Książka Cezarego Łazarewicza o zabójstwie, a raczej o śledztwie związanym z zabójstwem Grzegorza Przemyka, jest już w księgarniach od pięciu lat. Film już zdążył zejść z ekranów najpopularniejszych kin, można go jeszcze obejrzeć w tych bardziej niszowych. Mam jednak wrażenie, że pewien wątek książki, bardzo mocno uwypuklony w filmie, wydaje się coraz bardziej aktualny.
Przyglądając się temu, co dzieje się na polskich ulicach i placach od kilku lat, a od kilku tygodni także na granicy polsko-białoruskiej, nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się dzieje, że starannie wybrani, profesjonalnie wyszkoleni, uczeni empatii i pomocniczości wobec obywateli w kłopotach, szkoleni do starannego i bezwzględnego przestrzegania prawa, funkcjonariusze policji i innych służb państwa zamieniają się w bezwolne maszyny. Zdolne tylko do dokładnego wykonywania poleceń przełożonych, mimo że wiedzą – bo nie sposób wyobrazić sobie, że nie wiedzą – o przynajmniej kilkuset wyrokach i postanowieniach sądów, stwierdzających, że ich działania wobec obywateli były nieuzasadnione, bezpodstawne, z nadmiernym wykorzystaniem środków przymusu bezpośredniego, połączone z przekroczeniem uprawnień… Można be tych oceny wartościujące, w uzasadnieniach sentencji, wymieniać jeszcze w kilku kolejnych wierszach.
Jak to jest, że młodzi mężczyźni, którzy w obecnej sytuacji na rynku pracy dostaną wszędzie nieźle płatne zajęcie, mający poczucie własnej wartości i elementarną znajomość prawa, wykonują ściśle zadania, za które w przyszłości być może powinni odpowiadać karnie? A przecież nie grozi im nic poważnego. Ustawa o policji (i ustawy o innych służbach) przewidują możliwość odmowy wykonania rozkazu z natychmiastowym powiadomieniem komendanta głównego. Przecież za tego rodzaju działanie grozi mu w ostateczności (bo przecież jeżeli działał w dobrej wierze, to nie naruszył ustawy ani regulaminów) wydalenie ze służby po postępowaniu dyscyplinarnym i z możliwością odwołania do sądu.
Trudno sobie wyobrazić, aby funkcjonariusz mógł być oskarżany o niesubordynację czy inną dezercję w przypadku zgodnego z regulaminem zgłoszenia wątpliwości co do legalności polecenia. Zdumiewające jest to przywiązanie do służby, munduru, procedur czy kolegów kultywujących poczucie, że są w jakiejś elitarnej służbie. Czy to o to chodzi? A przecież zaufanie do instytucji policji leci na łeb na szyję. Coraz większy procent Polaków uważa, że po zmianie partii rządzącej trzeba będzie, przynajmniej tych nadgorliwych, funkcjonariuszy rozliczyć. A mimo to ich nadgorliwość nie tylko powtarza się, ale i narasta.
W książce Łazarewicza, a jeszcze bardziej w filmie Jana P. Matuszyńskiego, „Żeby nie było śladów”, ten proces pokazany jest bardzo wyraźnie. Dotyczy szczególnie wysokiej rangi funkcjonariusza SB, granego przez Tomasza Kota, pułkownika Kowalczyka, który nawiązuje do postaci wspominanego przez Cezarego Łazarewicza Romualda Zajkowskiego. Początkowo, ten istotny w strukturze gabinetu ministra oficer przedstawia raport zgodny z prawdą i proponuje rozwiązanie całkowicie słuszne i akceptowalne. Ukarać milicjantów, żeby pokazać, że nikt nie jest ponad prawem.
Niestety generał Kiszczak jest bardziej politykiem niż sprawiedliwym szeryfem. Wyczuwa szybko (i najprawdopodobniej słusznie, choć nie wiemy jak by się potoczyły zdarzenia, gdyby to rzeczywiście sprawcy, a nie niewinni sanitariusze zostali ukarani), że sprawa będzie miała charakter polityczny i trzeba sfabrykować dowody, aby obciążyć pogotowie, i uniewinnić milicjantów.
Płk. Kowalczyk stopniowo przyjmuje tę grę. Początkowo wykonuje tylko polecenia, ale z czasem robi się coraz bardziej kreatywny. W końcu to on wymyśla jedną z kluczowych intryg dla obciążenia sanitariuszy.
A przecież niewiele ryzykuje. Gdyby przestał ślepo wykonywać polecenia Kiszczaka, co najwyżej by został przesunięty na inne stanowisko. Jest na tyle wysoko, że raczej nie zostałby dotkliwie ukarany. Co najwyżej uznany za mało przydatnego. Tym bardziej, że czas pokazałby, że to on miał rację postulując ukaranie milicjantów, bo sytuacja polityczna wymknęła się spod kontroli i nikt w Polsce nie wierzył w niewinność zomowców.
W filmie ten proces łamania się postaci granej przez Tomasza Kota wydaje się bardzo krótki. W rzeczywistości też tak pewnie było. I też nie był to najprawdopodobniej jedyny przypadek, kiedy fakty musiał ustąpić linii propagandy. A jednak były w milicji przypadki odmowy wykonania rozkazu, a w SB przejścia „na drugą stronę” i pomagania opozycji. Czyżby w obecnej policji pranie mózgu było silniejsze niż w PRL?
Czytając książkę Łazarewicza lub oglądając film na jej podstawie, przypomina się ten fragment wiersza Miłosza, który otwierał każdorazowo rubrykę „Tygodnika Mazowsze” o represjach wobec obywateli: „Spisane będą czyny i rozmowy” i niewiele, przynajmniej przed historią, pomoże nieudolne zacieranie śladów.