„Wykopalisko”, pierwszy z serii tekstów o Leopoldzie Tyrmandzie

Koncerty festiwalowe na stadionie Lechii Gdańsk, 1956. Archiwum Mary Ellen Tyrmand

Jazz jest tam, gdzie go znajdziesz, napisano na okładce płyty Milesa Davisa. Dlaczego w tekście o pisarzu wyciągamy na światło historię jazzową? Do odpowiedzi na to pytanie zbliżymy się w trakcie podróży, w którą już teraz zapraszam. Rzecz w tym, że muzyka wolności, jak nazywany jest ten gatunek, w Polsce rozpoczęła swój marsz przez drugą połowę XX wieku w pierwszych dniach sierpnia 1956 roku, dokładnie 62. lata temu. To wtedy odbył się pierwszy festiwal jazzowy w naszym kraju, a poprowadził go… Leopold Tyrmand. Zaraz, ten literat? Czy nie miał być to cykl poświęcony życiu pisarza?

Oczywiście, już się poprawiam. Leopold Tyrmand, Kolumb urodzony w roku 1920, pisarz, autor kultowej powieści „Zły” i „Dziennika 1954”, zaciekły antykomunista i późniejszy emigrant, wymazany na lata z historii i podręczników. Tak, tenże Leopold Tyrmand maczał palce w historii muzyki w Polsce. I wierzcie mi. Jego muzyczne losy odbiły się szerokim echem nawet za Atlantykiem. Historię o tym chcemy dziś na smakksiazki.pl właśnie odkopać.

Gdy w warszawskiej Stodole pod koniec 2016 roku odbywał się festiwal „Niewinni Czarodzieje” zagadnąłem Hirka Wronę (a wówczas pana Hieronima, z którym chciałem zrobić sobie zdjęcie), gdy ten odparł niepodziewanie:

– On był moim guru – rzekł, mając na myśli Tyrmanda.

– Poważnie? – spytałem niepewnie.

– Tak. Tyrmand jest dla nas legendą.

Tak, jak ty dla mnie, pomyślałem. Przyznaję, zamurowało mnie. Tak, jak wtedy, kiedy trafiła mi w ręce płyta Milesa Davisa pod tytułem „Dig”, na której… Ale o tym później.

Festiwal Jazz 56 nie bez powodu nazwano sopockim wstrząsem. Na otwarcie, 6 sierpnia 1956 (w poniedziałek!) zagrał zespół Andrzeja Kurylewicza. 8 sierpnia Sekstet Komedy i Melomani. „Dziennik Bałtycki” donosił: „(…) koszule na wierzch, kretyńskie grzywki u chłopców, swetry a la Sophia Loren (…) Jeśli odwilż ma być taka, to już chyba lepszy trzydziestostopniowy mróz”. Muzyka jazzowa, przez lata była zakazana w bloku komunistycznym, jako zła, imperialistyczna toksyna, sącząca się do dusz i umysłów pokoleń pogruzowców. Grywana i odtwarzana była nielegalnie po piwnicach (polecam film „Był jazz” Feliksa Falka), przez co – z racji deficytu światła i tlenu – ochrzczona została „katakumbową. W latach 50. przyszła odwilż. Adam Ważyk napisał „Poemat dla dorosłych”, Tyrmand „Złego”, a do głosu doszło nowe pokolenie muzyków. Grający wcześniej na starych rekwizytach teatralnych po strychach i garażach, nareszcie dostali swoje pięć minut. I wtedy nastąpił wstrząs. Tyrmand wpadł na pomysł festiwalu z Franciszkiem Walickim. Dziś jeden nazywany jest ojcem jazzu. Drugi – big beatu. Do dziś też festiwale otwiera melodia Swanee River, którą Tyrmand zaintonował na trąbce, choć na instrumencie grać nie umiał.

Festiwal w Sopocie, lata 50. Archiwum Mary Ellen Tyrmand

Tyrmand był w świecie jazzu prawdziwym macherem. Rzecz niespotykana, biorąc pod uwagę, że w kawiarni „Czytelnik” przesiadywał z Tadeuszem Konwickim, a w stołówce literackiej jadł tanią zupę. A potem zakładał marynarkę i wchodził na scenę. Kiedy na warszawskiej Gwardii młodzież hałasowała podczas koncertów, Lolek wychodził i mówił:

– Czy chcecie, żeby takie koncerty w przyszłości się odbywały?

– Taaak! – krzyczał tłum.

– To cicho! – I na jego słowa sala cichła.

Kiedy jednak emocje kipiały zbyt mocno, a staniki latały pod sufit, jak w Sopocie w 1957, Tyrmand sięgał po pomoc mocarniejszych od siebie. Zza kulis wybiegał niejaki Atom, rosły zabijaka ze stolicy. Jego czarodziejskie pięści rzucały zaklęcia na lewo i prawo. I show trwał dalej.

Wydana jesienią 1956 roku książka „U brzegów jazzu” stała się dla wielu encyklopedią. Choć nie wszyscy podłapywali encyklopedyczno-mentorski ton Tyrmanda.

– My chcieliśmy po prostu grać – mówi Krzysztof Sadowski, znany jazzman i ojciec reżyserki, Marii Sadowskiej. – Zwłaszcza ci młodsi, w których kipiało życie.

Może dlatego, gdy na słynnych Kalatówkach Roman Polański tańczy w piżamie na stole, Krzysztof Komeda gra na saksofonie w łóżku, a Duduś Matuszkiewicz wygrywa wyścigi na sankach w kuchni, Tyrmanda nie ma z nimi. Zbliża się do czterdziestki. Chadza do klubów w Warszawie, gdzie na fotografiach uwiecznia go Ryszard Horowitz. Pracuje nad powieściami, które giną w cenzorskich szufladach. W „Życiu towarzyskim i uczuciowym Warszawy” (bo tak brzmiał oryginalny tytuł książki), pisze:

„W tej muzyce widział doskonałość, nic w sztuce nie przejmowało go taką pewnością, że znajduje się w obliczu perfekcji, jak przejrzyste, bezbłędne solo klarnetu czy trąbki.”

Świat Tyrmanda. Nowy Jork, lata 70. Archiwum Mary Ellen Tyrmand

Chce uciec, gdy kleszcze bezpieki zaciskają się na jego pisarskich nadgarstkach. Jazzowy festiwal przenosi się w 1958 roku do Warszawy. „Co będziemy robić w Stodole? Będziemy słuchać jazzu!” – pisze w zapowiedzi imprezy. Co ciekawe, nazwę tego gatunku zawsze wymawia przez „j”. Przyjaźni się ze Stefanem Kisielewskim, na pierwsze jazzowe koncerty zabiera jego syna, Wacka – słynnego później kompozytora z duetu „Marek i Wacek”.

Sam na pierwszy koncert jazzowy poszedł w Paryżu, w 1938 roku. Hot Club de France i zespół Duke’a Ellingtona ze Stephanem Grapellim w składzie. Podczas wojny słuchał jazzu gdzie się dało. Nawet na jeziorze, z niemieckim żołnierzem, który w każdej chwili mógł go zaaresztować. Ale nie zrobił tego, bo połączyła ich muzyka wolności.

Gdy w 1965 roku festiwal jazzowy przenoszą do Sali Kongresowej, Tyrmand jest już daleko. Gdy wyjeżdża, w upchnięciu dokumentów w specjalnym schowku opla pomaga mu Duduś Matuszkiewicz. Ten sam, który skomponował muzykę do seriali „Stawka większa niż życie” i „Janosik” czy filmów „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” czy „Nie lubię poniedziałku”.

W Ameryce pierwsze kroki kieruje do stolicy jazzu – Nowego Orleanu. To wtedy się orientuje, jak wiele błędów popełnił w książce „U brzegów jazzu”. Opisywane ulice wcale się nie przecinały, a niektóre miejsca miały inne nazwy, niż sądził. Ale odnajduje ten sam klimat, który zapamiętał z sopockiego festiwalu. W notatkach zapisze: „Z Ameryką i Europą is as with Dixieland and modern-jazz…”

W latach 70. mieszka w Rockford. Ma w domu całą kolekcję płyt Louisa Armstronga. Po jednym z koncertów jazzowych w mieście, podchodzi po występie do składającego skrzypce muzyka i mówi:

– Byłem kiedyś na pana koncercie.

– Doprawdy?

– 40 lat temu, w Paryżu.

Nie wiadomo, kto jest bardziej wzruszony: Tyrmand czy Stephane Grapelli. Pewne jest jedno: w jednej sekundzie obaj mają cztery dekady mniej w metryce. 

Ostatniego wywiadu udziela miesięcznikowi jazzowemu w styczniu 1985 roku. Paweł Brodowski, do dziś naczelny „Jazz Forum”, nie może dotrzeć do Rockford z powody śnieżycy i pozostaje im porozmawiać przez telefon.

Lolek umiera 19 marca 1985.

W 1992 roku ekipa telewizyjna dociera do rodziny Tyrmanda. Nastoletni syn, Matthew, w czołówce filmu dokumentalnego pt. „Zły” gra na trąbce Swanee River. Również nauczył się tylko kilku dźwięków. Dziś jest ekonomistą.

Matthew Tyrmand, fragment filmu dokumentalnego Zły

Kiedy pisałem biografię Tyrmanda, natknąłem się na ten wzruszający wywiad. W ramce pod tekstem padło jedno, elektryzujące mnie zdanie: „Leopold Tyrmand trafił na płytę Milesa Davisa z 1975 roku”.

Zacząłem szukać jej, jak oszalały. Nikt nie wiedział co to za płyta, ani skąd. Bezskutecznie słałem maile do krytyków jazzowych z Ameryki. Nie wiedziałem, co dziennikarz miał na myśli, pisząc trzy dekady temu, że polski pisarz trafił na płytę króla jazzu. Co za intelektualna męka! Jak można zostawić kogoś w takiej niepewności? I co to znaczy, że Tyrmand trafił na płytę? Że jest na niej nagrany, a może, że trafił na nią, przeglądając kosz z winylami na roku 55th i 56tv Avenue?..

Odpowiedź przyszła, kiedy książka była już niemal gotowa. Pamiętam, że odebrałem maila od nadawcy, z adresu którego wielokrotnie wracały automatyczne zwrotki. „Proszę wybaczyć ciszę (przez pół roku, sic!), miałem problemy z serwerem”. Z serwerem! Problemy dzisiejszego świata, a król jazzu przewraca się w grobie… Najistotniejsza była jednak dalsza część listu i kluczowe zdanie: „Oto ta płyta…”

Album króla jazzu dociera do mnie dzięki Królowi Winylowi. Taką ksywę ma mój znajomy, który na czarnych krążkach zna się, jak nikt inny. Otwieram pakunek.

Płyta pod tytułem „Dig” prezentuje na przodzie ciężki sprzęt pracujący na powierzchni kopalni. Odwracam płytę. Tracę oddech. Mdleję, przyjeżdża karetka. Nie, ciągle stoje, jak kołek i patrzę na kawałek tektury, gdzie pod zdjęciem Milesa Davisa idzie taki oto zapis:

„(…) Jazz jest tam, gdzie go znajdziesz. Polski powieściopisarz i eseista Leopold Tyrmand, który spędził większość II wojny światowej na przymusowych robotach w Niemczech, opowiedział raz o tym, jak słyszał muzykę Benny Goodmana z patefonu na łódce. Patefon był obsługiwany przez żołnierza hitlerowskiego, który obawiał się, by nie pomyślano, iż jest amerykańskim szpiegiem lub sympatykiem. Nie bez trudności udało się Tyrmandowi zdobyć zaufanie owego żołnierza i ta dziwnie dobrana para fanów spędziła niedzielne popołudnie, zastępując się wzajemnie przy wiosłach i potajemnie delektując się Goodmanem.

Historia musiała znaleźć swój finał. W 2016 roku zorganizowano w Sopocie festiwal „Jazz Wolności”. Imprezę otworzył Matthew Tyrmand, kończąc słowami „Let’s hear some jazz…” Później otrzymał płytę, która dziś stoi w jego mieszkaniu w należytym miejscu. Jak wykopalisko i muzyczna kometa.

W 2018 roku mijają 62. lata od sopockiego wtrząsu. Jutro grałby Komeda.

Skąd pisarz Leopold Tyrmand? Ze świata popkultury. Wraca po latach, przeżywając swój benefis. Rok 2020 będzie jego oficjalnym rokiem. Łotrzykowska powieść „Zły” doczekała się muralu na Placu Trzech Krzyży w Warszawie. Trzeba się trochę natrudzić, żeby trafić w odpowiednie wejście za budynki. Ale literatura jest tam, gdzie ją znajdziemy.

Marcel Woźniak