Przedpremierowy fragment „Wiatrołomów” Roberta Małeckiego na smakksiazki.pl!

Robert Małecki, fot: Łukasz Piecyk

Jak mogłaś jej to powiedzieć? — Zero Siedem próbował zapiąć pas, ale nie mógł trafić zaczepem do slotu. — No, co jest, kurwa!

Borewicz mruknął coś niezrozumiale, a potem uruchomił silnik. Wrzucił ze zgrzytem jedynkę i mocno nimi szarpnęło. Opony wżerały się w gruntową nawierzchnię, pełną dziur wypełnionych deszczówką. Trzeszczały plastiki, coś łupnęło w bagażniku, ale kierowca się tym nie przejął.

Po jaką cholerę wygadywałaś te głupoty? — Zacisnął ręce na kierownicy.

Rozmawialiśmy już o tym.

I chuj, że rozmawialiśmy. Prawda jest taka, że gówno wiemy. — Gestykulował nerwowo, puszczając kierownicę. — Może Toboła porwał dzieciaka, a może nie. Nie wiesz tego i tyle. Nie mamy żadnej pewności! Żadnej, kurwa, pewności, rozumiesz? To tylko hipoteza. Nie musiałaś jej o tym mówić. Po co wywoływać demony?

O co tak naprawdę się wściekasz, co? — Odwróciła się do niego, zirytowana połajankami.

Równie dobrze mogłaś jej powiedzieć, że będziemy przesłuchiwali sanitariuszy z karetki, którzy ratowali Witberga. — Napięcie nie schodziło z twarzy policjanta.

Ale przynajmniej wreszcie zamilkł.

Wyjechali na drogę asfaltową, a nieco dalej Borewicz skręcił w zjazd na średnicówkę. Zamierzali dostać się do komendy szybszą trasą. Nie dojechali tam wcześniej, bo kiedy Herman odebrała połączenie od Lucyny Witberg, zdecydowali, że najpierw pojadą do niej na Irysową.

Nie obstawiaj wyników tej sprawy jak w bukmacherce. Po prostu tego nie rób. To ci może zaszkodzić — ostrzegł Borewicz.

Poczuła, że zalewa ją fala wściekłości. Zrobiło jej się gorąco i musiała odciągnąć wełniany golf od szyi, żeby nabrać powietrza. Potem zacisnęła pięści. Chciała zmieszać Borewicza z błotem, ale w porę ugryzła się w język. Panuj nad emocjami, nakazała sobie, jeśli wezmą nad tobą górę, będziesz w dupie. Nie mogła dać mu się sprowokować, bo wtedy już zawsze uderzałby w jej najczulszy punkt.

Robert Małecki, materiały prasowe Wydawnictwa Literackiego

Odczekała kilka chwil, wpatrując się w krajobraz za boczną szybą i licząc uderzenia serca.

Nie obstawiam — odparła w końcu.

Dokładnie to robisz. — Postukał palcem wskazującym w udo. — Obstawiasz, że nie było tak, jak jest zapisane w papierach, i przyjmujesz za pewnik, że wiesz, co zrobił Toboła, a czego nie zrobił! Otóż, kurwa, nie wiesz, co zrobił ten chory kutas. Nie wiesz i już!

Herman wodziła wzrokiem po ciemniejszej zieleni drzew oddalonych od jezdni i jaskrawszym odcieniu łąk, powypalanych gdzieniegdzie przez niedawne upały.

Wypierał się tego porwania za każdym razem — przypomniała.

Ale jakoś tak się złożyło, że sąd go za to skazał, nie?

Dobrze wiesz, jak działały wtedy policja, prokuratura i sądy. Przylepili mu tego niemowlaka, żeby mieć porządek w papierach, ład w statystykach i sukces w mediach. Mało było takich przykładów w historii? — broniła się.

Znasz te akta czy nie, do cholery? — skrzywił się.

Spędziłam z nimi więcej czasu niż ty — odgryzła się i oboje zamilkli.

Mimowolnie wróciła pamięcią do opasłych teczek zawierających dokumenty ze śledztwa. Zgłoszenie o porwaniu niemowlęcia przyjęto dziesiątego lipca. Dokładnie tego samego dnia, w którym Hanna Suchocka jako pierwsza kobieta w historii Rzeczypospolitej stanęła na czele rządu.

Do komendy policji, która wówczas znajdowała się przy Piłsudskiego, zgłosiła się zapłakana matka. Poinformowała dyżurnego o napaści w jej domu i porwaniu dziecka. Kobietę przywiózł do komendy polonezem jej sąsiad, Antoni Wyrwicki, a jego żona została w domu Witbergów. Mąż Lucyny był wówczas w drodze do Niemiec i nikt nie miał z nim kontaktu. Wrócił dwa dni później, w niedzielę, późnym popołudniem.

Rok wcześniej Andrzej Witberg odszedł z Nadleśnictwa Jamy i założył firmę. Uruchomił komis samochodowy z warsztatem przy Szosie Toruńskiej. Wracał późno z pracy. Niemal w każdy weekend jeździł do kuzyna do byłej RFN i sprowadzał stamtąd używane samochody, a potem także sprzęt hi-fi, telewizory, miniwieże, magnetowidy i drobne AGD. Na polskim rynku wszystko szło jak leci. Cokolwiek przywiózł, znikało z placu i półek w pawilonie, w którym prezentował sprzęt elektroniczny. Później ściągał samochody na zamówienie. Notował wytyczne kupca w zielonym zeszycie, który żona kupiła mu w sklepie z dewocjonaliami i artykułami papierniczymi przy Kościelnej naprzeciwko fary. Nakreśliła na kartkach tabelę zgodnie z jego wymogami. Marka, model, pojemność, kolor, cena od–do oraz sporo miejsca na uwagi. Herman pamiętała ten notes, przeglądała go wiele razy, gdy sprawdzali, czy któryś z klientów Witberga mógł stać za porwaniem dziecka. Witberg był skrupulatny, notował w tym kajecie wszystkie uwagi kupujących, które zgłaszali w dniu odbioru samochodu, również tych niezadowolonych, a także szczegóły rozliczenia i ewentualne upusty od ustalonej ceny.

Szło mu nieźle.

Andrzej Witberg na handlu miesięcznie potrafił zarobić więcej niż w nadleśnictwie przez cały rok. A kiedy jego żona zaszła w ciążę, kupił dom na Irysowej. To ona zeznała, że w tamtym okresie mąż przywoził gotówkę — złotówki i marki niemieckie — upchaną w reklamówkach Marlboro. Wjeżdżał oplem asconą na teren działki i ukryty za krzakami wnosił kasę do korytarza. Część chował do sejfu, a część w specjalnie przygotowanych skrytkach. Nie trzymali pieniędzy w banku, a w każdym razie nie wszystkie, bo Witberg stale nimi obracał.

Z zeznań Lucyny Witberg wynikało ponadto, że kobieta dobrze wspominała te czasy — chociaż inflacja galopowała, ceny rosły z tygodnia na tydzień, ona opływała w dostatki.

Jednak Andrzej nagle się zmienił. Wciąż wracał późno do domu, często wpadał w gniew i szybko się irytował. Którejś nocy trząsł się i szczękał zębami. Wtedy po raz pierwszy powiedział jej o tym, że do komisu przyjechali ludzie Toboły.

Alfred Tobołkowski, o którym w Grudziądzu krążyły legendy, miał prosty przepis na sukces. Zarabiał na tym, że wiedział, komu żyje się dobrze. Zatrudnił kilku mięśniaków i psuł krew restauratorom w centrum, a potem dobrał się do właścicieli komisów samochodowych, kantorów i stacji benzynowych. Trudnił się sutenerstwem, a jego żona podobno prowadziła burdel przy trasie na Dolną Grupę. Ludzie Toboły oferowali „ochronę” przed gangiem z Gdańska, który w dążeniu do osiągnięcia zysków nie przebierał w środkach.

Ta „ochrona” Toboły oczywiście kosztowała i Andrzej nieopatrznie odrzucił propozycję. Wtedy mężczyźni się ukłonili i odjechali.

Następnego dnia, krótko po szesnastej, kiedy plac ze lśniącymi w słońcu samochodami odwiedzały całe rodziny, pod bramą komisu zaparkowało czarne bmw. Wysiadło z niego trzech bandytów z kijami bejsbolowymi w rękach. Huk tłuczonych szyb i blach granatowego mercedesa, dopiero co ściągniętego z Niemiec dla prominentnego polityka z Bydgoszczy, sprawił, że Andrzej pobladł.

Akcja trwała krótko, akurat tyle, żeby wszyscy klienci zdążyli w popłochu opuścić plac. Kiedy samochód został doszczętnie zdemolowany, jeden z bandytów obiecał Andrzejowi, że za tydzień wrócą do autokomisu z kanistrami benzyny. Przypomnieli mu, że znają adres jego domu. A także imię jego dziecka.

Witbergowie zgłosili to na policję, ale obawiali się, że macki Toboły sięgają wszędzie, również — a może w szczególności — komendy. W tamtych latach policja rzadko podejmowała równorzędną walkę z gangami. Funkcjonariusze nie mieli odpowiednich narzędzi, byli przepracowani, słabo opłacani, a drobna przestępczość szalała.

Dlatego Andrzej po rozmowie z żoną zrozumiał, że jeśli chce nadal żyć i zarabiać, musi Tobole odpalić część zarobku.

Tylko że nie uratował w ten sposób syna.

Okej, nie przepracowywałem się ostatnio, to fakt — przyznał Borewicz, przecierając twarz dłonią.

Zjeżdżali właśnie z wiaduktu w pobliżu galerii handlowej z carrefourem, przy której po obszernym parkingu hulał wiatr.

I nie powinienem podnosić głosu — dodał.

Maria zrozumiała, że to ma jej wystarczyć za przeprosiny. Od chwili narodzin Amelii Borewicz chodził na rzęsach, z przemęczenia nieraz zasypiał w biurze nad papierami. W pracy się nie oszczędzał, w domu też czekały go obowiązki.

Nie usprawiedliwiała go, ale przynajmniej starała się zrozumieć. Nie dosypiał, jadał byle co. W ciągu kilku ostatnich miesięcy sporo przybrał na wadze. Zrobił się drażliwy. Nie pamiętała go takiego.

Znowu żona? — spytała, a kolega skinął głową. — O co poszło tym razem? Mała broi?

Borewicz nadął policzki, po czym wypuścił powietrze.

Na to wygląda — odezwał się, kiedy mijali castoramę.

Skręcili w prawo i snuli się wzdłuż budynków zajmowanych przez hurtownie. Nieco dalej minęli halę sportową MKS-u Start.

Ale wiesz, że jej też jest ciężko? — Herman wzięła stronę Kingi.

Tylko na to czekałem, kurwa — jęknął. — Na tę waszą babską solidarność…

Niedawno urodziła. Potrzebuje twojej pomocy i zainteresowania. Całe dnie jest w zasadzie sama z córką. To potrafi wykończyć — zapewniła, chociaż co ona mogła o tym wiedzieć? Nie miała rodziny, nigdy nie była w ciąży.

No, jeśli chcesz mnie dalej wkurwiać, to brawo! Dobrze ci idzie — zezłościł się.

Herman machnęła ręką i odwróciła twarz do bocznej szyby.

Jej wzrok padł na wielki billboard ze zdjęciem Mateusza Borka, sprawozdawcy sportowego i gwiazdy mediów, reklamującego z uśmiechem zakłady bukmacherskie.

Policjantka drgnęła i oblał ją zimny pot.

Zacisnęła dłoń na plastikowym uchwycie przy drzwiach, przymknęła oczy.

Pod powiekami zaczęły jej wirować liczby rozdzielone od siebie dwukropkiem. Dziesiątki, setki, tysiące wirujących zestawów liczb. Wyniki meczów sportowych.

Ocknęła się, dopiero gdy Borewicz zatrzymał wóz i zgrzytnęła dźwignia hamulca ręcznego.

Znajdowali się na parkingu Komendy Miejskiej Policji w Grudziądzu.