W czasach nieokiełznanej konsumpcji zadziwiająco zmienia się czas oraz sposób obcowania z książkami. I to zarówno z perspektywy czytelników, jak i autorów.
Mniej więcej półtora roku. Osiemnaście i pół miesiąca. Ponad osiemdziesiąt tygodni. A dokładnie pięćset sześćdziesiąt siedem dni. Tyle czasu najprawdopodobniej upłynie od premiery „Sprzedawcy” do chwili, w której w księgarniach pojawi się moja następna powieść. Odkąd zdałem sobie z tego sprawę, próbuję odpowiedzieć na pytanie, czy to dużo, czy mało. I chyba jedyna słuszna odpowiedź brzmi: to zależy.
Jeśli spojrzeć na to z perspektywy – że tak to ujmę – ogólnej, okiem osoby niezaprawionej w literackim boju, to bardzo niewiele. Pstryknięcie palcami. Shinkansen. W końcu przy utworze liczącym ponad pięćset pięćdziesiąt stron wychodzi prawie strona bazgrania dziennie. A wiadomo, że książkę trzeba jeszcze zredagować, połatać, wycyzelować, upiększyć na wszelkie możliwe sposoby, a potem odpowiednio wypromować i rozdystrybuować. Słowem: masa roboty.

www.unsplash.com/Claudio Schwarz
Ale jeśli spojrzeć z perspektywy – że tak to ujmę – rynkowej, a więc okiem osoby nałogowo pożerającej książki, w dodatku mającej nieźle zmonitorowaną branżę kryminalną, jest to tempo ślimacze. Nieprzystające do rzeczywistości. Irytująco wolne. Dają mi o tym regularnie znać czytelnicy – wprawdzie w swoich dociekaniach zawsze zwracają się do mnie z sympatią, ale w ich pytaniach o następną książkę daje się wyczuć nutę zniecierpliwienia. I całkowicie to rozumiem.
Kiedy zaczynałem pisać, uważałem, że wydawanie więcej niż jednej książki rocznie jest wręcz niemoralne. Że jedna w zupełności wystarczy, aby dać czytelnikom kilkanaście godzin rozrywki i wzbudzić zdrowe oczekiwanie na kolejną powieść. I że jedną rocznie to nawet maruderzy są w stanie wyrzeźbić, o ile nie porywają się na teksty wymagające wielomiesięcznych przygotowań. Ale po debiucie szybko się zreflektowałem. Bo w świecie kryminału – a może i całej literatury gatunkowej – jedna książka rocznie to absolutne minimum. Granica przyzwoitości. Właściwie dobrym standardem są dwie książki rocznie, najlepiej wypuszczane wiosną i jesienią. A coraz więcej autorów wydaje w trybie kwartalnym albo jeszcze częściej. Nawet Remigiusz Mróz doczekał się konkurenta – jeśli dobrze liczę, Max Czornyj wypluł w tym roku już dziewięć sztuk.

www.unsplash.com/Karolina Kołodziejczak
Żeby to zjawisko kompleksowo zrozumieć, należałoby prześledzić literackie i ekonomiczne trendy, poznać kulisy międzyautorskich i międzywydawniczych rywalizacji, zajrzeć pisarzom do portfeli, wydawcom w sprawozdania finansowe, a czytelnikom do domowych budżetów. Ale na poziomie – że tak to ujmę – ogólnym, wystarczy zerknąć na to, w jaki sposób obcujemy z naszą galopującą rzeczywistością. W jaki sposób ją konsumujemy. Jak pożeramy informacje i produkty cyfrowe. Jak pozwalamy najróżniejszym platformom, od Instagrama po Netfliksa, pożerać nasz czas. Jak dajemy się opaczkomatować i ożabkować, aby mieć wszystko pod nosem. Jak łakniemy szybkich zakupów, przewozów, pożyczek, posiłków, badań, znajomości, efektów, sukcesów. Jak chcemy mieć wszystko tu, teraz, na wczoraj.
Książki, choć lubimy myśleć inaczej, są produktem jak każdy inny. Dlatego kolejne tytuły po prostu wpadają do naszego konsumpcyjnego młyna. Ulegają inflacji. Fastfoodowieją. I nie ma się co zżymać, to cywilizacyjny trend. Podobnie jak skracanie, upraszczanie, wyrzynanie esencji – w myśl wirusowo rozprzestrzeniającej się reguły tl;dr (too long; didn’t read).
W literaturze również się z tym stykamy. Nie zdarzyło mi się jeszcze usłyszeć – ani od redaktorów, ani czytelników – że powinienem którąś ze swoich historii wydłużyć. Za to każdą muszę kondensować, obcinać z wszelkich zbytków. I żeby nie było: nie pamiętam, abym narzekał, że jakaś powieść była zbyt krótka. Nawet jeśli oczekiwałem bardziej rozbudowanej intrygi albo pogłębionej psychologii bohaterów, to nie kosztem wzrostu objętości utworu. Co to to nie.
Z potężnym pragnieniem szybkiej i bezbolesnej lektury zderzyłem się przed paroma dniami, kiedy sięgnąłem po „Baśkę”, debiutancką powieść Wojtka Friedmanna i wydawnictwa „Wydałem”. To 109-stronicowa książeczka o wszystkim i o niczym, napisana naturalnym, świetnie przyswajalnym językiem. Wyłowiłem ją z plecaka w drodze do redakcji, na samym początku bardzo pracowitego dnia, i podczytywałem na przystankach, w autobusie czy do obiadu. Skończyłem pod wieczór, dojeżdżając na siłownię, z poczuciem, że właśnie tego potrzebowałem – lekkiej i zabawnej historii, którą napocznę i zamknę tego samego dnia. I jeszcze zdążyłem pomyśleć, że kryminalni rewolwerowcy utwór o podobnej objętości daliby radę wyskrobać w tydzień, góra dwa.
Kilka dni pracy dla autorów, dzień rozrywki dla czytelników. To chyba uczciwy układ.
Krzysztof Domaradzki