„Kiedy pisarz może porzucić godność”, sierpniowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Podobno godność kończy się tam, gdzie zaczynają się pieniądze. Pisarze gilotynują ją znacznie wcześniej.

Każdy autor uparcie przekonuje, że próbuje pisać takie książki, jakie sam chciałby przeczytać. Oczywiście każdy kłamie. Bo nawet amator, który dopiero próbuje wskoczyć w buty zawodowca, starający się dowieść, że potrafi, że jego bazgranina jakoś trzyma się kupy, myśli o odbiorze swojego utworu – przez wydawców, krytyków, czytelników i szeroko rozumiany rynek. Myśli też, rzecz jasna, o pieniądzach. O tych, których pewnie nie zarobi od razu, ale może za jakiś czas, gdy już zyska rozpoznawalność i zbuduje skalę.

Ale oczywiście zdarzają się wyjątki.

Bywa, że autor od razu celuje w sukces, koncentrując się wyłącznie na kasie. Nie myśli o tym, żeby stworzyć utwór, który nie poharata krytykom głów, ale coś, o czym z różnych powodów będzie głośno. Ze względu na kontrowersyjny temat, autobiograficzne wstawki, polityczne wtręty. Albo z uwagi na epatowanie przemocą, seksem czy dziwactwami. W myśl oklepanego hasła: „wyróżnij się albo zgiń”.

Ale to nie wystarczy. Potrzebna jest jeszcze marka autora. Coś, co w biznesie nazywa się unique selling propostition – wyróżnik, który się eksponuje, aby uczynić produkt (w tym przypadku pisarza) rozpoznawalnym. Dzisiaj markę tworzy się w poprzez barwne opowiadanie o przeszłości i podkreślanie bagażu zawodowego. Poprzez chwalenie się nadnaturalną kreatywnością, tempem pisania, zdolnościami reasercherskimi albo zaangażowaniem w opowiadane historie. Poprzez wycieranie się w telewizjach śniadaniowych i zabieranie głosu na każdy możliwy temat (byle się odezwać, pokazać gębę, mignąć okładką).

Mówiąc krótko: chodzi o to, żeby być. W prestiżowych tygodnikach opinii i portalach plotkarskich. Na Facebooku, Instagramie i YouTubie. Na spotkaniach autorskich, targach, imprezach celebryckich. W portkach i bez portek. Wszędzie. Zawsze.

Kilka tygodni temu widziałem się z Camillą Läckberg (robiła tournée po Europie, promując swoją najnowszą powieść – „Złotą klatkę”). To szwedzka autorka kryminałów, która sprzedała już 23 miliony książek. Umówiliśmy się na wywiad do „Forbesa”, a więc na rozmowę o pieniądzach, budowaniu wizerunku oraz przedsiębiorczości. I Läckberg bez ogródek przyznała, że stała się literacką gwiazdką w dużej mierze za sprawą nieliterackiej działalności. Dzięki udzieleniu setek wywiadów (nawet do magazynów jeździeckich), wizytom w telewizjach śniadaniowych, występowi w szwedzkim „Tańcu z Gwiazdami”, aktywnemu prowadzeniu mediów społecznościowych, epatowaniu kobiecością (naście lat temu kryminalistka w jaskrawych sukienkach i wysokich szpilkach silnie kontrastowała z kolegami po fachu, często smutnymi podstarzałymi panami w szarych garniturach). Przekonywała, że kiedy pisze, w stu procentach skupia się na utworze, ale zaraz potem wskakuje w buty bizneswoman i marketera.

Camilla Lackberg, fot: camillalackberg.com

Niby logiczne – książkę trzeba wypromować. Ale nienaturalne. Przynajmniej dla przeciętnego pisarza. Człowieka, który miesiącami tłucze w klawiaturę, nierzadko wyrzucając z siebie około miliona znaków; który marzy o tym, żeby po napisaniu i redakcji książki nie musieć już nic robić, żeby to wszystko sprzedawało się samo; który chciałby wreszcie otrzymać nagrodę za to, że coś nabazgrał. Ale to właśnie wtedy zaczyna się najtrudniejszy etap. Ten, na którym autor się nie zna, którego nie lubi, który generuje stres. I który jest cholernie wymagający. Bez względu na to, czy twórca dopiero wyskrobał pierwszą książkę, czy jest literackim celebrytą.

Weźmy taką Läckberg. Podczas wizyty w Warszawie towarzyszyli jej ludzie z wydawnictwa, agentka oraz – uwaga! – specjalistka od mediów społecznościowych, która nieustannie ją obfotografowywała i zalewała relacjami Instagrama. Ale najcięższą pracę do wykonania miała pisarka. Profesjonalny makijaż, seria wywiadów, sesja zdjęciowa, wizyta w radiu, spotkanie autorskie, podpisywanie książek. Od wczesnych godzin porannych do późnego wieczora na nogach, przez cały czas skoncentrowana, w pełni sił intelektualnych. I jeszcze z obowiązkowym uśmiechem na twarzy, żeby nikt nie uznał jej za rozkapryszoną gwiazdeczkę. Koszmar.

Jak twierdzi Szwedka (a wie, co mówi, na książkach zarobiła grube miliony), celebryctwo to konieczność. To nie pisanie, tylko makiaweliczne budowanie marki autora – jakakolwiek by ona nie była – jest najlepszą przepustką na listę bestsellerów. Nieodzownym elementem poważnej pisarskiej kariery. Nie zawsze przyjemnym, bo w showbizie trudno się taplać ze smakiem.

Jeżeli chce się wejść do tego świata, trzeba coś poświęcić. Najczęściej godność, która zwykle kończy się tam, gdzie zaczynają się marketing i sprzedaż, czyli po prostu kasa. Takie są zasady tej gry. Ale żeby czuć się dobrze we własnej skórze, godność nie może paść wcześniej. Na pewno nie na etapie budowania naszych małych literackich światów.

A z tym, niestety, bywa różnie.