„Oceniaj po okładce”, listopadowy felieton Sylwii Chutnik

Sylwia Chutnik, fot: Wydawnictwo Od Deski Do Deski

To jak z tym gadaniem: ach, nieważne, jakie kto ma ciało – ważne, jaki jest w środku. Ta, jasne. Ale jak się od nas odwróci, to go obsmarujemy, że gruby i się poci. Podobnie z książką. Nawet, jeśli zarzekamy się, że ważna jest dla na przede wszystkim treść, to zwracamy uwagę na to, jak owa treść jest ubrana. Czy format książki jest poręczny, czy czcionka zjadliwa i czy okładka nadaje się na wożenie jej w autobusie i przy ludziach. Don’t judge the book by its cover, apelowała Maria Peszek w jednej z piosenek, ale człowiek to bestia niesprawiedliwa i czepialska. Zaraz się wyzłośliwia nad potknięciami wydawców, które to przymusowo musi brać na klatę autor bądź autorka. W końcu to ich nazwiska są na grzbiecie książki. I nawet, jeśli przed wydaniem książki stoczono wielkie awantury o wygląd okładki, to i tak finał idzie na konto pisarza. Na dobre i na złe.

Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie moja własna historia sprzed kilku tygodni, kiedy toczyłam boje o okładkę mojej nowej książki. W atmosferze wzajemnego zrozumienia ja grałam w dyskusjach rolę nawiedzonej artystki, a wydawnictwo racjonalnego głosu ludu. Ja domagałam się subtelności, półcieni i metafory, za to wydawnictwo naciskało na bezpośredniość. Nawet ich w tym rozumiałam, w końcu są od tabelek w Excelu a nie od wysublimowanych smaczków ze szkicownika. Książka ma się sprzedać, żaden autor nie zaprzeczy. Nawet, jeśli będzie się krygował. Awanturowałam się jednak nadal i wreszcie osiągnęliśmy kompromis. Zaczęłam się jednak zastanawiać, czy opakowanie jest równie ważne, co zawartość. Takie wydawnictwa jak Marginesy czy Karakter podniosły edytorską i wizualną poprzeczkę na tyle wysoko, że przy nich część okładek wygląda jak ulotki hipermarketu. Ale może to właśnie rozkrzyczany banał napędza komercyjna machinę a ja znowu się nie znam? Co sprzedaje książkę? Jak musi ona wyglądać, aby przyciągnąć potencjalnego czytelnika?

www.unsplash.com/Annie Spratt

Wizyta w księgarni pozwala na dość proste konkluzje: obyczajówki w stylu „Domek na prerii” lub chick lit to obowiązkowo lawendy, zamyślone kobiety lub pejzaże. W wersji hard: złote litery. Kryminały to krew, ponure miny i atrybuty zbrodniarza – to dla tych, co nie ogarnęli, że w treści morderstwo. Wtedy dajemy podpowiedź już na wstępie: siekiera, nóż, maczuga. Dalej biografie, te mają prosto. Na okładce jest zwykle zdjęcie bohatera lub bohaterki, ewentualnie jakiś zawijas wokół, żeby coś się działo. Historyczne to czarno białe zdjęcia kupione z archiwum plus wielka czcionka (najczęstszy kolor: czerwony). Natomiast moje ulubione pozycje z serii „celebryta pisze książkę” to oczywiście znowu portret, ale z większą ilością szaleńczych informacji na tylnej stronie. I logotypy patronatów i pięćdziesiąt blurbów oraz informacja, że książka jest bestsellerem, chociaż dopiero co ją wydano.

Najgorzej sprecyzować poezję i literaturę piękną. Poezję, bo ta ma w ogóle najgorzej i nie sprzeda jej nawet goła baba. A literatura piękna jest różnorodna, bo tutaj najtrudniej utrafić w gusta czytelników. I zaczyna się przepychanka między ambitnymi autorami a działem promocji. Jedni chcą szkice piórkiem, drudzy znowu uparli się na czarny kwadrat na czarnym tle. Tymczasem wydawnictwo załamuje ręce, bo nie wiadomo, komu co się spodoba. W gatunkowej prozie „grupa docelowa” jest wyliczona niemal z chirurgiczną precyzją. A ci od traum i pożogi zwykle sami nie wiedzą, czego chcą (Nike chcą, ale tego najlepsza okładka nie załatwi). I kiedy człowiek myśli, że już wszystko gotowe, bo książka napisana i zredagowana czeka na druk, to pojawia się pandemonium w postaci dyskusji ślepca z głuchym. Że ten pierwszy kłóci się o nową czcionkę a drugi powtarza, że „marketing nigdy się na to nie zgodzi”. I tak się wymieniają mailami do usranej śmierci, aż obie strony są już tak zmęczone, że w ogóle chcą zmienić prace albo chociaż wyjechać w Bieszczady. Niestety, książka ma trafić do druku, więc robi się szybko jakiś tam setny projekt i wszyscy machają na niego ręką, bo mają dość jałowych sporów.

Zapytałam kilka osób pracujących w wydawnictwach, jak to jest z tymi awanturami o okładkę.

www.unsplash.com/Clem Onojeghuo

Natalia Radzikowska z Wydawnictwa Agora:

Okładki to są zawsze wielkie mecyje. Sprzedają książkę, dlatego wciąż wydawcy są bardzo ostrożni i boja się na przykład okładek koncepcyjnych, minimalistycznych i oryginalnych, bo uchodzą za tak zwane „niesprzedażowe”.  Najczęściej więc wydawnictwa kopiują innych, choć wiele też się ostatnio zmienia na plus. W Wielkiej Literze udało się swego czasu przewalczyć okładkę powieści Anny Dziewit-Meller „Góra Tajget”, która zdaniem wydawcy uchodziła właśnie za totalnie niesprzedażową. Okazało się potem, że warto było się upierać, bo bardzo zwracała uwagę i pozytywnie zadziałała.

Dorota Nowak z wydawnictwa GW Foksal:

Oczywiście zawsze pokazujemy projekty autorowi czy autorce i zależy nam na tym, by okładka podobała się obu stronom. Jeśli autor ma wątpliwości, wyjaśniamy skąd nasz pomysł, czym się kierowaliśmy i tak dalej. Jeśli autor zdecydowanie odrzuca projekt, pracujemy nad nowym. Byleby tych nowych nie było kilkadziesiąt… Decyzję o jej wyborze podejmuje kolegium okładkowe, w którym uczestniczą też pracownicy działu promocji. Opowieści o niezrealizowanych okładkach mogłabym mnożyć. Czasami muszę również odpuścić moje pomysły, jeśli widzę, że promocja i sprzedaż są totalnie na nie.

Mam teorię, która brzmi, że to dzięki literaturze dla dzieci zwracamy uwagę na to, jak wygląda książka. Od mniej więcej dekady takie wydawnictwa jak Dwie Siostry czy Wytwórnia (a jest ich przecież o wiele więcej) uczą, że mądra treść powinna mieć godną oprawę graficzną. Co na to branża? Czy kwestia okładek jest dla niej priorytetem?

Magda Kłos – Podsiadło z wydawnictwa dla dzieci Wytwórnia:

U mnie jest, jak podejrzewam, nietypowo. Nie lubię wtrącać się za bardzo w projekt okładki. Jeśli założenia na początku są jasne, a ekipa zaufana, to okładka wychodzi zawsze dobrze. Ostatnio zwracam uwagę na to, że okładka w internetach jest jak znaczek pocztowy i to jest istotne przy jej projektowaniu. Parę lat temu wymyśliłam, że nasza rocznicowa edycja wierszy Juliana Tuwima będzie miała kilka okładek. Każda zaprojektowana przez inną ilustratorkę. To było świetne i od czasu do czasu chciałabym ten manewr powtarzać. Bardziej wtrącam się w grzbiet, który jest tak samo ważny, a projektanci czasem go ignorują, zapominając jakie spełnia funkcje. Czy perspektywa wydawcy książek dla dzieci jest inna? Okładki w książkach dla dzieci pewnie są łatwiejsze, integrują się z tym, co w środku. Z mojego doświadczenia wynika, że powstają zawsze na końcu procesu przygotowania książki.

Zapytałam również kilku autorów, jakie są ich doświadczenia w bataliach o okładkę.

Michał Witkowski („Lubiewo”, „Drwal”, „Wymazane”)

Staram się pracować przy okładkach z moimi ulubionymi artystami: Grzegorzem Laszukiem czy Maciejem Sieńczykiem. Czasami jednak wydawnictwo chce zaoszczędzić pieniądze i proponuje mi cos nie do przyjęcia. Wtedy urządzam awantury i krzyczę, że po moim trupie. Że odejdę, nic już nie podpiszę i nic nie napiszę. Zwykle skutkuje. Natomiast przy wznowieniach książek nie jestem już tak surowy. Mam również doświadczenie w projektowaniu i tworzeniu grafik – zrobiłem tak w przypadku „Fioletowego światła”, powieści, którą sam dystrybuowałem. Nie chciałbym jednak samodzielnie projektować swoich okładek, wole pracę z artystami, którzy idealnie rozumieją moje oczekiwania i gust.

Grażyna Plebanek („Nielegalne związki”, „Bokserki”, „Pani Furia”)

Bardzo lubię pierwszą okładkę moich „Dziewczyn z Portofino”. To rysunek, fajny, subtelny. Na okładce „Nielegalnych związków” jest para. Moim zdaniem charakterna, chociaż wzbudziła niesmak mojej brytyjskiej wydawczyni, która dała „Nielegalne „po angielsku z okładką czarno-białą, mającą „sugerować”, a nie wykładać kawę na ławę. Najbardziej lubię okładkę „Córek Rozbójniczki”, sama ją wymyśliłam, a graficzka w lot złapała moje intencje, powstał piękny pastisz okładki pisma dla kobiet. Na okładkę „”Bokserki” próbowano wcisnąć goliznę, co staje się regułą po tym, jak napisałam „Nielegalne” (tzw. powieść „z seksem”). Stanęło na twarzach kobiet, ale ta, która miała być czarnoskóra, została wybielona, bo „czarni się w Polsce nie sprzedają”. Na szczęście „czarności” nie wystraszyła się wydawczyni „Pani Furii”, na okładce jest czarnoskóra postać, uwielbiam ten projekt. Z kolei wznowienie „Bokserek” zaczęło się od przepychanki o części ciała. Pierwsza wersja składała się z ust, piersi, pępka, sutków. Napisałam, że kobiece ciało to również mięśnie. Doszliśmy do porozumienia, są mięśnie. Rozumiem frustrację moich znajomych pisarzy europejskich pochodzenia afrykańskiego – im zawsze wciskają na okładki słonie, żyrafy i akacje. Nam, pisarkom, wciska się na okładki postaci kobiece z rozchylonymi ustami, gołymi brzuchami i zamglonym okiem.

Michał Radomił Wiśniewski („Jetlag”, „God hates Poland”, „Hello world”)

Okładki, a dokładnie ilustracje, do mojej trylogii wykonałem sam i była to jedna z rzeczy, które zastrzegłem sobie w umowie. Miałem takie szczęście, że wydawnictwo Krytyki Politycznej było bardzo otwarte na takie autorskie fanaberie. Zależało mi, bo okładka uznałem za integralną część dzieła, coś, co potrafi ustawić cały odbiór. W „Jetlagu” opisywałem dość nieznaną subkulturę furrysów; przez umieszczenie na okładce maski królika mogłem od razu zbudować więź, „o, to jest ten królik z okładki”. W „God Hates Poland” okładka jest symboliczna i odpowiada na pytanie, którego najbardziej nie lubię „o czym jest ta książka”. A że jest o religii, internetowym podglądactwie i sztucznej inteligencji, na obrazku znalazło się cybernetyczne oko opatrzności, które na nas patrzy, kiedy nikt na nas nie patrzy. „Hello World” to znów książka o pokoleniach, w tym przyszłych: umieściłem więc na niej bohaterkę stylizowaną na postać z „Minecrafta”. Starzy nie kumają, ale gimby owszem; parę dzieciaków myślało nawet, że to podręcznik do gry, co mnie bardzo ucieszyło.

www.unslash.com/Becca Tapert

Podsumowując: nie jesteśmy duszą bez ciała. Nawet najfajniejszy mózg musi nosić ubranko. Podobnie z treściami książek. Okładka ma nie tylko sprzedać, ma być oddzielną wypowiedzią artystyczną. Skoro byle zupka w proszku ma starannie zaprojektowane opakowanie, to czemu literatura ma zadowolić się zdjęciem ze Stocka czy reprodukcją nudnego obrazu? W czasach coraz większej popularności czytników okładki nie są już tak ważne – trochę tak, jak stało się z okładkami płyt, które są sprawą drugorzędną, bo i tak słucha się pojedynczych kawałków na MP3, Spotify czy innych Deezerach.

Tym bardziej warto się postarać i zlecić pracę zdolnym grafikom i graficzkom. Mamy ich pod dostatkiem – o czym informuje książka, zresztą z bardzo ładną okładką: (klik).

Skoro czytamy oczami to nacieszmy je również obrazami. I oceniajmy książki po okładkach, może wtedy coś się na polskim rynku zmieni.

Sylwia Chutnik

Rankingi: Co roku powstają różnego rodzaju rankingi i podsumowania tego, co wydaje się na polskim i światowym rynku. Tutaj zobaczycie najładniejsze, zdaniem redakcji Polityki, okładki 2016 roku: (klik). A tu, dla porównania, zestawienie amerykańskie: (klik) . I na koniec taka mała ściągawka dla rodzimego rynku (ku inspiracji – więcej odwagi, kochani wydawcy!): klik