Pamiętacie piosenkę Stinga „Englishman in New York”? Pewnie tak. Zmieńmy więc słowa na Irishman in Gliwice i pojawi się Peadar de Burca, który mieszka tutaj już od 6 lat. Ma żonę, dzieci, obserwuje jacy jesteśmy my, Polacy. Swoje spostrzeżenia publikuje na łamach „Gazety Wyborczej”. Zbiór jego felietonów ukazał się też jako książka „Uporczywie pogodne myśli”. Jaka jest więc Polska oczami Irlandczyka?
Chwilę temu zakończyły się Światowe Dni Młodzieży. Setki tysiące osób były w Polsce po raz pierwszy. Jakie masz rady dla tych, którzy dopiero poznają nasz kraj?
Osobom, które przyjeżdzają tu po raz pierwszy, powiedziałbym, żeby nie zwracały uwagi na budynki, które wyglądają, jakby miały zaraz się zawalić, wyścigi na śmierć i życie kierowców chcących zamordować wszystkich na drodze, udawały, że nie widzą psich gówienek, żeby nie przejmowały się stadami nieuśmiechających się ludzi i centrami miast, które zieją pustką. Postarajcie się zapomnieć o zanieczyszczonym powietrzu i armiach meneli na rogu każdej ulicy, nie martwcie się rasizmem, homofobią albo brakiem wartości liberalnych. Nie przejmujcie się żadną z tych spraw. Poprawcie sobie humor wycieczką do któryś ze wspaniałych atrakcji turystycznych, jak kopalnia węgla kamiennego czy Auschwitz.
Przyjechałeś tutaj 6 lat temu, co było dla Ciebie najbardziej niezrozumiałe, najśmieszniejsze, najgłupsze?
Hmmm…najgłupsza rzecz jaka mi się przytrafiła to fakt, że zostałem zaatakowany (fizycznie) przez członków ekipy filmowej z Warszawy za to, że szedłem ulicą z córkami. Najbardziej niezrozumiały był pies próbujący odgryźć mi penisa, kiedy biegałem po parku przy moim domu (całe szczęście było zimno i nie miał za bardzo w czym zatopić zębów). Najzabawniejsze – moja córka zamordowała psa, robiąc na niego kupę. Dobra, nie dosłownie- ale naprawdę, wypróżniła się na psa. Zdażyło się to pewnego dnia, kiedy poczuła większą potrzebę . Nie jest w stanie załatwić jej na zewnątrz, więc musiałem wjechać do pewnej wsi i zapytać, czy moja córka może skorzystać z toalety. Zanim zdążyłem zapukać, corgi wybiegł i zaczął mnie gryźć, Klęknąłem, próbując przytrzymać to stworzenie i właśnie wtedy pojawiła się pani domu- zobaczyła coś, co uznała za gwałt na jej psie. Próbowałem wyjaśnić, co się dzieje, ale jedyne, co przychodziło mi do głowy to ‚ siu siu, kupa’- to ją dopiero przeraziło. Pobiegła do domu po męża, który zaczął na mnie krzyczeć. Więc poszedłem po córkę, dwuletnią wtedy Malinę. Miałem nadzieję, że jeśli ją zobaczą, to zrozumieją o co chodzi. Ale kombinacja dwójki krzyczących Ślązaków, szczekającego pod nią psa pobudziły jej jelita i wystrzeliła wielki, brązowy pocisk na biednego corgi. Jak się domyślacie, prędko się stamtąd ewakuowaliśmy.
Czym więc Ci imponują Polacy?
Najbardziej rozbrajająca w Polakach jest wasza skromność. Na porządku dziennym jest, że poznaję tu zdumiewająco utalentowanych ludzi- wynajdują rzeczy, mówią w kilku językach, podróżują do miejsc, o których nie wiedziałem, że istnieją. I robią to wszystko bez poczucia wyższości, bez arogancji. Raz po raz piszę w moich felietonach, że Polska mogłaby powtórzyć skces Holandii , Niemiec czy Danii. Macie wystarczająco talentu. W kraju nie brakuje surowców naturalnych, Ludzie pracują ciężko, są inteligentni. Wasz problem? Ci, których wybieracie, sprzedaliby was za bezcen. To mógłby być wspaniały kraj, wystarczyłoby kilka prostych zmian, gdyby promowano rozwój rodzimych przedsiębiorstw zamiast międzynarodowych, gdyby zamiast podziałów promowano kulturę użyteczności i zaufania, gdyby pozwolono rozwijać się waszej pomysłowości. Mam nadzieję, ze względu na moje córki, że te zmiany nadejdą.
Twoja książka to zbiór felietonów, które ukazały się w „Gazecie Wyborczej”. Jak to wszystko się zaczęło?
Jak większość dobrych pomysłów, ten również pochodził od mojego teścia. Widział, że cierpię w Polsce, że nie mam ujścia dla mojej ekspresyjności. To niezwykle ważne dla Irlandczyków. Jesteśmy ekspresyjni i żeby przetrwać, musimy się porozumiewać. Nie inaczej jest ze mną. W Irlandii robiłem tzw. stand up comedy. Reżyserowałem Shakespeara, pisałem komedie. Po prostu nie przestawałem się uzewnętrzniać. A potem znalazłem się w Polsce, gdzie nie jestem w stanie porozmawiać z sąsiadami. Ten ogrom frustracji doprowadzał mnie do szaleństwa. Teść przekonał lokalną gazetę z Prudnika do publikowania moich przemyśleń o Polsce. Po kilku felietonach zgłosiła się Wyborcza- podobał im sie zabawny styl i chcieli wiedzieć, czy pisałbym dla nich raz w tygodniu. Felietony są więc moim zaworem bezpieczeństwa. Gdyby nie one, zapewne jadłbym muchy w oddziale psychiatrycznym. Są ujściem mojej złości i formą terapii.
„Uporczywie pogodne myśli” to książka, przy której można się uśmiechnąć, ale można pomyśleć: „ten facet ma rację, rzeczywiście tacy jesteśmy”. Czym różni się Polak od Irlandczyka?
Opowiem Ci coś. Ta historia jest zdaje się w książce, felieton pod nazwą 120 000 historii sukcesu. Pewien Polak w Irlandii założył firmę zajmującą się mediami społecznymi. Początkowe lata dla jakiegokolwiek przedsięwzięcia są trudne, nie inaczej miało się z nim i jego pracownikami. Miał umowę z irlandzkim urzędem podatkowym, że będzie potrącał podatek z jego banku poprzez polecenie zapłaty- co jest normą dla większości firm. Ale pewnego miesiąca, po tym, jak urząd pobrał należność z konta firmy, okazało się, ze były to ostatnie pieniądze. Nie zostało nic na pensje pracowników czy dalsze działanie przedsiębiorstwa. Myśląc, że to koniec firmy, umówił się z irlandzkimi przyjaciółmi, by na mieście topić smutki. Opowiedział im o swoich problemach, a oni kazali mu zadzwonić do urzędu podatkowego i poprosić o więcej czasu. Polak uznał to za szaleństwo- urząd podatkowy nie pomaga, odbiera należne pieniądze – jeśli twój interes padnie- trudno, takie życie. Ale irlandzcy znajomi przekonali go, żeby zadzwonił i poprosił o przesunięcie terminu pobrania opłaty o miesiąc. Tak też zrobił. I wiecie co? Urząd oddał mu pieniądze – na miesiąc. Pomogli mu. Jego firma przetrwała i przynosi spore zyski. To jest różnica pomiędzy Polakami a Irlandczykami- w Irlandii próbujemy znaleźć rozwiązania , które będą dobre dla każdego. Nie mordujemy gęsi znoszącej jajka.
Jakie są Twoje ulubione polskie słowa?
Ślimak. Wieki nie wiedziałem, co oznacza ale nie powstrzymało mnie to przed bieganiem po domu i wymawianiem go na głos. Miało moc, jak imię bohatera Gry o Tron- jestem Lord Ślimak, Odetnę wasze jądra i nakarmię nimi mojego smoka. Na kolana przed Ślimakiem!’. Potem spytałem moją Praktyczną Śląską Żonę i powiedziała mi, że to ślimak. Ślimak? To właśnie jest angielski. Coś słabego i bez znaczenia brzmi na słabe i bez znaczenia. Ale po polsku wszystko brzmi epicko. Czy jesteście w stanie wyobrazić sob bohatera ‚Gry o Tron ‚ o imieniu ‚Snail’?Przeżyłby może pięć minut. Ślimak oderwałby mu głowę i wypił krew. Uwielbiam też słowo ‚ciocia’ – brzmi jak nazwa seksownego tańca. Moja PŚŻ ma ciocię Jolę. Ciocia Jola- te dwa słowa razem działają lepiej niż viagra. Pamiętam moje pierwsze urodziny tutaj – usłyszałem, że przyjdzie ciocia Jola. Dotąd jej nie spotkałem, lecz oczyma wyobraźni ujrzałem kobietę w obcisłej, czerwonej sukience, z dekoltem – i że będziemy zmysłowo pląsać całą noc. W połowie przyjęcia ciocia Jola przybyła. Była to drobna kobieta z krucyfiksem na piersi i sernikiem w ręku.
Podobno piszesz kolejną książkę, możesz zdradzić coś więcej?
Tak, od pół roku piszę thriller z akcją dziejącą się na współczesnym Śląsku. Pozbawione skóry ciało zostaje znalezione w gliwickich lasach. Tej samej nocy znika nastolatka, a jej sąsiadka, dziennikarka cierpięca na paraliżujęce ataki paniki, postanawia spróbować ją odnaleźć. Jej własne życie, małżeństwo, praca są o krok od katastrofy. Jej życie jest porażką a co gorsza – z jej winy. Zatem poszukiwania dziewczyny są dla niej ucieczką. Śląsk to miejsce idealne dla takiej opowieści. To miejsce, gdzie wiele historii mniejszych i większych kataklizmów splata się ze sobą. To kraina zrujnowanych pałaców, epickich lasów i ludzi o cieniach większych niż ich dusze.
Zdjęcia: Wydawnictwo Fabryka Słów/archiwum własne autora