Poznać miasto dzięki książce. Albo odwrotnie: znajdować w fabule nowe miejsca na mapie. Fascynujące zatarcie granic: oto fikcja staje się miejską legendą, a czasem elementem prawdziwej historii. Od czego bowiem jest pisarz, jeśli nie od wyszywania realnych postaci i wprowadzania ich do tkanki miejskiej. Od niezauważalnego podrzucania nowych wątków i wplatania ich do tego, co istnieje od lat. Literackość staje się architekturą, gdzie starym domom nadawane są nowe znaczenia, a siatki ulic rozplątują się pod naporem kroków postaci stworzonych przez pisarza. I nagle zadajemy sobie pytanie: coś się zdarzyło, czy tylko o tym przeczytaliśmy? Jakie jest prawdziwe miasto: to, które widać za oknem czy to opisane na kartach książki?
Trasy literackie istnieją od wielu lat. Czytelnicy i czytelniczki uwielbiają eksplorować miasta według topografii nakreślonej w powieściach i opowiadaniach. Dzięki temu czują się trochę tak, jakby sami brali udział w przygodach ulubionych bohaterów. Mimo tego, że zdajemy sobie sprawę, że postaci te są wymyślone, to liczymy, że za chwilę wychylą się zza rogu lub przejdą obok nas ulicą. Uczucie, które można porównać do czekania na świętego Mikołaja albo wizyty w komnacie strachu: wiemy, czego się spodziewać, ale jesteśmy podekscytowani.
Współczesna turystyka oparta jest w dużej mierze na kompulsywnym robieniu zdjęć. Fotografujemy więc dom, w którym „mieszkała” rodzina Borejków lub kamienicę Łęckich. Robimy sobie selfie na miejscu zbrodni opisanej w kryminale. Wpisujemy się w opowieść przekonując siebie, że bohaterowie, którymi śladami podążamy są tak samo pełnoprawnymi mieszkańcami, co królowie czy sami pisarze. Przez chwilę jesteśmy dziećmi, które uwierzyły w bajki. Dla twórcy to wielkie wyróżnienie: zbudować świat zawieszony między realiami. To dlatego tak często stosowane są sztuczki z mieszaniem wymyślonych postaci i rzeczywistych miejsc. Dzięki nanizaniu fikcji na siatkę prawdziwych miejsc czytelnik traci rozeznanie, co jest prawdą, a co wyobrażeniem. I bardzo dobrze: literatura to przecież gubienie tropów i niekończące się wątpliwości.
Do najbardziej literackich miast należy Edynburg z trasami śladami powieści „Trainspotting” Irvina Welcha (klik) oraz kryminałów Iana Rankina (klik), Londyn z Sherlockiem Holmesem (klik), Harry’ym Potterem (klik) oraz klasykami: Charlesem Dickensem (klik) i Williamem Szekspirem (klik). Jest Saint Petersburg ze „Zbrodnią i Karą” Dostojewskiego (klik), Sztokholm z serią „Millenium” Stiega Larsona, Dublin z „Ulissesem” Jamesa Joyca i wiele innych. Trasy literackie to dobry biznes – najbardziej znana seria przewodników po świecie Lonely Planet co jakiś czas uzupełnia ranking najlepiej opracowanych tras przewodnickich (klik). Można przy niej znaleźć również informacje o hotelach i restauracjach, co napędza rynek turystyczny. Czasami wystarczy wnikliwe czytanie, aby znaleźć konkretne miejsca, ale często też korzysta się z zorganizowanych wycieczek z przewodnikami. W Polsce również mamy się czym pochwalić, na przykład wielkopolskimi szlakami śladem Adama Mickiewicza (klik) z przewodnikiem „Podróże z Panem Tadeuszem” prowadzącym przez miejscowości odwiedzane przez wieszcza. Jest również Wrocław z trasą śladami Eberharda Mocka – postaci stworzonej przez Marka Krajewskiego (klik) , Lublin z Józefem Czechowiczem (klik), Poznań z serią „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz (klik) czy Gdańsk z Gunterem Grassem (klik).
Jako warszawska przewodniczka szczególnie polecam Wam wycieczkę śladami „Lalki” Bolesława Prusa, przy której miałam przyjemność współpracować (klik) czy trasę śladami „Złego” Leopolda Tyrmanda (klik) oraz (klik) – tam również mapa stolicy Mirona Białoszewskiego.
Potrzeba wiele godzin tych obserwacji, aby stworzyć nowy, literacki obraz miasta. Niczym francuski flaneur, czyli figura spacerowicza zaczerpnięta z twórczości Charlesa Baudelaire’a, wcielać się można w postać artysty niespiesznie przechadzającego się ulicami stolicy. Przypatrującego się, podglądającego i traktującego miejskie tło niczym wzór dramatyzmu scenicznego. Ulice jako teatr, bulwary z tłumem przechodniów jako nieustanne poruszanie się aktorów. W ten sposób odbiera się miasto niejako „z zewnątrz”, z odpowiednim dystansem niezbędnym do zobaczenia go w nowym świetle. Znany od dzieciństwa sklep nagle staje się nową scenerią wyłaniającą się zza obdrapanej farby. Mijany setki raz słupek okazuje się przedwojennym elementem latarni gazowej. Miasto pełne niespodzianek, dostępnych tylko dla tych, którzy zamiast biec przed siebie potrafią smakować metropolię niczym najbardziej wykwintną potrawę. Serwowaną na specjalne zamówienie.
Stanisław Wokulski z powieści „Lalka” w ten właśnie sposób odkrywał rodzinne miasto. Zatrzymywał się nad brzegiem Wisły i patrzył na Powiśle. czy na hotele położone nieopodal jego sklepu. Obserwował Warszawiaków podobnie jak Bolesław Prus: niby przypadkiem, pomiędzy jedną wędrówką a spotkaniem związanym z interesami. Mimo wszystko jego zmysły był zawsze czujne. Potrafi poczuć zapach knajpy, dostrzec widok wielkich oczu żebraczki czy jasną plamę słońca. Krążył po mieście wypatrując ukochanej Izabeli Łęckiej, ale jednocześnie chłonął miasto, które stawało się powoli areną jego klęski.
Czytając opisy miasta czytelnik zaczyna przyjmować wrażliwość bohatera za element swojej percepcji. Dzięki temu odkrywa nowe znaczenia nawet najbardziej znanych i ogranych miejsc. To odświeżające, tak sobie pożyczyć czyjeś oczy i patrzeć nimi wokoło.
Oblekanie miasta, snucie się po jego ulicach, zaglądania między cegły, obwąchiwanie bruku. Wydaje się, że spacery i obserwacje zakamuflowane są w poszczególnych zdaniach, które, rzucane niby między opisem akcji, dają obraz przestrzeni. I znowu – historia przekraczająca ramy tego, co realne i fikcyjne. Moim ulubionym przykładem jest choćby tablica umieszczona na fasadzie dwóch kamienic związanych z „Lalką” (dom, w którym mieszkał Wokulski i sklep, którego był właścicielem). Przeszłość staje się zwyczajnie opowiadaniem, czymś na krawędzi czasoprzestrzeni, między tym, co się wydarzyło a tym, co mogłoby się wydarzyć. Wystarczy spojrzeć na popularne zdjęcie – fotomontaż przedstawiający rzekomy sklep Wokulskiego na Krakowskim Przedmieściu, z dorobionym szyldem, który wygląda tak naturalnie, jakby istniał naprawdę. Co jest fikcją, co wyczytaliśmy w książce, a co przedstawiono na zdjęciu? A czy to ma jakieś znaczenie? Taka literacka postprawda, trudno.
Nie musimy się nią przejmować, możemy za to zwyczajnie zanurzyć się w formie i dać ponieść opowieści. Ale aby świadomie bawić się razem z pisarzem czy autorką musimy chociaż trochę znać miasto, w którym znajdować by się miał przedstawiony wcześniej sklep czy kamienica. Wymaga to od nas skupienia, wyjścia z domu i zasmakowania miejskiego pejzażu. Po trochu turysta, dozorca i przechodzień w jednym. Zawsze spostrzegawczy, wyczulony na otoczenie. Jesteśmy w samym środku opowieści. Idziemy za autorem, który jest demiurgiem – przechodniem spacerującym od placu do skrzyżowania. Podglądamy jego kroki, kierujemy wzrok tam, gdzie i on kieruje swój. Uczymy się jego perspektywy i sposobu postrzegania miejskiego teatru. Nadajemy mu cechy charakterystyczne. Punktem stycznym jest wspólnota obserwacji i przetwarzania. Bez tego miasto jak nieożywiona lalka jest tylko kolejną makietą metropolii. Pustą i przewidywalną.
Dlatego też coraz więcej władz lokalnych finansuje trasy przewodnickie i uważa turystykę literacką za pełnoprawną część promocji miasta: podobną do ciekawego muzeum czy prężnie działającej bazy hotelowej. Poszukiwacze powieściowych wątków grasują po świecie a pisarze coraz częściej mogą starać się o stypendia czy rezydencje w zamian za napisanie choćby krótkiego opowiadania o danym miejscu. W końcu czym byłaby Moskwa bez „Mistrza i Małgorzaty”, Nowy Jork bez Candace Bushnell a Mumbai bez Katherine Boo i jej bohaterów: Abdula, Aszy i innych? Bez pisarskich zmyśleń miasta stanowiłyby tylko nudną zbieraninę domów, to wszystko.