„Mój osobisty covid”. Krzysztof Zajas o przechodzeniu koronawirusa

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Zaczęło się jak w dreszczowcu – od nocnych dreszczy. Do niedzieli wieczór żyłem w przekonaniu, że ta epidemia istnieje tylko w mediach, czyli daleko i nie całkiem realnie. Że mnie osobiście nie dotyczy. W poniedziałek rano miałem 38 stopni i dreszczy ciąg dalszy, i już wiedziałem, że dotyczy. Było mi na przemian zimno i gorąco, straciłem cały zapach i połowę smaku, a do toalety i z powrotem wlokłem się jak na Babią Górę po zimowej przerwie. Zajęcia odwołałem i przez zamglone gorączką oczy zacząłem szukać po internecie, co właściwie mam dalej robić.

Intuicyjnie chciałem za wszelką cenę uniknąć szpitala. Testy musiałem jednak wykonać, więc we wtorek rano, nafaszerowany paracetamolem i groprinosinem (polecam!) wybrałem się do Szpitala Uniwersyteckiego UJ w Prokocimiu, gdzie liczyłem na nieco mniejszą liczbę chętnych. Przeliczyłem się. Pięć stopni, wiatr i deszcz, a ja stoję na chodniku pod gołym niebem, w kolejce ludzi podobnie jak ja zarażonych, kaszlących i z gorączką. Za rejestrację robiło coś w rozmiarze szaletu miejskiego, stojące na trawniku przed wejściem. Po godzinie naszego marznięcia wyszedł stamtąd człowiek i oświadczył, że zaraz zamyka, a w ogóle dla tych, co prywatnie, punkt przyjęć jest po drugiej stronie. Sporą grupą udaliśmy się więc na rzeczoną drugą stronę i znowu staliśmy na wolnym powietrzu, czekając na przyjęcie. Ponieważ pora otwarcia dawno minęła, a tu nic, ktoś nieco przytomniejszy poszedł spytać, co jest grane. Usłyszał, że „system się nie uruchomił” i nie wiadomo, czy dzisiaj w ogóle będą przyjmować. Przemoczony i zmarznięty wróciłem do domu rozmyślając po drodze, co to znaczy, że system próbował się uruchomić sam i dlaczego nikt mu w tym nie pomógł.

W domu zastałem rozgorączkowaną żonę, więc w przeciwieństwie do szpitalnego systemu nie byłem już sam i mogliśmy sobie chorować razem. Dwa dni później dołączyły córki. Na szczęście przeszły covida szybko i dosyć łagodnie. A co z nami. Szpital odpada, ale coś trzeba było robić. Zadzwoniliśmy do naszej lokalnej przychodni w Grobianach (moich domowych Mogilanach) i umówiliśmy się na następny dzień na konsultacje. Lekarz w środę zadzwonił zgodnie z umową i bardzo uprzejmie a zarazem fachowo odpytał nas z objawów, po czym nakazał koniecznie testy i obiecał zadzwonić za dwa dni. Mnie już dreszcze trochę odpuściły, ale gorączka się jeszcze utrzymywała. Żona nieco gorzej.

Z objawami jest bardzo różnie, ale dominuje ból. Obojgu nam głowy pękały, a końskie dawki paracetamolu z kofeiną działały ledwo ledwo. Do tego okropny ból w krzyżu, żonie znany doskonale od lat, mnie w ogóle. Po raz pierwszy w życiu miałem momenty, kiedy nie mogłem ani leżeć, ani siedzieć, ani chodzić. A jeśli tak, to co właściwie mam robić? Beata całymi dniami leżała na łóżku, kompletnie osłabiona.

No i kaszel, podstępny gracz. Kładziesz się, w plecach łupie jak nieusunięty odłamek granatu, za oknem ciemność, spać nie możesz, więc patrzysz w sufit i myślisz. Niby przeziębienie, a jednak coś więcej. Znacznie więcej. Rano z większą pilnością śledzisz dane o zarażonych i zmarłych, badając tendencję. Rośnie. Jeszcze sobie powtarzasz, że nie, ciebie to dotyczy tylko w niewielkim stopniu, coraz mniej jednak sobie wierzysz. No dobrze, ale jeśli dotyczy, to co? Do cholery, CO? Wierzcie lub nie, ale jedną z moich pierwszych myśli było, że nie zdążyłem napisać trzeciego tomu trylogii pomorskiej i czytelnicy mi nie darują. Na pogrzeb nie przyjdą, nawet oklapłego tulipana na świeży grób nie rzucą. Cofną polubienia strony. Nie, kurde, zaraz po ozdrowieniu zabieram się do pisania. Tak myślałem przed świtem, gdy trupia flegma podchodziła mi pod gardło, a ja nie mogłem odkaszlnąć. Teraz to jest może trochę śmieszne, śmiechem próbuję oswoić tamte lęki, ale dwa tygodnie temu moje poczucie humoru pukało w dno od spodu.

koronawirus, fot: www.unsplash.com/CDC

Testy szczęśliwie zrobiliśmy w Gdowie, po zaledwie trzech godzinach stania, ale już nie na deszczu, tylko w słońcu, co od razu poprawiło nastrój pokasłującym kolejkowiczom. Załapaliśmy się z żoną w ostatniej piątce, tuż przed zamknięciem. Pozostało czekać na wyniki. Otrzymaliśmy je w niedzielę – oba pozytywne. Może głupio zabrzmi, ale w jakimś sensie ulżyło. Przynajmniej wiadomo, na czym stoimy. Lekarz również się ucieszył i hojną ręką sypnął nam izolację domową do końca miesiąca. Łącznie trzy tygodnie. Rzutem na taśmę kupiłem pieczywo i jarzyny, po czym zamknęliśmy się w domu. Zostaliśmy zamknięci. Zamknęło nas.

Oglądasz świat przez szybę, dosłownie i metaforycznie. Wszystko jest tam, a ty tu. Może inni potrafią sobie takie zamknięcie zrekompensować internetem czy telewizją, ale ja nie. Muszę na łąki, do lasu, w ostateczności drogą do miasta i z powrotem. Żeby poczuć ruch, bo ruch to życie, a bezruch to śmierć. Chory, obolały i unieruchomiony leżysz i myślisz o śmierci. Nie żeby jakoś strasznie, ale trochę, niewiele, przy okazji czytania, gadania, grania na kompie. Myślisz. Jest w tym myśleniu coś z rachunku za życie, coś z niepewności i poczucia winy wobec bliskich, a coś z czekania. Przyszło mi do głowy, że podobnie muszą umierać starcy – że to jest takie czekanie.

Czekaliśmy też bardziej konkretnie, na pogorszenie stanu. Przyszło pod koniec pierwszego tygodnia u żony, która zaczęła się dusić. Jakby ktoś nagle przyciemnił światło. Ona kaszle i dyszy z wybałuszonymi oczyma, a mnie rusza w obolałej głowie kaskada obrazów: nerwowy telefon, czekanie na karetkę, która przyjeżdża po zbyt długim czasie, bo nie wyrabiają, godziny na trawniku przed szpitalem, bo SOR zapchany, szukanie kogoś, kto ją podepnie do respiratora… Nie wiem, czy wiecie, jak to w praktyce wygląda. Otóż nacina się krtań, wpycha rurę i pilnuje, żeby przerażona pacjentka tego nie wyrwała. Od samej wyobraźni znowu mi się pogorszyło. Żona zachowała rozsądek i mimo wieczornej pory zadzwoniła do naszej grobiańskiej przychodni. Lekarz na całodobowym dyżurze natychmiast przepisał sterydy, wysłał e-receptę, którą szwagier zdążył wykupić tuż przed zamknięciem apteki, i żona wzięła na noc końską dawkę. Rano poprawiła i brała jeszcze przez trzy dni. Uff, pomogło. Ktoś znowu rozjaśnił trochę światło. Nie wiem dokładnie kto, ale z pewnością duży w tym udział miała nasza grobiańska przychodnia „Serce sercu”, która w tym okropnym czasie pilotowała nasze chorowanie z wielką starannością i profesjonalizmem. Niniejszym przyznaję jej tu OGROMNE SERDUCHO. Drugie wielkie serducho dla przyjaciół i sąsiadów, którzy oferowali się z pomocą i chętnie ją realizowali. Dobrze, że jesteście!

Tak, miałem okazję sprawdzić w realu. To naprawdę tak wygląda. Z tej strony przyjaciele, rodzina, służba zdrowia, wykonująca tytaniczną robotę w czasie pandemii. Z tamtej – katastrofalny stan techniczny i organizacyjny polskiego lecznictwa, wynikający wyłącznie z indolencji lub złej woli władz. Żeby przez pół roku nie przygotować nawet szpitali polowych na drugą falę pandemii? Nie mówiąc o zwiększeniu punktów testowych, liczby anestezjologów, niezbędnych do obsługi respiratora, zespołów ratunkowych do karetek… Nie wiem, czy ci rządowi ignoranci przypuszczali, że pandemia już nie przyjdzie? Że nas akurat ominie, bo ksiądz Rydzyk klepie zdrowaśki w radiu? Chciałbym myśleć, że to tylko ich głupota i krótkowzroczność, ale obawiam się znacznie gorszych rzeczy. W każdym razie mnie ich pandemiczne wykręty nie biorą. A zwalanie winy na służbę zdrowia to zwykłe chamstwo. Rwali się do tej władzy jak głodomory, a nie umieją jej sprawować.

Krzysztof Zajas

Nie o to chodzi. Przeżyliśmy. Jeszcze trochę kaszlemy i chrząkamy, bóle jednak zasadniczo ustąpiły i możemy pracować. Natychmiast zabrałem się za pisanie trzeciego tomu trylogii. Izolacja, którą mili policjanci sumiennie sprawdzali każdego dnia, skończyła się przedwczoraj. Zaraz rano pojechaliśmy z żoną i Lalą (czyli Axą) na grobiańskie łąki. Ważne, żeby znowu poczuć ziemię pod nogami.

Cóż za ulga! Idę, oddycham, patrzę w niebo i macam bladymi palcami ostatnie jesienne liście. Z krzewu dzikiej róży zrywam kwaśny owoc i żuję z perwersyjną rozkoszą. Najprostsze rzeczy, a takie piękne! Ściskam Beatę za rękę. Jesteśmy. Lala szczeka i też się cieszy jak szczeniak, chociaż właśnie 1 listopada ma dziesiąte urodziny. Wrócił mi zapach. Od Babiej Góry wieje bukową wilgocią. Jak tylko będę miał wolny dzień, znowu na nią wlezę. Taki jeszcze jeden covidowy test.

Chcecie puentę? Jasne że tak, bez niej szkoda strzępić klawiaturę. Tylko że puenty nie zawsze są przyjemne. Kiedy już nabraliśmy przekonania, że wszystko jest dobrze, nadeszła wiadomość o śmierci Giovanny’ego Castellanosa. Zdrowy, pogodny, zawsze uśmiechnięty czterdziestoletni Kolumbijczyk, reżyser, był uczniem mojej żony w szkole teatralnej. Zmarł na covid.

Pewnie kiedy już wiedział, że jest zakażony i flegma śmierci podchodziła pod gardło, również leżał na łóżku i patrzył w sufit. Myślał, że ma nieskończony spektakl w teatrze. I że jak tylko wyzdrowieje, weźmie się do roboty…

Pisz, Zajas, pisz.

Krzysztof Zajas