Ze Śląska Kaszuby widać lepiej. Zapiski na marginesie „Kaszëb” Tomasza Słomczyńskiego. Tekst Bernadety Prandzioch

www.unsplash.com/Sebastian Huber

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy w katalogu wydanych przez Wydawnictwo Czarne książek uzbierała się już prawdziwa kolekcja pozycji poświęconych mniejszościom narodowym bądź etnicznym w Polsce: Tatarom („U nas każdy jest prorokiem”), Łemkom („Pusty las”), Ślązakom („Kajś”), a od teraz także Kaszubom – za sprawą „Kaszëbë” Tomasza Słomczyńskiego. I choć nawet tych kilka jaskółek wiosny do nas nie sprowadzi, to jednak każda sytuacja, w której choć przez chwilę w przestrzeni medialnej mówi się o tych grupach, wydaje się cenna. Zwłaszcza gdy akurat mówi się merytorycznie, a nie umacnia się stereotypy i podsyca antagonizmy.

Za mało polscy, za mało niemieccy

Bo przecież najczęściej Kaszubów i Ślązaków wymienia się jednym tchem jako tych „niepewnych”. Dokładnie tak jak w cytacie z „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa, który Słomczyński obrał sobie za motto książki: „…bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszubą, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom”. Połączeni wspólną niedolą, ale i wspólnotą wielu innych doświadczeń, chyba rozumiemy się wzajemnie nieco lepiej niż rozumie nas (jednych i drugich) cała Polska.

No właśnie… Co zatem Ślązaków i Kaszubów łączy – choć rozdziela ich cała Polska? Sporo zjawisk, o których Słomczyński w książce wspomina: nieufność wobec obcych, podejrzliwość względem państwa, naprzemienne traktowanie nas jako Niemców albo Polaków, a najczęściej jako nie-dość-Niemców czy nie-dość-Polaków. Ponure doświadczenie Wielkiej Wojny i służba w pruskiej armii, następnie rozczarowanie Polską w II Rzeczypospolitej, zawłaszczanie stanowisk (w administracji czy szkolnictwie) przez przyjezdnych Polaków, potem II wojna światowa, oznaczająca często służbę zarówno w polskiej armii, jak i w Wehrmachcie, wreszcie powojenne rugowanie z przestrzeni lokalnego języka i wszelkich oznak odmienności od polskości.

To ponad czterdziestoletnie PRL-owskie pęknięcie sprawiło, że przerwana została międzypokoleniowa transmisja zarówno języka, jak i – w mniejszym stopniu – kultury. Przez wiele lat bycie Kaszubą czy Ślązakiem oznaczało bycie tym gorszym w monokulturowej Polsce. Chcąc oszczędzić dzieciom trudności, pokolenie naszych dziadków nie uczyło ich języka, który mógł stać się przeszkodzą na drodze do awansu. Kaszubski i śląski stały się czymś wstydliwym, zepsutym. Dopiero pokolenie, które dorastało w III RP, na powrót odzyskiwało te języki dla siebie, czerpiąc wiedzę nie od rodziców, ale – znacznie częściej – od dziadków.

Wcale nie tacy sami

Ale trzeba też pamiętać, że choć znacznie rzadziej, to jednak czasem – najczęściej dla celów politycznych – Ślązaków i Kaszubów z rozmysłem się sobie przeciwstawia. Wtedy Kaszubi „awansują” na tych prawomyślnych (czyli właściwie: „polskomyślnych”). O co chodzi? Wystarczy spojrzeć na wyniki ostatniego Spisu Powszechnego. Wśród Kaszubów dominują podwójne deklaracje narodowościowe (232 tys. w 2011 roku), o wiele rzadsze są te obejmujące tylko narodowość kaszubską (16 tys.). U Ślązaków z tą prawomyślnością gorzej – znacznie częściej deklarują wyłącznie śląską narodowość. W 2011 roku wskazało tak 376 tys. osób, a 471 tys. deklarowało śląskość w połączeniu z polskością. Co oczywiście nie znaczy, że ta prawomyślność wystarczyła do uznania Kaszubów za mniejszość etniczną w naszym kraju. Zarówno Kaszubi, jak i Ślązacy wciąż nie mogą doczekać się takiego kroku ze strony państwa.

Różnice między Kaszubami i Ślązakami istnieją także w innych punktach. Ślązacy nie mają doświadczenia zaborów, zatem pruska armia nie była dla nich zewnętrzną siłą, pobór do niej był czymś normalnym, znanym od pokoleń. Kaszuby pozostawały poza Polską od 150 lat, Śląsk nie należał do Polski od blisko 600. Przed wybuchem II wojny światowej zaledwie część terytorium Górnego Śląska należała do Polski i to raptem od kilkunastu lat. I dlatego nieprawdą jest (albo: zbytnim uproszczeniem) zdanie, w którym Słomczyński zaznacza, że od 1942 Pomorzanie, podobnie jak Ślązacy, zasilali szeregi Wehrmachtu. Górnoślązacy po przedwojennej polskiej stronie – owszem. Ale cała reszta Ślązaków, w tym Górnoślązaków, od Bytomia począwszy, już znacznie wcześniej trafiała do niemieckiej armii. Zupełnie inna była też skala obu zjawisk. W 1944 r. – jak pisze Słomczyński – 70 tys. mieszkańców Pomorza (bez wchodzenia w przynależności etniczne) służyło w Wehrmachcie. Tymczasem – do czego odnosi się Ryszard Kaczmarek w „Polakach w Wehrmachcie” – już na przełomie 1942 i 1943 roku w mundurze feldgrau służyło 250 tys. Górnoślązaków.

A czego Ślązacy zazdroszczą Kaszubom, oczywiście oprócz dostępu do morza? Z pewnością tego, że kaszubski – w przeciwieństwie do śląskiego – ma status języka regionalnego. Dzięki temu dzieci na Kaszubach mogą uczyć się języka kaszubskiego w szkołach. I robią to całkiem licznie – na zajęcia uczęszcza 20 tys. dzieci. Wyobrażam sobie jak pięknie byłoby, gdyby choć 20 tys. dzieci mogło uczyć się języka śląskiego w szkołach…

Tego w szkole nie uczą

Wróćmy jednak do książki Słomczyńskiego. Najlepsza, najbardziej warta uwagi jest ta jej część, która najbardziej „odkleja się” od polskiej narracji historycznej, a więc ta poświęcona okołowojennym wydarzeniom: cień obozu w Stutthofie, który wpływa na losy i decyzje Kaszubów, ratowanie więźniów przez mieszkańców podczas ewakuacji obozu, później dramat wkroczenia Armii Czerwonej na teren Kaszub (dla czerwonoarmistów: na teren Niemiec).

Na szczególne uznanie zasługuje fragment, w którym autor dotyka trudnego tematu traum kobiet, które doświadczyły (po)wojennych gwałtów. Z wyczuciem i wrażliwością pokazuje, jak ogromny ładunek żalu oraz bólu niesie to z sobą aż do dzisiaj. Jak bardzo oddziałuje to na kolejne pokolenia. Zwłaszcza, że w rzeczywistości PRL-u nie było możliwości, by te traumy przepracować. Gwałty czerwonoarmistów, których doświadczyły kobiety, nie miały prawa istnieć tak samo, jak okrucieństwa wojenne doświadczone podczas służby w Wehrmachcie przez mężczyzn. Trzeba je było zakopać w sobie, tak jak zakopywano mundury i Wehrpassy.

Czy Kaszubi mogą być kim chcą?

Momentami można jednak odnieść wrażenie, że autor postawił przed sobą zbyt karkołomne zadanie, próbując zawrzeć w jednej książce tak wiele różnych kaszubskich wątków, zarówno tych z przeszłości, jak i zupełnie współczesnych (spory polityczne, kaszubskie organizacje, głośna sprawa usunięcia rzeźb demonów w niektórych kaszubskich wsiach). Co więcej, nie do końca udało mu się pozbyć filtru polskości.

www.unsplash.com/Kamil Molendys

Słomczyński opowiada o Kaszubach – zwłaszcza tych współczesnych – ale ciągle na pierwszy plan wychodzi on sam i trochę jak starszy brat objaśnia nam rzeczywistość. Znacznie więcej w tym dziennikarstwa czy wręcz pamiętnikarstwa niż reporterstwa. Porównuję to sobie mimowolnie z nominowanym do Nike „Kajś”. Górnośląska opowieść proponowana przez Rokitę wygrywa subtelnością. Autor stara się Górny Śląsk zrozumieć, bo sam też jest częściowo spoza niego, ale nie przysłania go sobą, nie narzuca swojej interpretacji. A to częsta przypadłość tych, którzy na Śląsk/Kaszuby przyjeżdżają. Niejednokrotnie występująca w połączeniu z usilnym dążeniem do polonizacji zastanej przestrzeni.

Słomczyński – wydaje się – przez całą książkę szuka jasnej odpowiedzi: czy Kaszubi są Polakami? Należałoby raczej pytaniem odpowiedzieć na to pytanie: a czy Kaszubi mogą być po prostu Kaszubami? Albo: czy Kaszubi mogą być kim chcą? W Polsce bywa to czasem bardzo trudne.

Ostatnia część książki poświęcona jest rybakom i tutaj znów można odnaleźć podobieństwa z Górnym Śląskiem. To, co przez lata czy wręcz przez wieki było podstawą utrzymania lokalnej ludności powoli, ale nieubłaganie odchodzi w przeszłość. Ryb dzisiaj łowi się coraz mniej, tak samo jak coraz mniej wydobywa się węgla. Zmienia się rzeczywistość, do której trzeba się dostosować, co dla wielu bywa bolesne. Bo jak wyobrazić sobie przyszłość przez łowienia czy fedrowania, kiedy to samo robili nasi ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie? Łowienie ryb nie jest samotniczą pracą, wymaga współpracy i wzajemnego zaufania ludzi wypływających razem na morze. Nie inaczej jest z tymi, którzy zjeżdżają w dół, by wyrywać ziemi węgiel. I tu, i tu nader często tracono życie. Z pewnością uczyło to pokory, szacunku do pracy, ale i do natury. Czy coś z tego bagażu przodków pozostaje w nas do dzisiaj?

Czy tożsamość etniczną/narodową* da się opisać?

Na zakończenie swojej opowieści pisze Słomczyński o kaszubskiej tożsamości: „…to nie tak, że nagle się pojawia, objawia i już jest. Nie, ona rodzi się powoli, kiełkuje, wzrasta. Trudno powiedzieć, kiedy się zaczyna.” Z mojej własnej, śląskiej perspektywy bardzo trudno się z tym zgodzić. Tożsamość (kaszubska, śląska – nieważne) jest i trwa, niezależnie od tego czy inni przyznają jej prawo istnienia czy nie. Kaszubi żyją od wieków i od dawna przeżywają swoją tożsamość. I tak samo my tutaj, na Śląsku, żyjemy i przekazujemy dalej to coś, co zdaje się tak nieuchwytne, a jednak składa się na naszą tożsamość. I tak będzie jeszcze przez jakiś czas, przez kilka pokoleń.

Nie, nie każdy od początku nosi w sobie świadomość własnej tożsamości. Ale kiedy już ją odkrywa, uświadamia sobie, że ona wcale nie wykiełkowała, a zawsze była – choć nienazwana. Była tym dziwnym niepokojem, niepewnością, nieufnością, które czaiły się gdzieś pod powierzchnią. Była świadomością inności, odrębności, a może i niepełności. Była. Choć tak trudno ją opisać.

Pewnie, że na Śląsku książkę o Kaszubach czyta się zupełnie inaczej niż w Krakowie czy Radomiu. Dla nas wiele kwestii jest oczywistych, podwójna tożsamość nie brzmi abstrakcyjnie, nie-polska tożsamość obywateli Polski również nie wydaje się niczym kontrowersyjnym. I właśnie dlatego tak ważne jest, aby książki takie jak „Kaszëbë” powstawały. By kaszubskość, śląskość i wszelka odmienność nie były tylko tematami dla pasjonatów. By były częścią narracji o dzisiejszej Polsce.

* niepotrzebne skreślić

Bernadeta Prandzioch

Tomasz Słomczyński, „Kaszëbë”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.