„Okładki level stock”, majowy felieton Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Kuba Celej/Wydawnictwo WAB

Kiedy stoisz w księgarni i szukasz dla siebie tej nowej, cudownej książki, która pochłonie cię choćby na jeden wieczór, ostatnie co robisz, to interesujesz się jej treścią. Czymś, co z założenia powinno być najważniejsze w momencie podejmowania pierwszego kroku, prowadzącego bądź nie, do decyzji zakupowej. Powieść wybierasz inaczej. Wzrokiem.

Nie będzie chyba niczym nowym, jeżeli powiem wam, że prezencja jest najważniejsza. Nie tylko w świecie książek, ale ogólnie. Znacznie łatwiej zaufamy uśmiechniętemu facetowi w garniturze, niż mężczyźnie ze złamanym nosem i w podartych ubraniach. Nie ma tutaj znaczenia, że ten pierwszy może od nas wyłudzić kilka tysięcy złotych naciągając na coś, co sprzedaje, a ten drugi miał po prostu pecha i przed chwilą zaliczył bliskie spotkanie z chodnikiem, bo zapatrzył się na przechodzącą obok blondynkę w obcisłej sukience. Pierwsze co widzimy, to nasza okładka i powiedzenie, żeby po niej nie oceniać, można włożyć między bajki.

Oceniamy po okładkach – czy tego chcemy, czy nie. Potem może przyjść „opamiętanie” i zmieniamy zdanie, ale pierwsze wrażenie jest dalej czymś najważniejszym. Przywołuję to z prostego powodu, bo o tym pierwszym wrażeniu doskonale wiedzą graficy projektujący książkowe okładki. W większości wyglądają one podobnie w danym gatunku literackim, ale robione jest to z rozmysłem i z tego samego powodu, dla którego idąc do IKEA, czujemy się tam, jak w domu.

Identyfikacja kolorystyczna to coś, co wpływa na odbiorcę w ogromnym stopniu. Korzystają z tego marki na całym świecie i korzystają z tego wydawcy. To, że ci drudzy wykorzystują do produkcji okładek zdjęcia ze stocka, nie ma tutaj żadnego znaczenia, bo nawet powtarzalność okładek jest czymś drugorzędnym. Znacznie ważniejsze jest to, jakie barwy ona przybierze, a przynajmniej ja mam taką teorię. Na czym ją opieram? No właśnie między innymi na wspomnianej już IKEA.

www.unsplash.com/Paul Gaudriault

Niebieski kolor to coś, co wywołuje konkretne emocje u większości z nas. Są to spokój, siła, zaufanie czy nawet szczerość i troska. Dodajmy do tego szczyptę żółtego, który odpowiada za pewność siebie, logiczne myślenie czy optymizm, a w wyniku otrzymujemy…logo IKEA. Logo Castorama także doskonale się w to wpisuje. Czerwona barwa to energia, siła, miłość i pasja, a za tym wszystkim stoi… Coca-cola, która przecież jest już synonimem młodości oraz energii, a przynajmniej na taką jest kreowana.

Zastanawialiście się, dlaczego Facebook jest niebieski? To teraz zastanówcie się, dlaczego Starbucks jest zielono-biały. Kawiarnia stawia na połączenie czegoś naturalnego, spokojnego, ale także na swój sposób ekskluzywnego. Kiedyś w logo była jeszcze czerń, która dziś widoczna jest w wystroju, a ta daje tą ekskluzywność. Czarny kolor to w ogóle ewenement, bo chyba nie wyobrażamy sobie tego, żeby logo Chanel było purpurowe, prawda?

Te kody kolorystyczne wchłaniamy od dziecka. Około 80 procent konsumentów wybiera towar, kierując się jego kolorem. I jestem przekonany, że duża część czytelników robi dokładnie to samo, szukając dla siebie nowej książki. Takiej, o której nic nie wie, nie czytało jej opisu i nie widziało jej zdjęcia na Instagramie. Pierwsze, co widzimy stojąc w księgarni, to okładka i to ona decyduje, czy sprawdzimy całą resztę. Czytelnik nie jest przecież idiotą, ale trzeba mu czasem pomóc w wyborze.

Wyobrażacie sobie powieść kryminalną, gdzie na okładce widniałoby pole rzepaku i kobieta w wiosennym kapeluszu? Ciepłe kolory i wymyślny font? No nie, jak kryminał, to ma być ciemno, ponuro i mrocznie, a jak nie jest, to na okładce napiszemy „kryminał”. To takie nakierunkowanie kupującego, żeby nie czuł się przypadkiem zagubiony. Tego przecież byśmy nie chcieli.

www.unsplash.com/Paul Gaudriault

Zdjęcia ze stocka przepuszcza się przez filtry, gdzieś tam doda kilka kropel krwi i gotowe. Wydawca jest zadowolony, a czytelnik z miejsca wie, czego może się spodziewać. Tak było kiedyś i niestety, ale dalej widać, że niewiele się w tej materii zmienia. Na szczęście nie wszyscy wydawcy sztywno się tego trzymają i można zauważyć zmiany na lepsze. Spójrzcie na nowe okładki Mariusza Czubaja, no i powiedzcie, czy „Dziewczynka z zapalniczką” nie jest cudowna? Minimalistyczna, a jednocześnie dopasowana kolorystycznie do tego, co pisałem wyżej. Czerwień nadaje jej dynamizmu, choć sama powieść może go wcale tak dużo nie posiadać.

Kult” Łukasza Orbitowskiego ma wybitną okładkę. „Nikt nie idzie” Jakuba Małeckiego również. Okładka nadaje ton całej powieści i zawsze, ale to zawsze, będzie wpływała na odbiór całości. Zdjęcia mogą być stockowe, ja nie mam z tym żadnego problemu, o ile zostanie to zrobione z pomysłem. Tutaj przywołam okładki, które zdobią moją trylogię – oprawa „Aorty”, „Krwi” i „Serca” powstała w oparciu o zdjęcia na licencji, a finalny efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Czy uważam, że oddają w pełni to, co jest w środku? Nie, bo oddać się tego nie da obrazem, ale obraz potrafi wprowadzić w klimat.

Czy chciałbym, żeby każda okładka, każdej nowej powieści pojawiającej się na rynku, była unikatowa? Oczywiście, że tak, ale wiem, że tak się nie stanie. Nie stanie się tak, bo jesteśmy wychowani przez światowe marki, które przyzwyczaiły nas do kolorów, kształtów i fontów, a my dalej kierujemy się wzrokiem wybierając to, co chcemy kupić. Dalej więc będziemy dostawać to samo, z niewielkimi wyjątkami, bo książka dalej jest opakowana w okładkę, a my kupujemy oczami.

Tylko, co ma zrobić ten biedny, nieświadomy czytelnik, kiedy stanie w księgarni przed półką i ujrzy stos takich samych okładek? Wybierze tę, która najmocniej do niego „krzyczy” i mówi mu, że oto kolejny arcymistrz, król, królowa i woźny kryminału.

W końcu trzeba się jakoś wyróżnić, choć wszystko jest takie samo.

Pozornie.

Bartosz Szczygielski