Pamiętacie kiedy Johnny Cash ukradł Trentowi Raznorowi piosenkę „Hurt”? Nie, nie tylko nagrał swoją jej wersję , ale właśnie ukradł, zupełnie jakby zabrał z parkingu auto z umową sprzedaży podpisaną in blanco i wszystkimi papierami w schowku. Piosenka należała do swego twórcy, lidera Nine Inch Nails i nagle puff, przejął ją legendarny muzyk country u schyłku żywota. Jak to się w ogóle mogło stać?!
Myślę, że dzieje się tak dlatego, że czasami opowieść i potencjalny wykonawca zestrajają się idealnie. Ten, kto opowiada, jego wrażliwość, doświadczenia, przemyślenia zgrywają się z materią wyjściową, z tekstem, z historią, z bohaterem i tak oto twór wirtualny nabiera realnego kształtu. Jak w tej ślicznej, romantycznej scenie z nowego Blade Runnera, gdzie hologramowa dziewczyna używa prawdziwej, by kochać się z głównym bohaterem. Coś stało się do bólu prawdziwe.
Myślę o tym Hurt, a te moje rozmyślenia prostą drogą suną w stronę komiksowego Wolverine’a. Ścieżka skojarzeń jest tu dość prosta – w zwiastunie filmu Logan wieńczącego ekranowe przygody tego niezwykłego mutanta pojawiła się właśnie ta piosenka w jedynej, uważam, słusznej interpretacji Casha. Wolverine przefiltrowany przez te gorzkie słowa muzycznej spowiedzi Raznora/Casha nabrał ludzkiego, tragicznego wyrazu, rysów, uwydatniły się jego blizny, tak fizyczne, jak i psychiczne. Czy Hurt uczyniło film prawdziwym? Nie, ono tylko pokazało, za pomocą próbnika, czego możemy się spodziewać i co dostaniemy. I faktycznie dostaliśmy.
To, co uczyniło film prawdziwym, to zgoda twórców, by pozwolili przefiltrować tę opowieść przez siebie. By skalibrowali swoje smutki, żale, lęki i gniew z tymi zapisanymi na kartach scenariusza. By swoje marzenia, plany i powinności zgrali z celami i ideałami bohaterów. Na tym, myślę, polega dobre opowiadanie historii. Dwóch doświadczonych autorów może wziąć na warsztat tę samą postać, ba!, tę samą opowieść i przedstawić ją skrajnie inaczej!

www.unsplash.com/Ahmet Yalçınkaya
Są autorzy, którzy zgrywają się z postaciami, zdają się je rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Zwykle ci ludzie nie są twórcami danych postaci, przejęli je kiedyś tak, jak Cash przechwycił utwór Raznora, ale nagle okazało się, że mają na ich temat coś nowego do powiedzenia. Że je czują. Takim kimś jest dla Punishera Garth Ennis, twórca kultowego Kaznodziei, który w przerwach między taplaniem się w perwersjach i krwawej jatce mówi nam o wojnie Franka Castle – i o nim samym – rzeczy, których nie spodziewaliśmy się wyczytać w opowieści o gościu, którego przecież mamy lubić. Publikowana właśnie przez Egmont seria Punisher Max to opowieść o człowieku opętanym, pozbawionym jakichkolwiek granic, prócz tych, które wyznacza sobie sam. I które w taki czy inny sposób ciągle przesuwa. To postać z dna piekła, żywy trup z rynsztoka ludzkiej podłości, który stał się celem, wojną. Który nie pamięta, jak być człowiekiem.
Ennis wie coś o nim, ale wie też sporo o nas, czytelnikach. Zdaje się krzyczeć, niczym Maximus z Gladiatora po dokonaniu na arenie krwawej rzezi: Jesteście zadowoleni? A może jeszcze Wam mało?! Masa tego, co dostajemy na kolejnych stronach albumów, to przemoc groteskowa, wykoślawiona, karykaturalnie obrzydliwa niczym Opowieści z krypty w konwencji kontynuacji Życzenia śmierci, ale zdarzają się historie, ich fragmenty, pojedyncze kadry, którymi twórca zadaje nam pytanie: Ile plugawości jesteście w stanie znieść, by stać się takimi jak Frank? A może by przestać zupełnie się przejmować? I czy nie kusi Was, aby sprawiedliwość stawiać ponad prawem?
Tym, kim dla Punishera jest dziś Ennis, dla wspomnianego już Wolverine’a stał się Jason Aaron. Ten rosły brodacz mentalnie mocno osadzony w południowo-amerykańskim etosie twardziela dał się już polskim czytelnikom poznać autorskimi opowieściami takimi jak Skalp czy Bękarty Południa, ale o ile w tamtych opowieściach widać kunszt i talent, o tyle w historiach o Loganie można też dostrzec serce. Fanowską miłość przelewaną na papier, objawiającą się czasem krwawą rozpierduchą w chińskiej dzielnicy, a czasem kameralnymi opowieściami o dobrych spotkaniach w złym miejscu i czasie. Myślę, że podobnie jak Ennis, tworzący swojego szalonego Castle’a, Aaron wielokrotnie podczas pisania jednym okiem zerkał na ostatnią podróż Eastwoodowskiego Williama Munny’ego z Bez przebaczenia. O ile jednak w Punisherze przymusowy powrót niegdysiejszego zabójcy do dawnego życia już na zawsze pozostawia go bestią, Aaron dla swojego bohatera szuka odkupienia. Jakby zdawał się mówić: tak, jak Munny, Logan już kiedyś odzyskał swój spokój. Może uda się jeszcze raz? I nawet jeśli on sam, jako scenarzysta, w to nie wierzy, karmi tą wizją-nadzieją tak bohatera, jak i nas. Przynajmniej ja tak mam, że nawet znając już koniec tej historii, czytając aaronowskie opowiesci o Rosomaku, wciąż, wbrew wszystkiemu, mam nadzieję, że mu się uda. Z ennisowskim Mścicielem już dawno się nie łudzę.

www.unsplash.com/Elijah O’Donell
I na koniec jeszcze pozornie niezwiązana z tematem anegdota. Podobno, a tak się składa, że znam tę opowieść z pierwszej ręki, Neil Gaiman miał kiedyś w planach wycofanie się z pisania jednej opowieści o Sandmanie, a powodem miała być książka jego przyjaciela Jonathana Carrolla realizująca niezależnie ten sam w zasadzie pomysł. Gdy Carroll o tym usłyszał, zbeształ Gaimana, mówiąc, żeby się nie ważył odpuszczać. Nawet ta sama historia opowiedziana przez dwie różne osoby, to dwie skrajnie różne opowieści – powiedział wtedy. Zgadzam się z tym i dodam jeszcze, że niektóre historie po prostu pasują do konkretnych autorów. I cieszę się, że dwie spośród moich ulubionych postaci komiksowych trafiły na swoich kronikarzy. A jeszcze bardziej cieszę się, że polski czytelnik może te opowieści otrzymać w tak ładnej wydawniczo formie.