„Wishbone”, świąteczne opowiadanie kryminalne Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Maksymilian Rigamonti/Wydawnictwo WAB

To nie jest klasyczne, świąteczne opowiadanie. Takie znacie już doskonale i czytaliście je już wielokrotnie. W końcu co roku wszyscy jesteśmy atakowani Kevinem, Grinchem czy Opowieściami Wigilijnymi. Ja chciałem pokazać wam inną stronę świąt. Taką, której mam nadzieję nikt z was nigdy nie poznał. Nie zostawię was jednak z depresją, a przynajmniej nie to miałem na celu. Zobaczymy czy udało mi się go osiągnąć.

Spokojnych dni i odpoczynku życzę wam ja, Bartosz Szczygielski.

Kości znajdował zawsze w tym samym miejscu.

Wciśnięte pomiędzy poduszkę, a materac obleczony pożółkłym prześcieradłem. Materiał drażnił i zaczepiał o włosy. Te, które dopiero zaczęły kiełkować na bladej skórze. Wiecznie podrażnionej od ciągłego przekręcania się i tego, co sam nazywał zastyganiem. Robił to, gdy do jego uszu dobiegały dźwięki drewna, skrzypiącego pod butami ciężkimi od błota. Wstrzymywał oddech i zaczynał modlić się o to, by nie poczuć zgrubiałych palców przeczesujących jego włosy.

Zastygał czując, że ojciec wchodzi do pokoju.

Mężczyzna omijał dostawiony naprędce przy ścianie kojec, gdzie pomiędzy świeżo wypranymi kocami, leżała jego siostra. Podchodził od razu do niego. Siadał na skraju łóżka. Na tyle blisko, że wyczuwał ostrą woń cytryny, alkoholu i zwierzęcego tłuszczu. Wstrzymywał oddech, gdy odgarniał mu z czoła spocone kosmyki włosów. Powolnymi ruchami tak, by żadna z sekund spędzonych z synem, nie została zmarnowana. Niemal czuł, jak jego linie papilarne zahaczają o krosty, które tak zapamiętale próbował wycisnąć stojąc wieczorem przed lustrem. Liczył, że zaschnięta krew odstraszy to, co przychodziło do niego nocami.

Nigdy nie otwierał oczu.

Materac skrzypiał pod obcym dla niego ciężarem. Ściany pochłaniały każdy dźwięk, nie wypuszczając poza obręb pokoju nawet piśnięcia. Nikt nic nie słyszał.

Zastygał w bezruchu.

Ojciec wychodził zamykając za sobą drzwi, odcinając go od resztek światła i dźwięków zmywającej po kolacji matki. Sen przychodził nad ranem. Na krótko. Wstawał i wsuwał dłoń pod poduszkę. Niedzielna kolacja, nagroda za ciężki tydzień pracy i za to, że pieniądze wracały do rodzinnej skarbonki. Nie wszystkie. Wystarczająco.

Kość z kawałkami kurzego mięsa chwytał między palcami i oglądał z każdej strony. Szukał czegoś, co pozwoli mu zrozumieć. Smakowały gorzko.

Jak zawsze.

Bartosz Szczygielski, fot: Maksymilian Rigamonti/ Wydawnictwo WAB

***

Ciągle to samo.

Dioda powiadomień wybijała jednostajny rytm. Nie pamiętał, żeby kiedyś było inaczej. Wpatrywał się w ekran smartfona i zastanawiał, ile może zwlekać z odpowiedzią na maila. Znał nadawcę. Płacił mu, by nie musieć czekać dłużej, niż kilka minut. Każdej godziny, każdego dnia. Obiecał sobie nie wyciągać telefonu z wewnętrznej kieszeni marynarki, przynajmniej do czasu, aż usłyszy pierwsze pijackie kolędy z zza ściany. Złamał się zanim zdążył wyłączyć silnik samochodu.

W ogóle nie powinno go tu być.

Nie musiał czytać tego, co mu przesłano. Wystarczył sam tytuł. Odznaczył wszystkie wiadomość jako przeczytane. Napłynęło ich tyle, że musiał dwa razy przewinąć ekran, by dojść do ich końca. I to tylko w tym krótkim czasie, kiedy on starał się utrzymać samochód na drodze. Śliskiej, jak wszystko w rodzinnym mieście. Spojrzał raz jeszcze na ekran telefonu, a następnie wyłączył urządzenie.

Święta.

Raz w roku mógł odpuścić. Uwolnić się ze smyczy, która pomagała mu opłacić rachunki i wyjść do kina. Czasem. O ile trafił na ofertę nie nadwyrężającą rozplanowanego do ostatniej złotówki budżetu. Rozejrzał się po okolicy. Jedynie w kilku oknach zauważył światło. Reszta mieszkańców już dawno musiała siedzieć przy stole i wymieniać się uprzejmościami. Schował telefon do schowka. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Wybita w wigilię szyba byłaby problemem, ale znacznie mniejszym, niż tłumaczenie się później, co zrobił ze smartfonem wartym więcej, niż jego miesięczna pensja.

Dwie godziny.

Najwyżej trzy i będzie mógł wrócić do mieszkania. W zeszłym roku spędził w nim całe święta. Nie pytali. Wysłali mu życzenia. Identyczne dostał od siedzącego przy sąsiednim biurku faceta, który zawsze przynosił do pracy żarcie śmierdzące tak, jakby znalazł je na materacu bezdomnego. Jemu również nie odpisał.

Poprawił krawat i wysiadł z samochodu. Kurtkę zostawił w mieszkaniu. Podobnie jak dobry nastrój. Z bagażnika wyciągnął torebkę z prezentami. W lokalnym dyskoncie mieli ofertę, która kosztowała go kilka siniaków i jedną klątwę, rzuconą przez starszą kobietę, kiedy udało mu się jako pierwszemu wyciągnąć z kosza markową torebkę. Stojąc później przy kasie i patrząc na rosnącą w zastraszającym tempie wartość do zapłaty żałował, że nie jest sierotą.

Nie po raz pierwszy.

Dobra – zatrzasnął bagażnik. – Miejmy to za sobą.

Przebiegł przez ulicę i otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową. Coś przebiegło mu między nogami. Kot nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Zniknął pomiędzy zasadzonymi wokół bloku krzewami.

Mądra decyzja.

Ruszył po schodach na drugie piętro. Mijał mieszkania sąsiadów z wypisanymi kredą inicjałami, których nigdy nie rozszyfrował. Zastanawiał się, czy nie powinien zawrócić. Wsiąść do samochodu i zapomnieć.

Za późno.

Stał przed numerem osiem i niemal czuł, jak jego rodzina podnosi się z kanapy, by wyjść mu na przywitanie. Odetchnął głęboko i złapał za klamkę. Drzwi były otwarte.

Jak zawsze.

Jestem – powiedział kładąc prezenty na drewnianej podłodze. – Przepraszam za spóźnienie.

Dźwięk odkładanych sztućców przedarł się przez jazgot telewizora.

Mówiłeś, że nie przyjedziesz.

Była ubrana w tą samą sukienkę, którą założyła na chrzcinach jego siostrzeńca. Wtedy widział matkę ostatni raz. Niewiele się zmieniła. Dalej miała na sobie te same zmarszczki i podkrążone oczy. Odkąd pamiętał patrzyła na niego w ten sam, smutny sposób. Jak w chwili, gdy po trzech godzinach spędzonych w kuchni, po raz pierwszy próbujesz gotowe danie i wiesz, że po drodze coś zepsułeś.

www.unsplash.com/freestocks.org

Udało mi się wyrwać – ściągnął buty.

Skarpetki różniły się od siebie minimalnie kolorem, ale liczył, że nikt tego nie zauważy. To były ostatnie, których zupełnie nie przetarł.

Chodź.

Podeszła do niego i pocałowała w policzek. Tak mu się przynajmniej zdawało, bo jedyne co poczuł to lekki podmuch wiatru. Matka darowała sobie przytulanie.

Siostra czeka – odsunęła się, by mógł przejść w głąb mieszkania. – Jeszcze powinno być ciepłe.

Uśmiechnął się dokładnie tak, jak za każdym razem, gdy przyłapywał ją na kłamstwie. Obydwoje wiedzieli, że mijała się z prawdą, ale żadne z nich nie chciało być tym pierwszym, który powie to na głos. Prawda nie lubi światła dziennego. Nauczył się tego, kiedy szkolna pielęgniarka na widok jego pleców i pośladków wzruszyła tylko ramionami dając mu całe opakowanie kremu Nivea.

Wtedy pomogło.

Nie jestem głodny.

Nie po to stałam przy garach, żeby coś teraz zostało.

Spuścił głowę i karnie wszedł do salonu. Pierwsze igły wbiły się w stopy, gdy tylko przekroczył próg. Choinka była już na wpół łysa tak, jakby została wyciągnięta z najgorszego miejsca na placu i oddana za darmo. Tylko po to, by nie musieć wkładać jej z powrotem na pakę samochodu. Wytarł skarpetki o dywan i zajął miejsce za stołem.

Pięć nakryć.

Tradycja.

Na czterech z nich leżały jeszcze resztki świątecznej kolacji. Karp w galarecie, smażony i przyozdobiony czymś, co wyglądało jak źle starty ser. Wziął czysty talerz.

W kuchni matka podpaliła gaz pod palnikiem.

Co tu robisz?

Odwrócił się.

Nawet przy świątecznym blasku choinkowych lampek, dalej wyglądała na zmęczoną.

Udało mi się wyrwać – wstał i podszedł do siostry. – Chciałem was w końcu zobaczyć.

No i się udało.

Wpatrywała się w niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Była od niego młodsza, inteligentniejsza i odważniejsza. Nie rozumiał, czemu to on wyrwał się z kipiącego od brudu miasteczka, gdzie największym wydarzeniem sezonu było włączenie świątecznych lampek przy ratuszu. To powinna być ona.

Jak w pracy? – spytała wymijając go i zasiadając na swoim miejscu. – Dobrze sobie radzisz.

Jego dłoń odruchowo powędrowała do marynarki, ale przypomniał sobie, że jedyne co znalazłby w kieszeni, to zgnieciony paragon ze stacji benzynowej.

W porządku. Radzę sobie.

Widzę.

Beata Kozidrak uśmiechnęła się w stronę publiczności i zaczęła nucić kolejną kolędę. Wolał patrzeć na ekran telewizora, większego niż powierzchnia stołu, niż w oczy siostry. Widział w nich żal, że nie zabrał jej ze sobą, gdy ostatnim razem zamykał drzwi.

A u ciebie?

Usiadł naprzeciw niej. Złapał za stojącą po środku stołu sałatkę.

Nie radzę.

Wziął śledzia.

Normalnie – sięgnęła po kompot ze śliwek. – Dostaliśmy premię na święta.

Dużą?

Nie, ale starczyło na prezent dla małego.

Rozejrzał się po salonie. Na podłodze, oprócz zielonych igieł, zobaczył kawałki świątecznego papieru.

Śpi.

W końcu jakaś dobra wiadomość, pomyślał. Wolał nie wyobrażać sobie, ile hałasu jest w stanie wygenerować małe dziecko. Szczególnie na prezentowym haju. Próbował policzyć w pamięci wiek chłopaka, ale nie był w stanie.

Obstawiał, że coś pomiędzy dwa, a trzy.

Grzeczny jest?

Śledź tonął w oleju, ale i tak smakował lepiej niż hot-dog, którym musiał ratować się w podróży. Liczył na to, że im dłużej będzie przeżuwał, tym większe szanse, iż matka wróci do pokoju i nie będą musieli udawać, że mają wspólne tematy.

Te skończyły się już dawno.

Jak aniołek. Prawie w ogóle nie płacze.

Kiwnął głową, a spomiędzy warg wylała mu się odrobina oleju i skapnęła prosto na obrus.

Cholera.

Zaczął wycierać plamę znalezioną obok serwetką, ale tylko pogorszył sytuację.

Poczekaj – siostra wstała i zniknęła pola widzenia.

Odpuścił dalsze sprzątanie.

Nic nie zapowiadało tego, by matka jednak wyszła z kuchni, dopóki on będzie siedział przy stole. Znów został sam z tym, czego inni nie uważali za problem. Nic się nie zmieniło. Nawet mieszanie wyglądało identycznie. Takie je pamiętał. Wyczyszczone do granic możliwości. Lśniące, choć bieda przebijała się przez płyn do mebli o zapachu kokosa.

Przesuń to.

Stała za jego plecami. Poruszała się bezszelestnie. Przejęła najlepsze cechy ich matki. Potrafiła być niewidzialna, kiedy tylko tego potrzebowała.

Co to? – wskazał na pudełko, które siostra trzymała w dłoni.

Talk.

Sam przesunęła talerz i wysypała na obrus odrobinę białego proszku.

Nie dotykaj – zakręciła opakowanie. – Za jakiś czas trzeba będzie to zabrać, ale później nie będzie nawet śladu.

Drażniący zapach w niczym nie przypominał świąt. Podobnie jak to, co zobaczył na talerzu stojącym u szczytu stołu. Ceramika ozdobiona oblizanymi i wygryzionymi do ostatniego kęsa kurzymi kośćmi.

Gdzie on jest – wskazał widelcem nakrycie.

Siostra wzruszyła ramionami.

A jak sądzisz? Poszedł do pokoju, źle się poczuł.

Nie pamiętał, kiedy widział ojca czującego się dobrze. Wykańczała go praca, rodzina, obowiązki, a nawet oddychanie. Ciężko łapał powietrze, a klatka piersiowa podnosiła się wtedy tak wysoko, że prawie rozrywała koszulę. Poplamioną od potu i przetartą na mankietach. Materiał przesiąkł ulubioną potrawą. Tak mocno, że on zrezygnował z niej zupełnie w dorosłym życiu.

Weź mnie ze sobą.

Miętosiła serwetkę.

Gdzie?

Do siebie – chwyciła za szklankę z kompotem, by nie rozerwać na strzępy papieru. – Na kasie mogę siedzieć wszędzie.

Widział dziewczyny takie jak ona. Z plakietką przyczepioną do lewej piersi, częściowo rozmazanym od potu makijażem i wymuszonym uśmiechem. Słyszał, jak rzucano w nie wyzwiskami. Czuł, jak męczyły się i wierciły na krzesłach z utęsknieniem wypatrując kierownika zmiany, by ten na chwilę wypuścił je do toalety. Wolał nie patrzeć na to, jak rosną w niej pretensje, że brat z dużego miasta, nie załatwił czegoś lepszego.

Czegoś innego niż to, co miała do tej pory.

Po co ci to?

Nie chce mieszkać z rodzicami do końca życia.

A z bratem chcesz?

Zagryzła przekleństwo i popiła je kompotem.

Pomogę jej, bo przez ciebie nigdy nie wyjdzie z kuchni.

Wychodząc zahaczyła o choinkę, strącając na podłogę kolejne igły.

Podział był klarowny. Wyczuwał to. Nie powinno go tu być. Słyszał, jak we dwie przestawiają garnki między kuchennymi palnikami. Zupełnie, jakby kolacja miała się dopiero zacząć, a nie właśnie dobiegała końca.

Podniósł się.

W korytarzu pachniało barszczem. Siostra siedziała na kuchennym stołku i udawała, że coś wpadło jej do oka. Matka zmywała, by nie musieć patrzeć na żadne ze swoich dzieci. Stanął przed ich dawnym pokojem. Oddał go w całości nowej rodzinie, którą musiała założyć jego siostra. Otworzył drzwi i zajrzał do środka.

Owoc nocy spędzonej na imprezie andrzejkowej leżał tam, gdzie kiedyś ona. Jego miejsce zajmował ojciec w pełnym, świątecznym rynsztunku. Rozwiązany krawat spoczywał na piersi, wznoszącej i opadającej w rytmie, którego pozazdrościłby mu metronom. Od progu czuł, co go pokonało. W całym pokoju unosił się fetor rodzinnego świętowania. Bałby się podpalić zapałkę, żeby wszystko nie stanęło w ogniu.

Zbliżył się do łóżeczka.

Dzieciak spał przytulając się do pluszowego misia. Dalej z metką i ceną. Większą, niż sugerował to wygląd zabawki. Blond włosy nie pasowały do rodzinnej tradycji, ale kontrastowały z śnieżnobiałą pościelą. Także nową.

Przejechał palcami po jego czole i odgarnął włosy na bok. Wyciągnął spomiędzy rączek zabawkę, oderwał cenę i schował do kieszeni. Pluszak lepił się do skóry. Podniósł go do twarzy i powąchał.

Kurwa.

Odłożył zabawkę na miejsce.

Ojciec chrząknął tak, jakby wyczuł stojącego nad nim syna. Odchrząknął, gdy otworzył mu usta i włożył do środka palec. Brzydził się tej twarzy. Twarzy, którą widywał zawsze, gdy zamykał oczy. Wcisnął dłoń najgłębiej, jak potrafił.

Bez znieczulenia.

Szybko.

Organizm zareagował natychmiast.

Wyciągnął palec i docisnął dłonią ojcowskie usta, by nic nie wypłynęło.

Czuł, jak kawałki niestrawionego jeszcze kurczaka, odbijają się od jego dłoni i wracają tam, gdzie powinny być. Do przełyku.

Zapach pijackiego wieczora mieszał się z ostrą wonią czerwonego barszczu, który wreszcie znalazł się na wigilijnym stole.

Wytarł dłoń o zimny policzek.

Ułożył misia przy siostrzeńcu i wyciągnął spod poduszki kawałki kości. Włożył je do kieszeni spodni i poprawił marynarkę.

Barszcz czekał na niego. Po talku nie było już śladu.

Jedz, bo ci wystygnie.

Matka szukała innego programu ze świątecznymi kolędami, ale żaden nie spełniał jej wygórowanych wymagań. Spojrzał na siostrę zapamiętale dłubiącą w makowcu.

Pomyślimy – powiedział do niej. – Pomyślimy.

Uśmiechnęła się.

Szczerze.

Jak nigdy.

www.unsplash.com/Tim Mossholder