Fragment „Odrzanii” Zbigniewa Rokity + wideo z pisarzem

Zbigniew Rokita, fot: Arkadiusz Gola

Jest poniedziałek, początek maja, a ja stoję na peronie katowickiego dworca. Za późno wyszedłem i od Teatralnej musiałem już przyśpieszyć kroku, ale ostatecznie zdążyłem. Pociągu jeszcze nie ma, zaraz przyjedzie, a ja ruszę do tej dziwnej krainy, którą po 1945 roku nazwano Ziemiami Odzyskanymi*. Ja poniemieckie ziemie przyłączone do Polski po wojnie rzadziej nazywam Ziemiami Odzyskanymi, a częściej Polską odrzańską czy Odrzanią – nawet jeśli miasta takie jak Olsztyn czy Gdańsk wcale nad żadną Odrą nie leżą.

Do Polski odrzańskiej ciągnęło mnie, odkąd pamiętam. Pokochałem ją ja, kundel Ziem Odzyskanych, w którego żyłach płynie krew i autochtonów, i osadników. Będąc w niej, cieszyłem się jak wówczas, gdy w podstawówce drogę ze szkoły do domu, która zimą zajmowała dziesięć minut, wiosną pokonywaliśmy w minut trzydzieści. Gdy byłem w Polsce odrzańskiej, świat kręcił się dla mnie szybciej, było mnie więcej, tylko tam nieustannie czułem na sobie czyjś wzrok, jakby ktoś chciał mi coś powiedzieć, jakby rozsypywał okruszki, które miały ułożyć się w drogę. Czasem je znajdowałem, szedłem po tej ścieżce i wtedy zauważałem też swój własny, śląski świat – raz jego strzępy, raz całe połacie. Okruszkami były bluźniercza przeszłość tych ziem, poniemieckie napisy pod kruszejącym tynkiem, cegły o barwie wściekłej krwi, z których budowano tu szkoły i poczty, uliczne tabliczki upstrzone piastowskimi książętami, wyzierające zewsząd blizny apokalipsy roku czterdziestego piątego. Spotykałem też ludzi, którzy wahali się, czy już są stąd, czy jeszcze znikąd. To tu Polacy z pokolenia na pokolenie coraz rzadziej jeździli w listopadzie na groby do odległych województw, tracili przedniojęzykowe „l” i spokojnie wrastali. Niektórzy zaczęli nawet dalej snuć opowieść, którą ktoś ileś tam lat temu przerwał martwym już mieszkańcom ich kamienic, choć na opowieści te nie starczało miejsca w szkolnych podręcznikach.

To tu miało miejsce jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w XX‐wiecznej historii Europy – zajęcie Ziem Odzyskanych i przemienienie Niemiec w Polskę. To tu – między Świnoujściem a Ełkiem, Szczecinem a Jelenią Górą – Polska stanęła przed jednym z największych wyzwań cywilizacyjnych w swojej najnowszej historii. To tu doszło też do jednego z największych eksperymentów demograficznych w dziejach ludzkości. I dlatego dziwię się, że nagłe zniknięcie stąd milionów Niemców i pojawienie się milionów Polaków uznaliśmy za najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dziwię się, że zajęcie Odrzanii zajmuje w polskiej pamięci tak niewiele miejsca, że całych Ziem Odzyskanych nie ogłoszono ósmym cudem świata.

Urodziłem się w Gliwicach, na samym skraju Ziem Odzyskanych, ale pokochałem je całe. Latami jeździłem po nich i cieszyłem się jak głupi. To tu najłatwiej zauważałem szwy, którymi Polski pozszywano, a które na złość zszywającym nie chciały się wchłonąć. Wyłaziły, france. Z tymi Odzyskanymi to była dziwna historia. Gdy tak jeździłem, to z jednej strony wszystko wskazywało na to, że po wojnie Rzeczpospolita, przyłączywszy do siebie niemieckie ziemie, rzeczywiście przetrawiła tak ogromny kęs Niemiec, że się nim nie udławiła, że na Polsce bruzdy nowych granic naprawdę goją się jak na psie. Ale z drugiej strony nie mogłem dać wiary, że przeszczep Ziem Odzyskanych do reszty Polski przyjął się ot tak łatwo, że cały kraj, w którym żyję, jest taki sam.

Tę resztę Polski – tę Polskę‐Polskę – czasem nazywałem Polską wiślańską, a czasem Wiślanią. Wiślanią nazwałem Płock, Kraków, Poznań, wszystkie ziemie, które leżały w Polsce co najmniej od początku świata i leżą w niej do dzisiaj. O, jest, pociąg wjeżdża na peron. Zarzucam plecak i gramolę się do środka. Dziś zaczynam pisać tę książkę. Ruszam w długą podróż po Odrzanii. Chcę się dowiedzieć, jakie były losy milionów osadników, którzy przyjechali do tej krainy, przyjechali do tych, którzy już tu byli, do ludzi takich jak moi przodkowie – Else i Hans Hajokowie. Chcę się też dowiedzieć, czy Odrzania rzeczywiście istnieje.

(…)

Polszczyzna skonstruowana jest w taki sposób, że w zdaniu: „Niemcom należy się kara” nie wiadomo, czy dopełnienie „Niemcom” odnosi się do narodu, czy państwowych władz, w polszczyźnie Niemcy‐kraj i Niemcy‐naród łatwo zlewają się w jedno. I po polsku musieli myśleć alianci, bo za nazizm ukarać zamierzają nie tylko nazistowskie władze, ale wszystkich Niemców. Europejczycy myślą, jak wyegzorcyzmować z Niemców Niemców, jak wykastrować ich z niemieckości, tak aby w najbliższym czasie nie próbowali po raz kolejny zapanować nad planetą. Wiele osób ma do nich stosunek zoologiczny, a po wojnie słowo „niemiec” w polskich gazetach zapisuje się małą literą.

Polacy uważają się za tej wojny zwycięzców i dlatego planują przyszłość Europy. Polacy jednak jeszcze nie wiedzą, że najbliższe dekady więcej dobrobytu przyniosą mieszkańcom Monachium i Dortmundu niż Warszawy i Krakowa. Polacy przyszłości Niemiec nie wymyślą, a szczerze powiedziawszy, zbyt wielkiego wpływu nie mają nawet na własną. W Europie Wschodniej nie powstaje taka pustka jak ćwierć wieku wcześniej, nie rozpocznie się tu kolejna wschodnioeuropejska wojna domowa, w której po wojnie imperiów dogrywkę urządzą sobie narody. I dlatego o ile po I wojnie światowej Polacy mieli spory wpływ na kształt swoich granic, o tyle po II wojnie wpływu mieli niewiele. Tyle dobrego, że Stalin nie decyduje się włączyć Polski do Związku Sowieckiego jako siedemnastej republiki, bo historia uczy, że stolicę lepiej mieć w Warszawie niż w Moskwie. Stalin pozostawia Polsce niezależność, ale głównie na papierze. Stalin wprawia też Polskę w ruch, w jego dłoniach Polska staje się gniotliwa, Stalin na‐ daje jej nowy kształt.

Polskie elity już dawno zdały sobie sprawę, że powrotu do granic sprzed września 1939 roku nie będzie. Początkowo chcą utrzymania na wschodzie granicy przedwojennej, ale to się nie uda. Już na początku wojny Związek Radziecki wchłania polskie Kresy. Od Polski odpadają najważniejsze, obok Krakowa i Warszawy, dla polskiej wyobraźni miasta – Lwów i Wilno. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek w dziejach kraj, który jednak teoretycznie należał do obozu zwycięzców, stracił tak wiele ziem jak Polska.

Z kolei na kierunkach zachodnim i północnym polskie władze na uchodźstwie chcą powiększenia terytorium Polski, ale chcą mniej, niż Stalin zamierza im dać. Sowieci trykają Polskę w lewy bok, aby ustąpiła im miejsca, na mapie przesunęła się w lewo, by mniej było jej na wschodzie, a więcej na zachodzie. Stalin wie, że Polska będzie jego strefą wpływów, stąd im dalej Polska będzie sięgać na zachód, tym dalej na zachód sięgać będzie sowiecka strefa wpływów. Polska przesunie się na zachód, a ja nawet policzyłem kiedyś, ile razy jeszcze należałoby w ten sposób Polskę prze‐ sunąć, żeby dopełzła do oceanu. Chyba pięć czy dziewięć, nie pamiętam, muszę policzyć znowu.

Zbigniew Rokita, fot: Arkadiusz Gola

Polskie władze długo nie życzą sobie tak wielkich ziem niemieckich być może dlatego, że nie mieści się im w głowie to, co dla mnie jest oczywistością – że Polskę od Berlina może, jak obecnie, dzielić 50 kilometrów. Mnie nie mieści się natomiast w głowie, dlaczego polski rząd przez jakiś czas nie chce zdobyczy wojennej w postaci rozległych ziem wschodnich Niemiec, i jestem zaskoczony, gdy trafiam na wypowiedzi kolejnych premierów na uchodźstwie, którzy oświadczają: „Nie chcemy Wrocławia ani Szczecina”. Polskie władze, po pierwsze, wciąż wierzą, że Lwów i Wilno będą polskie, a po drugie, obawiają się, że Polska Niemcami się udławi, że jeśli za dużo poniemieckich ziem dostanie, to w końcu się pod własnym ciężarem załamie. To chyba trochę tak jak po I wojnie światowej – wówczas Polska mogłaby się bardziej nachapać, z łatwością iść na wschód jeszcze dalej, poszerzyć się o taki choćby Mińsk, ale Polska rozsądnie jednak tego nie zrobiła, bo wiedziała, że to za dużo.

* „Ziemie Odzyskane” to termin propagandowy, spopularyzowany po wojnie. Ma sugerować, że Polska ziem poniemieckich nie odebrała, ale je odzyskała. Wiele spośród tych ziem nie należało jednak do Polski od wieluset lat, stąd trudno mówić o ich odzyskaniu. Dlatego w tej książce terminu „Ziemie Odzyskane” używam, ale umieszczam go w jednym wielkim cudzysłowie. Lepszy byłby pewnie termin „Ziemie Wyzyskane” czy „Uzyskane”.