Takie kariery nie trafiają się aż tak często. Przychodzi facet z wielkiego biznesu, ma pieniądze, zaczyna pisać książki, osiąga sukces. Zazwyczaj jest odwrotnie – ludzie zaczynają pisać, żeby osiągnąć sukces i żyć z pisania – to też nie zdarza się aż tak często. Nie wyobrażam sobie, żeby taką rozmowę „zrobić” przez maila, telefonicznie, via łącze internetowe. Wsiadłem do pociągu, pojechałem do Sopotu, usiedliśmy przy herbacie i porozmawialiśmy o losach Macieja Siembiedy, które są dość skomplikowane.
smakksiazki.pl: Zacznijmy od takiego obrazka, który mam w głowie, czyli 2017 rok, targi książki. Maciej Siembieda siedzi na stoisku Wielkiej Litery na Stadionie Narodowym ze swoją pierwszą książką, z „444”. O czym wtedy marzyłeś?
Maciej Siembieda: W sumie było już po marzeniach, bo marzyłem, żeby wydać książkę. To się spełniło. I koniec. Nie marzyłem ani o tym, że ta książka będzie bestsellerem, ani że zarobię na niej mnóstwo pieniędzy, ani że zdobędę sławę. Chciałem ją napisać, bardzo chciałem, żeby się ukazała. I tak się stało. Więcej marzeń z nią związanych nie miałem. Planów ani oczekiwań też nie. Nie myślałem wtedy, że cykl z Jakubem Kanią będzie kontynuowany. To było marzenie zamknięte.
Osiem lat później o czym marzysz?
Żeby to trwało tak, jak trwa. Żeby się nic nie zmieniło. Przede wszystkim w mojej motywacji. Bo jak wtedy tę książkę napisałem dla przyjemności, z egoistycznej potrzeby sprawienia przyjemności też sobie, bo się świetnie bawiłem przy zbieraniu materiału i przy pisaniu, tak teraz dokładnie marzę o tym samym. Żeby mnie ta przyjemność nie opuściła. I żebym nigdy nie skręcił na jakąś autostradę, która prowadzi właśnie do sławy, kariery, czy komercji. Bo tam są zupełnie inne przepisy ruchu drogowego. W pisaniu dla przyjemności naprawdę nie kontroluję obsesyjnie rynku, nie monitoruję tabelek, nie sprawdzam wyników. Natomiast nieustanną, ogromną przyjemność, olbrzymią przyjemność sprawia mi pisanie, ale też zbieranie materiału do książek i staranie się, żeby atrakcyjnie ten materiał potem opowiedzieć. I marzę o tym, żeby to trwało jak najdłużej.
Receptą na sukces w tej branży, a może i w ogóle w życiu, jest brak podążania za sukcesem?
Dla mnie tak. Im bardziej się za czymś goni, tym to coś bardziej ucieka. I wielokrotnie mi się to w życiu spełniło. Nigdy nie byłem oszczędny. Nigdy nie gromadziłem pieniędzy. Dwa razy w życiu… W sumie raz w życiu straciłem wszystko, co miałem. Wszystko. I miałem wtedy trzydzieści kilka lat. Nie, prawie czterdzieści. I zaczynałem wszystko od nowa. Jedenaście lat się odbijałem od dna. I nigdy mi nie było z tego powodu jakoś przykro, smutno. Nie zamierzałem się powiesić. Ocaliłem się przed takim patrzeniem w przeszłość i zadręczaniem się. I tak jestem w ogóle skonstruowany, że jeśli wyjdę na wysoką wieżę i przyłożę ręce do ust i ogłoszę światu „od tej pory oszczędzam”, to zanim zajdę z tej wieży to już dostanę telefon, że zepsuł się samochód albo że ZUS sobie przypomniał o zaległych wpłatach, albo że trzeba opłacić mandaty, albo coś tam. Natomiast w momencie kiedy wchodzę na tę wieżę i mówię, że absolutnie mnie to nie interesuje, to jest wręcz odwrotnie. Bo pieniądze, za którymi się goni, szybko uciekają. I mi się to idealnie w życiu wielokrotnie sprawdzało.
Straciłeś wszystko przez siebie czy sprawa losowa?
Zawsze się traci przez siebie. Pożyczyłem pieniądze przyjacielowi, nadal go tak nazywam, który zadał się z niewłaściwymi ludźmi, bo nie tylko ode mnie pożyczał, ale też od takich, od których nie powinien. No i stracił wzrok. Ktoś mu chlapnął w oczy nie kwasem, bo z kwasu można ponoć wyleczyć, tylko zasadą, a zasada jest już nieodwracalna. Jest niewidomy. No i co? I stracił możliwości oddania mi tych pieniędzy. To była naprawdę bardzo duża kwota, bo wziąłem kredyt po to, żeby mu pomóc ratować jego biznes. Trudno. Tak się miało stać. Wiem, że gdybym mógł, to by mi te pieniądze oddał. Robiłby wszystko, żeby mi je oddawać, ale stało się, jak się stało. No i co? Sprzedałem ponad stumetrowe mieszkanie w Opolu, sprzedałem prawie dokończoną budowę domu i przyjechałem do Trójmiasta, wynająłem kawalerkę i już.
„Duża kwota” to?
Czterysta tysięcy.
Trzydzieści lat temu?
Trzydzieści lat temu.
Czyli teraz ile by to było?
Nie przeliczam. Było minęło. Fajnie. Cieszę się, że to za mną. Ale nie budzę się w nocy z krzykiem. Nigdy mi się to nawet nie śni. I bardzo dobrze. Jestem za to bardzo wdzięczny Bogu czy losowi, że tak mnie skonstruował, że nie rozpaczam i w sumie wyszło, jak wyszło. Dzisiaj jestem człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Tylko to się liczy.

Maciej Siembieda, fot: Renata Dąbrowska
Często w wywiadach, i ja też zresztą często Cię o to pytam i o tym rozmawiamy, że mieszkałeś w wielu miejscach. I Opole, i Górny Śląsk, i teraz Trójmiasto, ale tak naprawdę bardzo mało wiem i myślę, że Twoje czytelniczki i czytelnicy też, skąd Ty się wziąłeś, oprócz tego, że z województwa świętokrzyskiego, ale co Ty wyniosłeś z domu, jak się wychowywałeś, w jakich warunkach?
Pierwszą część pytania absolutnie potwierdzam. Mógłbym być taksówkarzem w Opolu, Katowicach, Gdańsku, Sopocie, Łodzi, Gdyni, może jeszcze paru innych miastach i to nawet bez nawigacji. Natomiast wziąłem się z kieleckiego, tak jak powiedziałaś, ze Starachowic. To jest miasto, które kiedyś należało w całości do fabryki samochodów ciężarowych. Nie ma przesady w tym stwierdzeniu, bo fabryka miała wszystko, biblioteki, szkoły, sklepy. Starachowice były wyłącznie sypialnią fabryki. Samochody przestały być produkowane, Starachowice umarły. Jest to miasto, które miało kiedyś jeden z największych wskaźników bezrobocia. Bardzo współczuję. Ale ja wyrosłem na obszarach tego miasta, na ziemi, którą kiedyś mój dziadek, pradziadek dostał od Rosjan w czasach zaborów, ponieważ był felczerem, walczył w wojnie rosyjsko-japońskiej i uratował życie jakiemuś rosyjskiemu księciu, tak mówi legenda rodzinna. W każdym razie komuś bardzo wpływowemu, bo dostał potem dokument nadania ziemi. Ten dokument był przechowywany w domu moich rodziców ale przepadł podczas ich przeprowadzki do Trójmiasta.
Oczywiście to nadanie ziemi było gdzieś tam przyznane w Moskwie, ale jak on z tym przyjechał do Starachowic, to oczywiście sprytni urzędnicy go tam wykiwali. Nie było aktów notarialnych ani map geodezyjnych, więc nie przydzielił mu działki takiej, jakiej by marzył, tylko dostał kawał lasu. I ten las wykarczował.
Mieszkaliśmy przy ulicy Skalistej. W tym wykarczowanym lesie. Na ogrodzie zbierałem grzyby. Na podwórzu rosły stuletnie lipy i jesiony. Dziadek własnymi rękami wyrwał mniejsze drzewa stamtąd i zamienił to w taki mały folwark.
No i tam się wychowałem. To było piękne, aczkolwiek otoczenie tego miejsca było dosyć kontrowersyjne, bo tam budowano baraki, takie budynki socjalne dla wszystkich socjopatów, jacy tylko się w Starachowicach pojawiali. Czyli jak ktoś tam nie dał rady żyć z sąsiadami albo spędzał większość życia w więzieniu, albo to były rodziny stricte patologiczne. No i to było moje środowisko tak naprawdę, bo nie miałem innych kolegów. Miałem jednego kolegę, który mieszkał naprzeciwko tej ulicy, na Skalistej, a tak to kolegowaliśmy się głównie z dzieciakami z tych baraków. Dorastaliśmy z nimi, chodziłem z nimi do szkoły. Pamiętam z szóstej, siódmej klasy pojedynki na noże, kiedy jeden z kolegów wbił nóż pięć milimetrów od lewej komory serca drugiego kolegi. To była taka szkoła. No i te słynne scyzoryki, o których chodzą legendy w Polsce, to coś w tym jest. Oczywiście my, sąsiedzi, ziomki, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, byliśmy dla nich nietykalni, ale środowisko było, jakie było. Tam się nauczyłem tego, co to jest honor. Zresztą, co ciekawe, mój brat cioteczny, z którym się wychowywałem, był blisko z nimi, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Może to, co mam, zawdzięczam jemu, bo on mnie nigdy nie pozwolił zrobić kroku w tamtą stronę.
To są bardzo malownicze wspomnienia. Mam je wszystkie. Może to w tej książce kieleckiej wykorzystam. Ale na przykład ja zupełnie inaczej patrzę na tatuaże, które dzisiaj są niesłychanie modne i służą do ozdoby i urosły do rangi sztuki. I salony tatuażu są wszędzie. Za moich czasów, za czasów mojego dzieciństwa i wczesnej młodości nieuprawniony tatuaż mógł się skończyć bardzo źle. Bo tatuaże nosili tylko bandyci. No, może jeszcze marynarze. Ale tatuaże były przede wszystkim robione w więzieniach. Jak ja stawiałem na komisji wojskowej, gdybym się tam pojawił z tatuażem, to bym nie poszedł do wojska. Bo to oznaczało, że jestem ze środowiska przestępczego.
Oczywiście te tatuaże miały swoje znaczenie. To były logotypy zakładów karnych, stopnie w hierarchii więziennej i szyfry ludzi grypsujących.
To były oznaczenia wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw, wiążące się z takimi ludźmi, którzy te tatuaże mają, zwłaszcza na twarzy. Bo na rękach to mieli głównie złodzieje. Czyli na przykład księżyc oznaczał złodzieja nocnego i tak dalej, i tak dalej. Liczba kropek na twarzy, w odpowiednich miejscach, to był kod. Bardzo niebezpieczni byli ci, którzy mieli na przykład kropki tatuowane na powiekach. Robiło się to tak, że wkładało się pod powiekę łyżkę i wtedy się nakłuwało [powiekę] igłą z tuszem. Nie było takich maszynek jak dzisiaj. No, pamiętam pomalowanych ludzi. Nie mówię o takim stopniu sztuki, jak w internecie możemy sobie obejrzeć gangsterów Yakuzy, ale widziałem przeciekawe tatuaże.
Urządzano ogniska, gdzie ci, którzy wyszli akurat z więzienia, z reguły na chwilę, pokazywali swoje najnowsze nabytki. Było to niebezpieczne środowisko, ale na pewno z zasadami. Ja może je idealizuję, bo my nigdy nie zostaliśmy okradzeni, pobici, nigdy nie spotkaliśmy się ze złem ze strony tych ludzi, ale inni tak.
Oni nie szli do więzienia dlatego, że byli mili, tylko dlatego, że robili komuś krzywdę. Ja mam tego absolutną świadomość, ale miałem okazję być tam blisko i wiele ciekawych rzeczy zobaczyć.
Użyłeś takiego sformułowania: „książka kielecka”. Co to będzie i czy to będzie powrót właśnie do twojego dzieciństwa?
Tak, to będzie rozliczenie z tymi czasami. Ja nawet nie mam traumy, którą muszę przepracować, tylko tyle wspomnień, tyle jakichś niepokojących zdarzeń, tyle legend, tyle opowieści, tyle faktów – i bardzo bym się chciał z tym wszystkim… nawet nie tyle rozliczyć, ile po prostu potraktować to jak pewien rodzaj pamiętnika, no i wyzwania…
To będzie książka, której akcja będzie się toczyła na wsi kieleckiej. Na wsi, gdzie rzeczywiście były rzeczy dziwne i ciekawe. Po pierwsze, to jest społeczeństwo w ogóle niedotknięte migracją. Stamtąd się wyjeżdżało, ale tam nie przyjeżdżał nikt obcy. Więc rodziny, które się tam rozmnażały – nie chcę powiedzieć, że działo się to w kazirodztwie, ale gdzieś tam w drugim, trzecim rzucie tak, bo z tych rodzin powstawały klany. Te klany zaczynały mieć własne oczekiwania, potrzeby władzy czy tam potrzeby posiadania. No i wszystko to do złudzenia przypomina Sycylię. To nie była mafia polegająca na tym, że handlowano pierwiastkami promieniotwórczymi, kokainą, żywym towarem albo bronią, tylko to była mafia, która po prostu rozliczała sprawy. Zacząłem pisać tę książkę i pada tam takie zdanie: „ W tej wsi nigdy nie załatwiano spornych spraw za pomocą słów”. Nazwa [tej wsi] będzie zmyślona, ale historia oparta na prawdziwych zdarzeniach.
Nie zapomnę w tej książce, chociaż nie będą wymienieni z imienia i nazwiska, o rodzinie Zakrzewskich, czyli tatusiu i dwóch synkach, którzy od 1956 roku do 1972 roku, czyli w czasach już bardzo cywilizowanych, rządzili Rzepinem, wsią pod Starachowicami. Lista ich morderstw jest długa jak książka telefoniczna. Oczywiście absolutne milczenie. Nikt nigdy ze wsi nie powiedział słowa, chociaż wszyscy się bali. Moja ciotka, która pracowała w fabryce samochodów ciężarowych na lakierni, kiedy STAR-y zaczęły być modne i szły na eksport, głównie do krajów arabskich, to wprowadzono w zakładach system trzyzmianowy, czyli pracowało się przez okrągłą dobę. I ciotka przez dziesięć lat nie wiedziała, dlaczego ludzie z Rzepina, pracujący w fabryce, tak zwani chłoporobotnicy, gotowi byli się okaleczyć, ale nie zostać na noc w fabryce, bo się po prostu bali o swoje domy. Ale nikt tego nie powiedział. Oni wracali, byli uzbrojeni i tam broni było zawsze dużo.
Za czasów mojego dzieciństwa, jak się paliła stodoła na wsi, to raczej straż nie podjeżdżała, bo kulek latało tyle, jakby była tam strzelanina. Więc tej broni tam zawsze było dużo. I oni po prostu pilnowali tych swoich chałup.
A w ogóle to oni [Zakrzewscy] nigdy nie wymawiali słów „zabójstwo”, „śmierć”, „morderstwo”, tylko ich mama, tych dwóch chłopaków, a żona Józefa, najstarszego, robiła coś w rodzaju takiej sesji w piwnicy, zapalała świeczkę, wymieniała czyjeś nazwisko i mówiła: „Ma skapnąć”, po czym zdmuchiwała tę świeczkę. I to oznaczało, [jeśli wymieniła twoje nazwisko] że już nie żyłeś. I to nie było ważne, czy to się stanie w tym roku, czy za pięć lat, ale wyrok był wydany i musiał być wykonany. Więc była ta kielecka mentalność, pielęgnowanie zemsty.
Nie powiem więcej, bo nie chcę spoilerować tego, co będzie w książce, ale naprawdę włos się jeży od niektórych rzeczy. No i przede wszystkim ta absolutna omerta [wł. zmowa milczenia – termin wiązany z mafią sycylijską – red.]. Nikt nigdy… To była taka słynna zbrodnia połaniecka, gdzie sąsiedzi mordowali sąsiadów na oczach chyba ponad stu, czy tam kilkudziesięciu świadków. Każdemu przekuli agrafką palec, kroplą krwi się podpisali na takiej kartce papieru, że nigdy nikomu nie powiedzą. I nie powiedzieli, a byli naocznymi świadkami tej zbrodni. No i co? I ta mentalność, próba dotarcia do tej mentalności, ja ją pamiętam. Ja widziałem tych ludzi. Miałem kolegę ze wsi, który jak nie spytał takiej właśnie lokalnej mafii o pozwolenie pójścia na grzyby, to jak poszedł na te grzyby, to do niego strzelano. Pokazywał mi dziurę w nodze, w łydce, po kuli. Cywilizowany środek Europy. Lata… Chodziłem do liceum w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.
Ta książka będzie trudna, ale czuję wielką potrzebę, żeby ją napisać.
Ona będzie trudna bardziej dla Ciebie czy dla czytelników?
Staram się czytelnikom życia nie utrudniać, więc będzie trudna dla mnie, bo… Wiesz… Ja też wyniosłem stamtąd pewien mistycyzm. Te wszystkie czarownice z Łysej Góry, diabły i demony, ja tym byłem karmiony od maleńkości. I wiele takich nawet metafizycznych zdarzeń, które mnie się w jakiś tam sposób przydarzały, to we mnie zostało.
I też muszę uważać, żeby nie przekroczyć granicy pewnej baśni, bo momentami może być tak, że zepsuję ten temat, bo ktoś uzna, że sobie po prostu stworzyłem, wiesz, klechdę zamiast opowieści. A chciałbym, żeby to była prawdziwa opowieść.
Z tego, co opowiadasz o swoim dzieciństwie, o swojej młodości, to się zacząłem zastanawiać, czy do życia dorosłego bardziej wyciągnąłeś sobie stamtąd zasady, a może jakieś obawy?
Raczej zasady. A jeśli już o obawach mowa, to raczej brak obaw.
Pokażesz mi swoje mityczne już notesy? Ile ich jest?
Siedem? Osiem? Chcesz zrobić zdjęcie?

Zrobię, żeby dołączyć do rozmowy. A co w nich jest?
Wszystko, co mnie zaciekawiło. Wszystko, co uruchomiło instynkt ciekawości. Instynkt ciekawości każdy dziennikarz i pisarz mieć powinien. Bo jeśli tego nie ma, to marnie. Więc ten instynkt trzeba pielęgnować i trzeba go też karmić. Karmi się go tylko jedną pożywką, czyli ciekawymi rzeczami, które się odkrywa, szuka, znajduje, sprawdza i się wtedy doskonale rozwija. Więc ja notowałem tam wszystko, co uruchamiało we mnie ten instynkt.
To był taki rodzaj sejsmografu, który nagle drgał, kiedy spotykałem coś, co było niewiarygodne, niesamowite albo też wymagało sprawdzenia. Czyli w tych notesach są też plotki. Jakieś kompletnie fantastyczne.
Ja nie jestem historykiem. I jeżeli słyszałem opowieść w autobusie o tym, że jakiś pan w Kędzierzynie-Koźlu zbudował sobie jednoosobową łódź podwodną i płynął nią do Szwecji Odrą, to stwierdziłem, że to sprawdzę, chociaż podejrzewam, że większość ludzi normalnych by się popukało w głowę. I to się okazało prawdą. Facet zrobił w latach osiemdziesiątych, co widziałem na własne oczy, jednoosobową łódź podwodną z silnikiem, z kabiną. Płynął nią Odrą chyba z Raciborza. W Kędzierzynie na jazie niestety się obrócił do góry nogami. Z trudem go tam stamtąd wyciągnięto. I siedział na posterunku milicji wodnej owinięty w koc. Ale jak milicjanci gdzieś na chwilę wyszli, to on zwiał. Ale łódź została i widziałem ją. Serio. Więc takie rzeczy też trzeba sprawdzać.
Czyli sprawdza się stara zasada Macieja Siembiedy: „Jeśli mama mówi ci, że cię kocha…”
Jak ci własna matka mówi: „kocham cię”, sprawdź to. To nie moja zasada, ale dobra.
Ile rzeczy jest w tych notesach jeszcze niewykorzystanych w książkach?
Trudno powiedzieć, bo tak samo jak impulsem było to, że te ciekawostki tam trafiały, tak samo impulsem jest teraz robienie tam remanentu. Niektóre rzeczy wydają mi się… no, już mało użytkowe, jeśli chodzi o opowieść. Z drugiej strony, nagle zdarza się jakaś banalna, dwuzdaniowa notatka, która się nagle rozwija, wiesz, rozchodzi jak kręgi na wodzie. I idealnie nadaje się do fabuły. Ja niestety pakuję dużo rzeczy do książek. Tak że trudno powiedzieć, ile w tych notesach jest jeszcze powieści .
Wiem jedno. Gdybym żył sto lat, nie zdążę tego wszystkiego napisać. A gdybym pisał jeszcze, nie wiem, dwadzieścia lat, nie zdążę.
Może za późno zacząłeś?
Nie, właśnie nie. Na wszystko przychodzi czas i uważam, że to był dobry moment. Byłem na tyle dojrzały, ustabilizowany. No, pięćdziesiąt sześć lat. To jest młody mężczyzna. Najgorsze jest pierwszych pięćdziesiąt lat dzieciństwa mężczyzny. Potem jest ok.

Ryszard Kapuściński i Maciej Siembieda, zdjęcie z archiwum prywatnego Macieja Siembiedy
Chciałbym, żebyśmy rozprawili się z twoją znajomością z Ryszardem Kapuścińskim. To była bardziej luźna znajomość czy przyjaźń?
Nie, przyjaźń to za dużo powiedziane. Myśmy się poznali w domu wspólnych przyjaciół w Gdańsku Oliwie. I można powiedzieć, że przypadliśmy sobie do gustu. Ryszard był człowiekiem niesłychanie empatycznym i pewnie też na karb jego empatii zapisuję to, jak bardzo przychylnie mnie traktował. Znajdował czas, żeby do mnie pisać listy, że przeczytał moje reportaże i odniósł się do nich – jak zresztą wpisał w dedykacji – „z podziwem”. To była moja najwyższa nagroda literacka w życiu i wyższej nie dostanę.
Między nami była galaktyka, jeśli chodzi o talent i pisanie. Ale to był człowiek tak absolutnie mądry, że słuchałem jego rad i wskazówek, no i przyjmowałem za dobrą monetę te jego komplementy, chociaż nauczono mnie, żebym wystrzegał się pochlebców. On nie był pustym pochlebcą, on robił to na zapas, zachęcał mnie w ten sposób. Nie posłuchałem go raz, kiedy po reportażu o braciach Arłamowskich namawiał mnie, wręcz naciskał, żeby napisać książkę, powieść o tym. Nie posłuchałem. Dopiero wiele, wiele lat później, po jego śmierci, napisałem Gambit. Jest mi bardzo wstyd, że się spóźniłem i on tego nie doczekał.
Wasza znajomość działała na takiej zasadzie, że on czytał twoje rzeczy i czasami mówił, co o tym sądzi?
Tak, pisaliśmy listy, ja czytałem jego książki, wszystkie. Potem, pamiętam, umówiliśmy się na taką rozmowę długą, jak on dostał doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego i nie mogłem pojechać. Coś mi się wtedy wypadło, bardzo żałuję i niestety potem zachorował.
Jest jakiś „nowy Kapuściński” w Polsce?
Ja bardzo cenię i jestem absolutnym fanem Witolda Szabłowskiego. Dla mnie to jest drugi Kapuściński. Ale nie tylko z uwagi na talent, spostrzegawczość, umiejętność analizy, ale taki właśnie dystans do tego, co opisuje, taką naturalność. To jest taki, można powiedzieć, bardzo empatyczny i uroczy człowiek, który niczego nie udaje, nie stara się podobać i dzięki tej naturalności osiąga świetne rzeczy. Bardzo go podziwiam.
Nie chcę, żeby to pytanie zabrzmiało jak podsumowanie życia, bo masz dopiero 64 lata. Czy jest coś na twojej ścieżce zawodowej, czego żałujesz?
Nie. Jeżeli z czegoś zrezygnowałem, to świadomie. Powiem tak, przewrotnie: Najbardziej nie żałuję rzeczy, których powinienem żałować. Czyli takich, które mogłyby mi dać popularność. Przynajmniej chwilowo.
Na przykład?
Na przykład historia człowieka, którego wszyscy znają i uważają za… Jest taką ikoną miłosierdzia i w ogóle wszystkiego tam. A to był taki skurwysyn, że naprawdę należałoby to ujawnić i to napisać. Ja też to z Kapuścińskim konsultowałem. Mówiłem mu, że mam taki temat i on powiedział: „Daj mu spokojnie umrzeć”. I tak się stało.
Czyli rozumiem, że większej liczby rzeczy żałujesz w życiu prywatnym niż zawodowym?
W prywatnym to też nie żałuję, bo wiesz… Mężczyzna powinien żyć tak, żeby wstyd się było przyznać, ale miło wspominać.
Tego się trzymajmy. Gdy patrzysz na dzisiejsze dziennikarstwo, bardzo często sprowadzające się do clickbaitowego tytułu, to myślisz sobie, że już jesteś po drugiej stronie rzeki i nie należysz do tego dziennikarskiego świata?
Wszyscy tak reagują w pewnym wieku. Uważają, że te pokolenia, które przyszły po nich, są głupsze. Ale bądźmy obiektywni. Dziennikarstwo, które zatraciło swoje podstawowe cechy, traci też prawo do nazywania się dziennikarstwem. Zaczęło się od braku rzetelności
Byłem świadkiem, naocznym, koronnym świadkiem tego wszystkiego, prowadząc gazety przez ostatnie czternaście chyba lat. Widziałem więc, jak choruje i umiera rzetelność, bo już jej nie ma. Może w przypadkach jakichś naprawdę odosobnionych.
Wiesz, za moich czasów, jak ktoś napisał Andrzej Szaja, zamiast Adam Szaja, to z roboty niemalże wylatywał za coś takiego. A dzisiaj? Najpierw więc chorowała i umarła rzetelność. Potem chorował i umarł obiektywizm.
Potem chorowała i umarła niezależność dziennikarzy. Ja przeżyłem cenzurę polityczną. I mówię to z czystym sumieniem, że cenzura, która była urządzona polskim gazetom przez Główny Urząd Kontroli Publikacji Prasy i Widowisk przy ulicy Mysiej w Warszawie, to ten adres się wymienia jakby tym samym tonem, co katownię gestapo przy alei Szucha. To było nic w porównaniu z cenzurą ekonomiczną, która się pojawiła po roku dziewięćdziesiątym. Kiedy nie można było napisać słowa złego o przedsiębiorcy, który bije żonę, oszukuje ludzi, ale zostawia reklamę w gazecie. No a potem oczywiście weszła polityka, która już tak ometkowała media, że bardziej się nie da.
Ja się bardzo cieszę, że nie pracuję w mediach. Przeżyłem tam przepiękne, cudowne trzydzieści lat. Nie miałem dwóch takich samych dni. Żyłem ponad stan w tym sensie, że średnia wieku dziennikarza wynosiła czterdzieści jeden lat, a ja ją przekroczyłem. I tak jak mówię: nie miałem dwóch takich samych dni. To była piękna, cudowna przygoda, a piękno, uroda i cudowność, wyjątkowość przygód polega na tym, że one się dobrze kończą w odpowiedniej chwili. I u mnie tak się skończyło.
Zająłem się biznesem, bo chciałem mieć pieniądze na pisanie książek. Nigdy, nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł z tego żyć, i uważałem, że żeby nie mieć stresu, to zajmę się biznesem, który zresztą do tej pory trwa, chociaż w zeszłym roku byłem w pracy tylko dwa razy, ale stało się inaczej. Nagle książki stały się głównym źródłem utrzymania, raczej głównym źródłem dochodów i wiesz co, i wszystko było w swoim czasie.
Biznes to agencja PR-owa, od razu mówię, bo to też była piękna ewolucja tego zawodu. Dość powiedzieć, że dziś jedna z moich pracownic jest dziennikarką, która normalnie pracuje w mediach. Kiedyś dziennikarz i PR-owiec w jednym, to było jak anioł i diabeł w jednym ciele. Dziś nikt z tym nie ma problemu i to nie znaczy, że to jest jakieś strasznie nieetyczne, bo ona akurat jest osobą tak uczciwą, że w życiu nie dopuściła się, kryptoreklamy. Robi to rzeczywiście uczciwie.
Wróćmy do samego początku, czyli do twojej kariery literackiej. Zaczęliśmy od tego 2017 roku i Stadionu Narodowego, gdzie nie było bardzo dużej kolejki po autograf do ciebie.
Jak to nie?! Było sześć osób, w tym kolega z żoną i dwójką dzieci, więc proszę tutaj bez takich. Nie wiem, dlaczego ty wracasz do tej sceny!
Po ośmiu latach sytuacja zmieniła się diametralnie, więc wydawcy też widzą, co się dzieje…
Tak, kolega ma trzecie dziecko, rzeczywiście. [śmiech]
Ustawia się do ciebie kolejka wydawnictw, które chcą, żebyś dla nich pisał?
Tak, tak.
To jest miłe czy krępujące?
Miłe, miłe.
Korzystasz?
Na pewno, na pewno nie zostawię Agory, bo jej bardzo dużo zawdzięczam. Tam się wychowałem, zawsze mnie dobrze traktowali, mając znakomitą promocję. Bardzo dużo, tak jak powiedziałem, może nie tyle jestem im winien, ale im zawdzięczam, ale jestem człowiekiem lojalnym. Wyniosłem to z baraków na Skalistej. Więc nigdy ich nie zostawię, ale nie wykluczam takiej sytuacji, że wydam książkę w innym wydawnictwie na zasadzie dywersyfikacji. Nie dlatego, że byłbym z Agory niezadowolony, tylko dlatego, że zawsze mnie kusiło, żeby spróbować wycieczki na inny kontynent i być może tak się stanie.
Co to znaczy, że żyjemy w czasach inflacji literatury?
To samo, co w NBP. Drukujemy więcej książek niż Glapiński pieniędzy, a wartość tego spada. I to jest złe. Te filtry, te sitka, przez które przelatują teksty, to już mają tak duże oczka, że nawet mnie czasami przeraża świadomość, ile książek genialnych nigdy się nie ukaże, bardzo dobrych nigdy się nie ukaże, bo nie ma nas czasu, bo jest przeróbka, bo jest młyn, który miele równo.
I co? Wydawnictwa zachęcają autorów, potem się mówi, że więcej ludzi w Polsce pisze niż czyta, ale tych książek oczywiście ukazuje się całe mnóstwo. No nie wiem, czy to jest dobry system. Już pomijając wszystkie te wady, jakie ma polski rynek książki, te wady i prawne, i takie obyczajowe, to chyba nie tędy droga. Marzy mi się takie utopijne wydawnictwo, które rzeczywiście autora prowadziło, wychowywało, inwestowało w niego. Można powiedzieć: no ale w czym rzecz? Przecież to jest wszystko do zrobienia. Tak, ale nie wtedy, kiedy osoba z promocji ma, nie wiem, piętnastu autorów do obsłużenia miesięcznie. I piętnaście książek. Ona ich ani nie przeczyta, ani nie ma szansy w ogóle wpaść na dobry pomysł promocyjny, bo nie ma czasu, bo jej doba ma dwadzieścia cztery godziny, na Boga.
Wiesz, czy dzisiaj grafik czyta książkę przez zrobieniem okładki? Jak mu wyślesz pięć rzeczowników określających książkę, to już jest za dużo, bo on by chciał trzy. On chce znać trzy podstawowe hasła i jedzie. A o tym, żeby zbudować jakieś swoje dzieło w postaci tej okładki, nikt nie myśli. Tak samo jest z promocją.
No i co? No i niestety ta silna kastowość, czyli w wydawnictwach ci, którzy się nie sprzedają, się nie liczą, a ci, którzy się sprzedają bardzo dobrze są bogami. Bardzo złe i niepodobające mi się, bo przeżyłem to, jest traktowanie debiutantów jak piątego koła u wozu. Czyli niezwracanie na nich uwagi, nieodbieranie telefonów, nieodpisywanie na maile albo karcenie ich, że się dopominają o swoje. Już nie wspomnę o podsyłaniu, o podtykaniu im fatalnych umów, ale jest drugi biegun. Czyli traktowanie na kolanach autorów, którzy zarabiają bardzo duże pieniądze dla wydawnictwa.
I ani jedno, ani drugie mi się nie podoba.
Chodziło ci po głowie, albo chodzi, założenie własnego wydawnictwa?
Nie, za stary jestem na to. Ale gdybym je założył, to na pewno byłoby takim wydawnictwem utopijnym.
Ja uważam, że jeżeli chcemy wygrywać wojny czy bitwy, to lepiej włożyć nieco więcej pieniędzy w wyszkolenie i czasu w wyszkolenie oddziału komandosów, czyli ludzi odpowiednio dobranych, odpowiednio przetestowanych, bardzo starannie. W Zielonych Beretach w Ameryce do testu podchodzi stu, dostaje Zielony Beret tylko jeden. I tych stu to nie są jakieś ułomki. To są tam chłopy na schwał. I teraz zbudowanie takiego oddziału komandosów jest stokroć skuteczniejsze na polu walki, a przecież każdy rynek jest polem walki. Jest stokroć skuteczniejsze niż armia, wiesz, stu czy tysiąca niewyszkolonych żołnierzy, którzy na froncie żyją kilka minut, a trzeba ich ubrać, dać im karabiny i tak dalej, i tak dalej.
I oni wystrzelą 500 sztuk amunicji, nie trafiając wroga ani razu, podczas gdy komandos zabija tam jednym z pięciu pocisków, które wystrzeli. Więc to analogia jest może paskudna, ale wiesz, o co mi chodzi. Uważam, że takie powinno być wydawnictwo.
I rzeczywiście powinny być takie służby, które takich ludzi znajdują. W Polsce talenty łowi się olbrzymią siecią na olbrzymim obszarze. A to nie o to chodzi. Naprawdę. No i tyle.
Tym optymistycznym akcentem moglibyśmy zakończyć, ale równie prawdopodobne, jak istnienie idealnego wydawnictwa było to, że w wieku sześćdziesięciu czterech lat odnajdziesz dziadka, a jednak się udało.
Tak, odnalazłem dziadka. Mimo moich referencji, że rzeczywiście potrafię się gdzieś tam dobrać do historii, wygrzebać coś z niej, wiem, jak to się robi, to nigdy nie wiedziałem, skąd się wziąłem. Nigdy. Mój dziadek przyjechał do Starachowic ze wschodu. Skąd? Czy to było Zaporoże, czy to był Lwów, czy to była okolice Przemyśla? Tego nikt nie wie.
Przyjechał tam jako weteran wojny polsko-bolszewickiej. Legenda mówi, że był przyjacielem Piłsudskiego, ale wszystkie rodziny tworzą swoje baśnie. Na pewno dostał pracę za odniesione rany. Zatrudniono go w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w Starachowicach. Ale mimo, że chrzestnym mojego taty był kapitan Wojska Polskiego przed wojną, to wcale nie znaczy, że mój dziadek był oficerem, bo moim zdaniem on był tam najwyżej woźnym. Bo wiem od ojca, że żyli w skrajnej biedzie, a oficerskie dzieci przed wojną raczej biedy nie zaznawały.
No i co? Tato miał dziewięć lat, jak wybuchła wojna. Dziadek znalazł się w ruchu oporu. Ojciec pamięta tylko tyle, że Niemcy go aresztowali, pobili, przyszedł cały siny, no ale byli przekonani, że na tym się skończy. Nie skończyło się. Pamięta też, że dziadek szył swojemu dowódcy, bo wiadomo, że na młodym chłopaku robiło to piorunujące wrażenie, ręcznie szył kaburę do pistoletu. I tyle pamięta. Potem dziadka zebrali. Babcia żyła już bardzo krótko. Umarła w wieku czterdziestu kilku lat.
I ojciec jako trzynastolatek poszedł do pracy i utrzymywał siebie, dwóch braci. Nie, przepraszam, jednego brata, bo drugi już nie żył. Zginął w bardzo głupich okolicznościach w wieku dziesięciu lat. Utrzymywał więc brata i siostrę z dwójką dzieci. Trzynaście lat miał, jak poszedł do pracy. I tyle. I na tym się kończy historia rodzinna, więc o tym dziadku, poza tym, że mam jego zdjęcie, to wiedziałem tyle co nic. Aha, jeszcze była legenda, że on zginął od wybuchu amerykańskiej bomby, bo wyszedł oglądać tuż przed zakończeniem wojny nalot aliantów na fabrykę zbrojeniową, w której pracował oczywiście jako więzień obozu i że zostały tylko nogi w butach. Te nogi w butach zostały pochowane. End of the story.
No i teraz dzięki tej twojej wizycie i tym, że mi powiedziałaś o archiwach w Bad Arolsen, chociaż człowiek z etykietką pisarza sensacji historycznej powinien to znać. Nie znałem. Wpisałem nazwisko, no i wiesz, szok. Rzeczywiście są dokumenty dziadka, z których wynika, że miał czterdzieści, znaczy był rocznik 1897, czyli miał 48 lat.
Nie wiedziałem, ile miał lat, że był rymarzem, i że zginął – Niemcy są skrupulatni – 29 marca 1945 roku o godzinie 16.40 podczas nalotu wroga, czyli Amerykanów lub Anglików. No i się sprawdziło. Mało tego: w dokumentach widnieje jego zawód: Rymarz, czyli ktoś kto potrafi wykonywać wyroby ze skóry. Opowieść o kaburze do pistoletu się spełniła.
Potem jeszcze panie, które po moim poście na Facebooku się bardzo ucieszyły, dopisały, że prawdopodobnie jest jego grób, na który pewnie się wybiorę. Do tego Salzgitter, bo dziadek na pewno pracował w zakładach zbrojeniowych Hermann Goering, jako oczywiście robotnik przymusowy, więzień obozu.
Salzgitter, przeciekawe miasto założone dla więźniów. W 1942 roku to miasto powstało i jego mieszkańcami byli tylko więźniowie. Niemcy, samorząd tego miasta w ogóle przyznał się do tego, oficjalnie, dopiero w latach 80. Kiedy tam dali jakieś pieniądze na pomniki, postawili tam coś, tytułem jakiejś ekspiacji. No i tyle.
Kiedy nowy Kania?
Idź już stąd.