„W poszukiwaniu natchnienia”. Felieton Marty Guzowskiej.

unsplash.com/Chris Leggat

Skąd czerpać natchnienie, to podstawowe pytanie każdego twórcy, pisarza też. Jak wiadomo, pisanie składa się z jednego procenta inspiracji i dziewięćdziesięciu dziewięciu procent wylewania potu wszystkimi komórkami ciała i bólu pupy. Ale ten jeden procent musi być. Jak więc doprowadzić do sytuacji żeby – jak obrazowo podsumował to Stephen King – muza zesrała nam się na głowę?
Przede wszystkim nie można za nią gonić. Muzy to płochliwe stworzonka i do tego uciekają strasznie szybko, pisarz nie ma z nimi szans. Najlepiej jest zastosować metodę Kubusia Puchatka, patrzeć w chmury, gwizdać pod nosem fiu fiu fiu i udawać, że żadna muza w ogóle nas nie interesuje. Wcale. Po prostu sobie akurat przechodziliśmy i przystanęliśmy, żeby popatrzeć na drzewa i nie szukamy żadnej muzy. A w ogóle, co to jest muza?
Łatwo powiedzieć, wykonać trochę trudniej. Mam kilka sprawdzonych sposobów, żeby przechytrzyć tę cholerną muzę.
Po pierwsze: czytam książkę. Właściwie to może być dowolna książka, najlepiej niezbyt ciekawa. Czytam sobie i czytam, mój mózg jest zajęty, więc nie może myśleć o muzie i wtedy ona – obrażona – nagle się pojawia, przez luźne skojarzenie z jakimś książkowym faktem.
Drugim świetnym sposobem jest spacer. Nie bieganie: wtedy na muzę nie mam miejsca, skupiam się raczej na tym, żeby dotrzeć do wyznaczonej mety żywa. Ale zwykły spacer, dość szybkim krokiem, ulicą, którą znam na pamięć, więc mogłabym iść z zamkniętymi oczami. Podczas takiego spaceru mózg się kompletnie wyłącza, więc muza, zaciekawiona, pojawia się sprawdzić, co się stało.
I najlepszy sposób: długi prysznic. Tutaj można by dużo pisać o powrocie do macicy (nie wiem skąd przekonanie, że w macicy wszyscy byliśmy genialnymi pisarzami i że wystarczy tam wrócić, żeby poczuć wenę, ale mniejsza z tym). To najlepszy ze znanych mi sposobów na uzyskanie niekontrolowanego strumienia myśli, w którym muzy uwielbiają się kapać.
Następnym logicznym krokiem powinna być więc komora deprywacyjna. W sytuacji, kiedy ciało nie ma ciężaru, a zmysły – żadnego punktu zaczepienia, muzy powinny nadlatywać jak myśliwce w czasie ostatniej wojny światowej. Mam wielką ochotę spróbować. Niestety obejrzałam już serial Stranger Things. I poważnie się boję, że zamiast muzy, w ciemności i ciszy spotkałabym potwora podobnego do tego, na którego natknęła się Eleven. Prysznic jest jednak bezpieczniejszy, nawet jeśli przychodzą potem horrendalne rachunki za wodę.

fot: Krzysztof Opaliński