Wolność kultury to wolność kraju. Felieton Katarzyny Tubylewicz

Katarzyna Tubylewicz

W ciągu ostatniego weekendu „Zieloną granicę” Agnieszki Holland obejrzało w kinach 137 tysięcy widzów. To tegoroczny rekord i dowód na to, że do kina chodzą jednak kupujący bilety ludzie, mądrzy, wrażliwi, wyczuleni na prawdę. Ludzie, a nie inne istoty. Inna rzecz, że gdyby słowa prezydenta o świniach w kinie nie były tak podłym, a zarazem głupim oraz nietrzymającym się kupy nawiązaniem do historii, to można by powiedzieć, że przewrotnie zwrócił uwagę na fakt, że świnie to zwierzęta o wielkiej inteligencji (są na przykład inteligentniejsze od psów). Jest to jednak temat na zupełnie inny tekst oraz dla innego prezydenta.

Ponieważ sama więcej czasu spędzam w Sztokholmie niż w Warszawie, nadal jeszcze „Zielonej granicy” nie widziałam. Zobaczę ją za dziesięć dni, kiedy dotrę wreszcie do Polski, a zakup biletu do kina będzie pierwszą rzeczą, którą zrobię po przylocie. Od lat uwielbiam kino Agnieszki Holland, między innymi za to, że łączy w sobie zaangażowanie polityczne i głębokie człowieczeństwo z maksymalnym obiektywizmem. Na jej „Zieloną granicę” czekam od dawna. Chciałam ją zobaczyć o wiele wcześniej, zanim film rozpętał polityczną awanturę. Wiem, że mnie zachwyci i wbije w fotel. Podobnie jak wielkie wrażenie zrobił na mnie reportaż Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce”, książka, która także opowiada o tym, co dzieje się na Podlasiu.

W obecnej sytuacji obejrzenie „Zielonej granicy” wydaje się nagle podstawowym patriotycznym obowiązkiem, bo choć obce mi są wszelkie nacjonalizmy, to naprawdę leży mi na sercu wolność w moim ojczystym kraju, czyli w Polsce. A zaprawdę nie jest wolnym kraj, którego premier wygłasza potępiające recenzje filmu wybitnej artystki nazywając go „apogeum pedagogiki wstydu”.

www.unsplash.com/Jeremy Yap

Kiedy słyszę takie słowa oraz inne szkalujące film i reżyserkę kalumnie rzucane przez urzędujących polityków, to przechodzą mnie lodowate, historyczne ciarki. Wypowiedzi te kojarzą mi się na przykład ze słynnym zdaniem nazistowskiego dramaturga Hansa Johsta „Kiedy słyszę słowo kultura, odbezpieczam mojego browninga”. Kojarzą mi się też z przekonaniami Mao Tse-tunga, który głosił, że sztuka i literatura mają zostać podporządkowane polityce. Przywodzą mi także na myśl przemyślenia Lenina, który już w 1918 roku zasiadł do pisania instrukcji na temat książek do czytania dla robotników i chłopów, w której szczegółowo wyjaśniał, czemu ma służyć literatura i generalnie kultura. Jej głównym zadaniem miało stać się opiewanie władzy radzieckiej. Kultura była dla Lenina sprawą partii, jej ważnym narzędziem. Poza tym uważał, że należy jak najszybciej przeprowadzić „selekcję intelektualistów”. Ci którzy nie pogodzili się z rewolucją, mieli zostać usunięci, ewentualnie wyrzuceni z kraju.

My jesteśmy obecnie w sytuacji, w której nasza wybitna, wielokrotnie nagradzana reżyserka i wielka duma narodowa ma 24-godzinną ochronę policji z powodu nagonki spowodowanej przez czołowych polskich polityków. Naszych jaśnie oświeconych recenzentów kultury. Warto dodać, że takie zachowania partii rządzącej nie są niczym nowym, pamiętamy przecież jak minister Gliński recenzował książki noblistki, a to tylko szczyt góry lodowej, która zwie się „mamy gdzieś demokrację i jeszcze bardziej za nic wolność kultury.” Mantra rządzących brzmi od lat mniej więcej tak: „Macie oglądać „Smoleńsk” i czytać „Pana Tadeusza”, a poza tym morda w kubeł i tylko świnie siedzą w kinie…”

W moim drugim kraju, czyli w Szwecji byłoby to nie do pomyślenia, tak głęboka jest świadomość tego, że politycy, a zwłaszcza urzędnicy państwowi, nie mogą być recenzentami artystów. Niedawno odwiedziłam z moimi studentami z warsztatów przekładu, które prowadzę, szwedzką instytucję państwową zajmującą się m.in. promocją literatury. Urzędniczka odpowiedzialna za doskonały program Swedish Literature Exchange rozpoczęła spotkanie od opowiedzenia nam o drodze zawodowej, która doprowadziła ją do obecnego stanowiska. Okazało się, że pracowała zawsze z książkami, była wydawczynią, agentką literacką, dziennikarką i pisarką, a zatem osobą przyzwyczajoną do wypowiadania się na temat wartości przeczytanych książek. Teraz jako pracowniczka instytucji państwowej zajmującej się promocją szwedzkiej literatury wie, że nie wolno jest wygłaszać subiektywnych poglądów na temat autorów i książek. Czy jest jej z tym trudno? O tak! Ale byłoby to złamanie podstawowych demokratycznych zasad, byłby to atak na niezależność kultury. Jest przecież reprezentantką państwa i podatników, a to zobowiązuje do maksymalnego obiektywizmu. Dlatego wszelkie decyzje merytoryczne dotyczące promowanych przez nią książek podejmowane są na podstawie opinii niezależnych, zewnętrznych ekspertów, znawców literatury. W Polsce o książkach i filmach, także tych, których nie widzieli wypowiadają się potępiająco najwyżsi urzędnicy państwowi: jest to nie tylko skandaliczne i szokujące, stanowi to także jaskrawy dowód na to, że mamy do czynienia z władzą autorytarną.

W mojej bańce na Facebooku o „Zielonej granicy” pisze się w samych superlatywach, nic dziwnego, moja bańka jest bańką liberalną. „Właśnie wróciłam z kina” – pisze ktoś. „Film wspaniały, na nikogo nie szczuje, a pokazuje wielkość naszego narodu”. „Wczoraj wieczorem byłam w kinie. Jak na prawdziwą ŚWINIĘ przystało, byłam na „Zielonej granicy”. Kino pełne, ludzie kupowali bilety na najmniej komfortowe miejsca, a potem siedzieli nawet na schodkach” – pisze ktoś inny. Ludzie są wzruszeni, zachwyceni, wielu podkreśla, że Holland niczego nie upraszcza, że pokazuje złożoność, także polityczną, sytuacji i swoim zwyczajem staje po stronie człowieczeństwa i najsłabszych. Zadaje pytania ważne nie tylko dla Polski, ale dla całej Europy. Porusza sumienia.

Sztokholm, fot: www.unsplash.com/Raphael Andres

Tymczasem rządzący polską panowie, którzy często odwołują się do tradycyjnych wartości i zapewniają, że zależy im na dobrej marce Polski, zachowują się jak Lenin i Mao w jednym, a do tego, jak klasyczni damscy bokserzy: szczują nie tylko na film, ale przede wszystkim na kobietę.

Ponieważ jestem optymistką myślę, że właśnie obserwujemy smętny koniec tych autorytarnych i ograniczonych patriarchów. Wierzę też, że dzięki Agnieszce Holland i jej „Zielonej granicy” zobaczymy wkrótce jak ogromna jest moc sprawcza kultury. Po prostu czuję przez skórę, że nienawidząca wolnej kultury władza  za chwilę padnie i że stanie się tak w dużej mierze dzięki drobnej, niezłomnej i odważnej kobiecie oraz dzięki jej filmowi. I może wtedy mieszkańcy mojej drugiej ojczyzny, Szwecji, spojrzą na Polskę z tym podziwem w oczach, które miewali patrząc na nas zza morza w czasach zwycięstw Solidarności.

Katarzyna Tubylewicz