Po co Ci wyzwanie czytelnicze? Grudniowy felieton Bartosza Szczygielskiego

fot: Katarzyna Moskal

Moim największym wyzwaniem jest to, by przetrwać kolejny dzień i nie wpaść pod autobus. Wbrew pozorom, to nie takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Tymczasem co jakiś czas natrafiam na ludzi, którzy uwielbiają stawiać sobie wyzwania. Świetnie, szkoda tylko, że do niczego więcej one nie prowadzą.

Miałem kiedyś ogromną przyjemność uczestniczyć w spotkaniu prowadzonym w bibliotece, gdzie po uprzednim przeczytaniu powieści, grupa osób opowiadała o swoich odczuciach na jej temat. Wiecie zapewne o czym mówię. Klasyczny klub książki. Na takich spotkaniach miałem szansę zderzyć się z opiniami, które diametralnie różniły się od mojej. Żywa dyskusja o intencjach pisarza oraz o tym, co wydaje mi się najważniejsze w literaturze – jak książka wpłynęła na nas samych. Wyznaję zasadę, że wszystko powinno czemuś służyć, a w szczególności właśnie książki.

Czytanie dla samego czytania nie jest niczym nadzwyczajnym, ani czymś, czym trzeba się chwalić. Dla mnie to normalna czynność i dlatego z ciekawością obserwuję kilka profili, które miały chyba na celu promowanie czytelnictwa, ale skończyło się jak zawsze. Na śmiesznych obrazkach. I zazwyczaj tak się kończy, bo przecież jeżeli nie mamy wyrobionego nawyku czytania, nic tego nie zmieni. Tak właśnie działają według mnie wyzwania czytelnicze. Niczemu nie służą.

Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie, fot: materiały prasowe

Pamiętacie zapewne, jak w szkole kazano wam czytać lektury. Odgórny nakaz, przynajmniej na mnie, działa jak płachta na byka. Nie jestem fanem tego, by robić coś, co mi nakazano. Nie jestem też buntownikiem, po prostu nie przepadam za tym, żeby wciskać mi do głowy rzeczy, których sam sobie nie wybrałem. Z tego też powodu z pewną niechęcią podchodziłem do lektur szkolnych. Czytałem jednak wszystkie, ale po skończeniu liceum, zrobiłem sobie czytelniczą przerwę. Miałem dość literatury jako takiej i po części uważam, że było to spowodowane właśnie tym odgórnym, szkolnym nakazem. Innymi słowy, to co miało nakłonić mnie do czytania, wywarło dokładnie odwrotny skutek.

Wyzwania czytelnicze według mnie działają identycznie. Ktoś, gdzieś mówi nam, co i w jakim czasie powinniśmy przeczytać. W zamyśle autorów takich wydarzeń, zapewne mają one promować czytelnictwo, ale spójrzmy na to z innej strony. Najpopularniejszym wyzwaniem jest to, gdzie trzeba przeczytać 52 książki w ciągu roku. Zadanie absolutnie wykonalne, bo mówimy o jednej powieści w ciągu tygodnia. Na Instagramie na pewno zauważyliście, że na wielu profilach widnieją takie magiczne cyfry jak 32/52 albo coś, co mnie wprawia w niemałe zdziwienie 120/52. Brzmi świetnie, bo przecież czytamy dużo. Nawet bardzo dużo.

A teraz przenieśmy się do tego smutnego dnia, gdzie większość naszego społeczeństwa leczy kaca i zastanawia się, jak zmienić swoje życie. Pierwszy stycznia to dzień, gdzie pojawiają się w naszych głowach górnolotne założenia – zacznę chodzić na siłownię, kupię pianino, zrobię sobie tatuaż itd. Wiemy jak większość z nich się kończy. Siłownie pustoszeją w połowie lutego, a stroiciele pianin dalej zastanawiają się, jak zdobyć nowych klientów. Życie dużo weryfikuje.

www.unsplash.com/chuttersnap

Podejmując wyzwanie czytelnicze stawiamy sobie jasny cel, a raczej jest on nam stawiany. Owszem sami się na to zgadzamy, ale dalej mamy do czynienia z niejako społeczną presją. W końcu nasi znajomi, którzy zdecydowali się dołączyć do takiej zabawy, motywują nas do tego samego. Gorzej, gdy z jakichś powodów, nie jesteśmy w stanie temu sprostać. Zniechęcimy się? Moim zdaniem tak. A co za tym idzie, przestaniemy czytać w ogóle.

Za wyzwaniami czytelniczymi stoi coś jeszcze, a mianowicie pośpiech. Widząc, że ktoś przeczytał w listopadzie już ponad 100 książek, zastanawiam się na ile z każdej z tych lektur, cokolwiek zapamiętał. Wygląda to jak wyścig na czas. Kto przeczyta więcej jest głównym wyznacznikiem. Brakuje mi w tym tego, co oferował mi wspomniany na początku klub książki. Szerszej dyskusji, chwili na zastanowienie się i przegadanie tego, co wyniosłem z lektury. I nie mówię tutaj o opiniach, którymi dzielimy się na Instagramie dodając do nich odpowiedni #. Mówię o prawdziwej rozmowie, czasie na przetrawienie i wyciągnięcie wniosków. Chcąc czytać jak najwięcej, wątpię w to, że wybierane do tego wyzwania książki, wniosą w życie czytającego… cokolwiek.

Głównym wyznacznikiem zdaje się być „szybko się czyta”.

Bartosz Szczygielski