O książkach, których mogłoby nie być – marcowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

A gdyby tak dało się odzobaczyć i zapomnieć to, co przeczytaliśmy? Albo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawić, że zniknie z księgarskich półek?

Pewnie część z Was pamięta, jak Jakuba Ćwieka „zalał wkurw” po lekturze „Nieodnalezionej” Remigiusza Mroza. Do tego stopnia, że wystosował za pośrednictwem smakksiazki.pl (klik) list do autora, w którym zbeształ go za podjęcie poważnego tematu – przemocy domowej – bez należytego przygotowania, co wywnioskował i z treści utworu, i z tempa wydawania kolejnych powieści przez najpopularniejszego polskiego pisarza (sam książki nie czytałem, więc nie mogę odnieść się do zarzutów).

Przypomniał mi się ten tekst w związku z trwającą od jakiegoś czasu modą na popowe powieści z obozem zagłady w tle (a często także w tytule), będącą następstwem komercyjnego sukcesu „Tatuażysty z Auschwitz”. Bo o ile jako dziennikarz ekonomiczny rozumiem wydawców, o tyle jako uczestnik rynku literackiego uważam, że nie jest to najszlachetniejszy sposób wzbogacania się. Tak jak nie jest nim lekkomyślne traktowanie ważnych społecznie tematów.

Piszę o tym dlatego, że nie tak dawno namawiałem Was do starannego wyboru lektur. Czuję się zatem zobowiązany, żeby pójść za ciosem – i wskazać książki, po które z różnych względów (najczęściej etycznych i estetycznych) sięgać po prostu nie warto.

1. Fastfoodowe opowieści o ludzkich tragediach

Tatuażysta z Auschwitz” pobudza wyobraźnię wydawców i autorów, którzy na fali jego sukcesu wypuszczają kolejne obozowe utwory, jak „Kołysanka z Auschwitz” czy „Anioł z Auschwitz”. To popowe naśladownictwo pewnie jest biznesowo uzasadnione (świat literatury już nie raz spotkał się z kopiowaniem zwycięskiej formuły), ale budzi wątpliwości natury moralnej. I uzasadnione obawy, że zanim się opamiętamy, zrobi się naprawdę paskudnie – bo niestety często tak jest, że kolejne wariacje stają się coraz dziwniejsze od pierwowzoru. A tu mamy do czynienia z tematem, przy którym eksperymenty są niewskazane.

W żadnym wypadku nie namawiam do zaprzestania fabularyzowania opowieści na ważkie tematy. Za to zdecydowanie zachęcam do nierobienia z nich fastfoodowych opowiastek. O sprawach trudnych można opowiadać z klasą, a nawet z humorem. Udowodnił to choćby Roberto Benigni w filmie „Życie jest piękne” – choć i jemu historycy wytknęli nieścisłości, a do produkcji przylgnęło upiorne hasło „komedii o Holokauście”. Udowodnił to także Quentin Tarantino – zarówno w „Bękartach wojny” (przedstawił tam alternatywną wersję II wojny światowej), jak i w „Pewnego razu… w Hollywood”, gdzie opowiedział o sprawie Sharon Tate. A przecież to twórca, który uwielbia jeździć po bandzie.

2. Przedwczesne biografie sportowców

Przeczytałem kilka znakomitych biografii i autobiografii sportowców, takich jak „Open. Autobiografia tenisisty” Andre Agassiego czy „Wyścig tajemnic” Tylera Hamiltona – wieloletniego przybocznego, a potem rywala Lance’a Armstronga. Przeczytałem też kilka bardzo, baaardzo złych książek o sportowcach. Nie wdając się w szczegóły: były to opowieści o aktywnych zawodnikach, świetnie zarabiających i obwarowanych wielomilionowymi kontraktami marketingowymi, które nie pozwalają im powiedzieć nic nieoczywistego. W dodatku część z nich została zautoryzowana przez samych bohaterów (czytaj: ich speców od wizerunku), co doszczętnie je odjajeczniło.

Zdarzają się też przedziwne wynaturzenia. Książki o młodych sportowcach, którzy jeszcze nie dorośli do porządnej biografii – bo nie osiągnęli wystarczająco wiele, nie przeżyli nic ciekawego albo po prostu nie mają jeszcze wiele do powiedzenia. Byłoby miło, gdyby upowszechniła się zasada, że nie wypada pisać książek o aktywnych sportowcach. Owszem, wtedy stracilibyśmy choćby „Ja. Ibra” Davida Lagencrantza, ale też oszczędzilibyśmy sobie utworów o 24-letnim Krzysztofie Piątku, który na jednej z okładek został okrzyknięty piłkarskim geniuszem… Żeby była jasność: chętnie przeczytałbym o jego piłkarskim życiu, ale dopiero za dziesięć, piętnaście lat. Na pewno nie teraz.

3. Autobiografie gangsterów

Jeżeli czyta się je jako utwory fabularne, zmyślone, sprzedające śmieszno-straszne historyjki – w porządku. W żadnym wypadku nie należy traktować gangsterskich autobiografii w kategoriach literatury faktu. Przeczytałem kilka utworów, które wyszły spod palców (a przynajmniej z głowy) rzekomo skruszonych przestępców, i nie były to ani porywające, ani wiarygodne opowiastki.

Żeby się dowiedzieć czegoś o życiu gangsterów, polecam sięgnąć po książki Piotra Pytlakowskiego, dziennikarza od lat analizującego świat polskiej przestępczości zorganizowanej. Albo po „Wisłę w ogniu” Szymona Jadczaka, który opowiedział, jak gangsterzy zawłaszczyli jeden z najbardziej zasłużonych rodzimych klubów piłkarskich.

4. Utwory ludzi, z którymi fundamentalnie się nie zgadzamy

Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby okropny człowiek napisał świetną powieść (thank you, Captain Obvious). Ale cholernie trudno jest taki utwór polubić.

Jakiś czas temu przerabiałem to z Zacharem Prilepinem. Choć lubię taki styl, to żadna z jego trzech książek, po które sięgnąłem, nie sprawiła mi frajdy. Pewnie dlatego, że autor jest narodowym bolszewikiem – z ramienia OMON-u (rosyjskiego ZOMO) walczył na obu wojnach Czeczenii, a potem najechał Donbas. Nie potrafiłem odseparować poglądów pisarza od świata, który kreuje w książkach. Nie mogłem mu zaufać. Ciągle się obawiałem, że zaatakuje mnie zakamuflowaną propagandą. A trudno delektować się fabułą, kiedy musisz nieustannie trzymać gardę.

5. Debiuty (choć oczywiście nie wszystkie)

Wiem, to może się wydawać absurdalne. Przecież zwykle nie zaczyna się przygód z autorem w środku jego twórczości. Mimo to gorąco do tego zachęcam. Także w przypadku autorów serii – jeżeli ich spoiwem są bohaterowie, a nie historia przechodząca z części na część. Dzięki temu nie odtrąci się pisarza, który jest świetny, ale w debiucie tego nie pokazał. Przykład? Gdybym zapoznawał się z twórczością autorów zgodnie z kolejnością powstawania utworów, moja literacka znajomość z Jo Nesbø pewnie skończyłaby się ekspresowo, bo już po przeciętnym „Człowieku nietoperzu”. Ale że zacząłem od środka, dzisiaj mam za sobą wszystkie jego utwory i z niecierpliwością czekam na kolejne.

Podobnego zdania jest Harlan Coben, który we wstępie do „Kliniki śmierci” (stworzył tę książkę jako dwudziestoparolatek, ale wydał wiele lat później) pisze tak: „No dobrze, jeśli to moja pierwsza powieść, po którą sięgnęliście, nie czytajcie jej. Zwróćcie ją. Weźcie inną. Nie ma problemu, zaczekam”. Choć mnie akurat „Klinika śmierci” znacznie bardziej przypadła do gustu niż kilka powieści z Myronem Bolitarem w roli głównej. Cóż, najwyraźniej autorzy są fatalnymi recenzentami własnych utworów.

Krzysztof Domaradzki