chwili. Po pierwsze bywa to naprawdę krępujące dla wszystkich, ale po drugie – to zupełnie zbędne. W większości przypadków to i tak wyjdzie, bo – jak wspominam wyżej – pewne nawyki, zachowania już się w nas wyrobiły i dadzą o sobie znać. Wtedy, gdy już staniemy się gadatliwym człowiekiem z przerostem ego albo przerażającym odludkiem (wreszcie opcja trzecia, wstawionym wieszczem i dowcipkującym mędrcem), na swoją obronę będziemy mieli ową pisarskość.
Zdarzają się jednak takie sytuacje, gdy sprawa nie wyjdzie, a nam w spokojnej, międzyśrodowiskowej konwersacji uda się z kimś pogadać normalnie i tym samym trochę odpocząć. Bo myślę, pisarzom też tego trzeba, takiej totalnej, nieobciążonej pracą normalności.
Warto o tym pamiętać, że to zawód, który wykonujemy, jest wyjątkowy. Nie my…