Kamienny sufit – majowy felieton Wojciecha Chmielarza

Wojciech Chmielarz, fot: Wojtek Rudzki/Wydawnictwo Marginesy

Zdradzałem już Państwu, że lubię książki niespodzianki. W sensie takie pozycje, o których wiem, że normalnie bym po nie sięgnął, bo albo o nich w ogóle nie słyszałem, albo ich tematyka wykracza poza moje zainteresowania. Uznałem jednak, że żeby się rozwijać, także czytelniczo, powinienem od czasu do czasu po takie rzeczy sięgać.

Najczęściej znajduję taką pozycję w taki sposób, że podchodzę do księgarza i mówię mu wprost, żeby polecił mi taką książkę, jakiej nigdy by mi nie polecił. Jego/jej mina wtedy jest bezcenna, ale to już materiał na inny tekst. W ten sposób, dzięki Szymonowi Świtajskiemu ze sopockiego Smaku Słowa poznałem „Gdzie się podziałeś Buzzie Aldrinie” Johana Harstada. Piękną, przejmującą, spokojną opowieść o zagubieniu i próbie odnalezienia własnego miejsca w świecie. Paulina Wilk z warszawskiego Big Booka wcisnęła mi „To wspaniałe, oślepiające światło” Tahara Ben Jellouna i „Bezmatek” Miry Marcinów. „Biografia” komara Timothy’ego C. Winegarda, którą z kolei wyniosłem z księgarni PWN na Koszykowej, jeszcze jest przede mną. Wspominam o niej po to, żeby pokazać Państwu, jakie książki w ten sposób do mnie trafiają. No dobra, ale cały ten przydługi wstęp jest po to, żeby wyjaśnić Państwu, dlaczego zacząłem czytać „Kamienny sufit” Anny Król.

www.unsplash.com/Andrew Seaman

„Kamienny sufit” to książka o pierwszych kobietach, które wspinały się w Tatrach. No i nie będę tutaj ukrywać, że wspinaczka nie jest moim ulubionym sportem. Co więcej, szczególnie ta wysokogórska budzi we mnie rozmaite wątpliwości etyczne. Poczynając od tego, jak traktuje się szerpów, a kończąc na tym, że nie rozumiem, dlaczego ludzie mający dzieci i rodziny (a więc będący za nie odpowiedzialni) ryzykują swoje życie, żeby zdobyć kawałek skały na wysokości ośmiu tysięcy metrów. Z którego to wyczynu nie wynika zresztą żadna praktyczna korzyść. Moje narzekania nie zmieniają jednak faktu, że w ostatnich latach, po skokach narciarskich i formule jeden, to himalaizm stał się naszym kolejnym narodowym sportem. Każdy ma w końcu zdanie, jak powinno się zdobywać Broad Peak i czy na K2 wypada zimą wchodzić z tlenem.

No, ale „Kamienny sufit” nie jest o Himalajach, ale o Tatrach. I powiem od razu, że czytałem mi się tą książkę bardzo dobrze. To portrety kilkunastu kobiet, które w pierwszej połowie XX wieku na równi z mężczyznami zdobywały tatrzańskie szczyty, wytyczały szlaki i przejścia. Anna Król rekonstruuje nie tylko ich życiorysy, ale także wspinaczkowe drogi, dzięki czemu pokazuje nam, jak w przeciągu tych stu lat zmienił się wspinaczkowy świat.

www.unsplash.com/Samuel Ferrara

Ważne są tutaj Tatry, ważne są opisy wędrówek i zmagań z górami, zmagań, które wielokrotnie zresztą kończyły się tragicznie. Dla mnie jednak to głównie opowieść o kobiecym świecie początków ubiegłego wieku. Bohaterki Król na pewno nie były statystycznymi Polkami. Większość z nich pochodziła z dobrych lub bardzo dobrych domów, zdobyły staranne wykształcenie, miały dostęp do rodzinnego majątku. Nawet one jednak musiały wywalczyć sobie miejsce w męskim świecie i nieustannie udowadniać swoją wartość. Każdy ich błąd był zauważany i nagłaśniany. Każdy wypadek miał być potwierdzeniem tezy, że nie ma dla nich miejsca w Tatrach. A one jednak uparcie szły w góry. Dla niektórych to była po prostu przygoda. Dla innych element świadomej walki o emancypację. Dla paru Tatry były ucieczką od codzienności i jej problemów, miejscem, gdzie mogły być sobą. I były tam szczęśliwe.

Na to wszystko jeszcze nakłada się tragiczna polska historia. Pierwsza wojna światowa, potem trudna niepodległość i wreszcie koszmar lat 1939-1945 (potem też zresztą nie było za łatwo). Anna Król stara się to wszystko połączyć. Czasami udaje się jej to lepiej, czasami gorzej. Sama zresztą przyznaje na wstępie, że nie jest to opowieść skończona, a historia pierwszych taterniczek wciąż wypełniona jest białymi plamami. Niemniej, sporo tutaj jest mocnych, przejmujących obrazków, scen, życiorysów. Król udało się oddać głos tym, których do tej pory nie wysłuchano.

No, ale żeby uciec już od tych górnolotnych sformułowań, jest to też książka pięknie wydana. Pełna fotografii i sprzed lat, dzięki którym możemy spojrzeć w oczy bohaterkom, i współczesnych, ukazujących, jak obecnie wyglądają pokonywane przez nie trasy wspinaczkowe. Odkładałem ją z takim poczuciem czytelniczego zadowolenia, bo czegoś się nauczyłem, poznałem kawałek historii, która do tej pory była przede mną ukryta, a przy okazji dobrze się bawiłem. Dostałem więc wszystko to, czego oczekuję od książki niespodzianki. Chyba za niedługo trzeba się więc będzie zacząć rozglądać za kolejną.

Wojciech Chmielarz