W ubiegłym tygodniu straciłem dziewictwo: po raz pierwszy w życiu, przy okazji codziennych zakupów spożywczych w sklepie popularnej sieci dyskontowej kupiłem sobie książkę. Poczułem coś w rodzaju perwersyjnej przyjemności łamania tabu; możliwość bezkarnego zbezczeszczenia świętości okazała się rozkoszą – choć nie powinienem, ciumkałem publicznie zakazany owoc opryskując wszystkich wokół jego słodkim, lepkim sokiem, potem zaś beztrosko rzuciłem pestkę na podłogę.
Dotąd w książki – a kupuję ich sporo, zapytajcie mojej Żony – zaopatrywałem się wyłącznie w księgarniach (głównie w jednej, właściwie jedynej, zlokalizowanej w moim mieście) i sam proces kupowania literatury zawsze kojarzył mi się z czymś podniosłym, niemal mistycznym: rezerwowałem sobie na niego co najmniej dwie godziny, ubierałem się „jak do wyjścia”, wsiadałem do samochodu, przejeżdżałem specjalnie kilka kilometrów tylko w tym jednym celu, przed zakupem gawędziłem przez dłuższą chwilę o wydawniczych nowościach z zaprzyjaźnionym Panem Księgarzem, potem buszowałem wśród półek, hurra, następował moment wyboru, kupowałem książkę z namaszczeniem i, gnany chęcią jak najszybszego rozpoczęcia czytania, jechałem do domu. Tym razem książkę „Lem. Życie nie z tej ziemi” autorstwa Wojciecha Orlińskiego (polecam) po prostu włożyłem do koszyka między ziemniory, cebulę, ser żółty dojrzewający, filety z makreli i papier toaletowy; poczucie popełnienia świętokradczego bezeceństwa nie odstępowało mnie jeszcze przez dłuższy czas.
Przyznacie Państwo, utrata dziewictwa, nawet tego związanego z kupowaniem książek w konkretnym miejscu, jest w przypadku żonatego, 43-letniego faceta rzeczą co najmniej dziwną. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo ta późna inicjacja dała mi asumpt do rozważań i pomysł na niniejszy felieton. Tak, dobrze się domyślacie, Adam Szaja znów zamówił u mnie felieton, a ja znów nie wiedziałem, o czym napisać. Bo On chciał, żeby tekst tematycznie był zbliżony do tematyki portalu smakksiazki.pl, rynku książki i innych takich, ja zaś może nie jestem całkiem zielony w tym obszarze, ale nie dysponuję wiedzą pozwalającą się wymądrzać w internecie. Poza nim też nie.

www.unsplash.com/Jakub Kapusnak
Nie wiem doprawdy, dlaczego kupiłem książkę w dyskoncie spożywczo-przemysłowym. Może dlatego, że ostatnio mam naprawdę bardzo mało czasu na cokolwiek, za dużo na głowie i jestem w permanentnym niedoczasie: wyszła moja nowa książka, za chwilę będą dwie kolejne, rozkręcamy z Żoną własne wydawnictwo, a oprócz tego usiłujemy okiełznać Prawdziwe Życie – wychować na porządnych ludzi dwóch synów w różnym wieku, ogarnąć dom, nie zaniedbać do końca Przyjaciół oraz nie pozwolić, aby dwa koty nie wlazły nam na głowę. Nie ma wiec możliwości, aby samolubnie celebrować luksusowe rytuały, może kiedyś znów będzie mi to dane, ale nie teraz, w każdym razie nie tak często jak dawniej. Może będę robił sobie, wzorem ludzi przechodzących na dietę, zakupową wersję „cheating day”, wielkie święto wolności od wyrzeczeń, ale nie teraz. Kiedy – nie wiem. Na razie będę częściej kupował książki w dyskontach.
Przypuszczam, że gdybym nie kupił jej wówczas, nie kupiłbym w ogóle, nie miałbym czasu ani okazji, aby ją kupić, a przeczytać chciałem od dłuższego czasu, w końcu Lem jednym z moich Mistrzów jest. Rozgrzeszam się zatem, choć kac po świętokradztwie zostaje, rozgrzeszam się tłumacząc sobie, że wybrałem zło mniejsze, choć każdy, kto czytał Sapkowskiego od razu zakrzyknie zapewne: nie ma mniejszego zła, zło jest złem i kropka. Zatem inaczej: grzech większy (nieprzeczytanie książki w ogóle) zastąpiłem grzechem mniejszym (zakup w dyskoncie) i choć nie jestem szczególnie biegły w teologii, mam nadzieję, że będzie mi wybaczone.
W każdym z nas – nawet w najbardziej zgorzkniałym, steranym życiem cyniku – czai się chęć życia w świecie własnych wyobrażeń. Ja chciałbym kupować książki w uroczych, małych antykwariatach i rodzinnych księgarenkach umiejscowionych w krętych uliczkach idyllicznych starówek miast. Być obsługiwanych przez uroczych staruszków – księgarzy o powierzchowności i wiedzy profesorów uniwersytetu, takich w rozpiętych kardiganach, robionych na drutach krawatach typu „knit” i w rogowych okularach na łańcuszkach, dostojnych i kulturalnych, potrafiących doradzić, co wybrać po kilku chwilach rozmowy i poznaniu preferencji nabywcy, zawsze bezbłędnie lokalizujących na zakurzonych półkach to, czego akurat żąda klient i mówiących na do widzenia „Moje uszanowanie szanownemu panu, moje uszanowanie” albo „Całuję rączki szanownej pani”. Najlepiej ze lwowskim zaśpiewem.
Nie wiem czy taka wizja jest też księgarskiego raju jest też Państwa udziałem, ale jeśli tak – to nie mam dla Was dobrych wiadomości. Tego świata już nie ma i sami przyczyniliśmy do jego zniknięcia. Ja prawdopodobnie wbiłem ostatni gwóźdź do trumny małych, niezależnych, uroczych księgarenek wrzucając biografię Mistrza Lema do koszyka razem z ziemniorami.

www.unsplash.com/Aliis Sinisalu
Zamiast tego mamy sieciówki w centrach handlowych, pryszczatych młodzieńców z przyczepioną do koszulki plakietką „Uczę się”, którzy steinbeckowskiego „Na wschód od Edenu” każą szukać w dziale z przewodnikami turystycznym. Mamy też audiobooki i e-booki, których istnienie jest w jakimś tam stopniu uzasadnione, lecz dla mnie kompletnie nieakceptowalne; te literackie bękarty i tak za kilka lat nas pochłoną i pożrą; wszystko będziemy czytać już on-line na ekranach tabletów, jednym kliknięciem dając zarabiać hipsterskim właścicielom rozmaitych platform internetowych na ich samochody elektryczne i sojowe latte, choć moglibyśmy przecież kupując książki wspierać staruszków-erydytów, ich rozpinane kardigany i robione na drutach krawaty typu „knit”.
Nie będzie ratunku ani wybawienia, nie będziemy przecież, my książkoholicy starej daty, palić czytników e-booków na stosach ani infekować wirusami ich dysków twardych, nie będziemy jak nieszczęśni luddyści w czasach rewolucji przemysłowej niszczący maszyny parowe, odbierające w ich mniemaniu pracę i chleb ludziom. Jesteśmy za to zbyt starzy i zbyt mądrzy, wolimy zresztą w tym czasie poczytać. Rewolucja dokonała się, wszystko zostało zważone i policzone, a wyrok został wydany.
I gdy zwizualizowałem sobie ten świat poczułem się tak stary i tak nieszczęśliwy, że odruchowo sięgnąłem po książkę, aby zaciąć się jej kartką i w męczarniach (jeśli zacięliście się kiedykolwiek kartką papieru wiecie, jak to boli) wykrwawić się na śmierć, ale na szczęście przypomniało mi się, że przeczytałem – a jakże, w internecie – o pewnym szefie wydawnictwa znad morza, który wpadł na pomysł księgarni na kółkach. Wziął ów pan vana średniej wielkości (używanego zazwyczaj do sprzedawania hipsterom w plenerze niskotłuszczowych hamburgerów z soi i jarmużu), przerobił go według własnych potrzeb, ochrzcił „book-truckiem” i teraz sprzedaje z niego książki.
Sami przyznajcie – czyż nie jest to coś wspaniałego? Nie jesteśmy zatem do końca straceni, drogie dinozaury, postęp może mieć też i taką twarz!
P.S. Obecnie przygotowuję się do pierwszego w moim życiu zakupu książki przez internet. Trzymajcie kciuki!
P.P.S. Z okazji Świąt Bożego Narodzenia oraz nadchodzącego Nowego Roku przyjmijcie, proszę, serdeczne życzenia wszelkiej czytelniczej pomyślności.