Źle spał w nocy. Szpitalne łóżka nie są wygodne i poprzestańmy na tym miłosiernym eufemizmie. Wiercił się i przewracał z boku na bok do wtóru jęczących sprężyn, które tworzyły sugestywne muzyczne tło do jego półprzytomnych majaków. Trudno je było nazwać snami, przypominały raczej paradę dawno znanych twarzy, gestów, powiedzianych i zapisanych zdań. Kolejność ich zjawiania się i znikania nie tworzyła żadnego rozpoznawalnego porządku, była raczej manifestacją wolnej woli podświadomości, uwolnionej od długotrwałej opresji. Gdyby Aleksander Zawijas lepiej znał się na komputerach, mógłby to nazwać defragmentacją dysku.
Zasnął na dobre dopiero nad ranem i wtedy przyśnił mu się rodzinny dom. A raczej to, co z niego zostało. W smudze księżycowego światła biegł ścieżką od pól i nie mógł trafić. Tam, gdzie powinny stać budynki czterech gospodarstw, w tym ich dom z ogrodem, widniały w ziemi wklęsłe placki gołej ziemi, jak leje po jakichś anihilujących bombach. Bezradny krążył po okolicy szukając choćby jednego punktu orientacyjnego w doskonale mu znanym terenie, ale na próżno. Puste łąki i cztery gliniane plamy w trupim świetle księżyca. Nagle od południa pojawił się ruchomy wał ziemi, szybko zmierzający w jego stronę. Natychmiast pomyślał o gigantycznym krecie, który połknął wszystkie cztery domostwa i teraz chce połknąć jego. Rzucił się do ucieczki przez pola. Kret był szybszy. Szelest grud rozrywanych wielkimi, kosmatymi łapskami zbliżał się nieuchronnie. Mały Olek obejrzał się i zobaczył kawał trawiastej darni wzniesiony jak łeb kobry. To coś wiło się i syczało: „Uciekaaaj! Uutssekaai!”. Uciekał, przebierał nogami z całych sił. Poczuł zimne plaśnięcie w kark. Wtedy się obudził.

www.unsplash.com/Marcelo Leal
– Panie profesorze, lekarstwa.
Nad nim stała pielęgniarka z plastikowym kieliszkiem, zawierającym trzy tabletki: dwie białe i jedną zieloną.
– Dzień dobry. Nie musi mnie pani klepać, wystarczy się przywitać. Mam płytki sen.
– O czym pan mówi? – zdziwiła się obrażona. – Nawet pana nie dotknęłam!
– Widocznie mi się przyśniło – stwierdził sucho.
– Jest już wpół do ósmej, pacjenci od siódmej mają śniadanie – przypomniała mu z wyrzutem zasady regulaminu szpitala. – Jak pan chce tu zagrzać miejsca na dłużej, trzeba przywyknąć. Chyba że pan nie chce jadać, to zaraz powiem salowym, żeby nie przynosiły. Klepać, też coś! – wykrzyknęła na koniec i wyszła.
Wypił pół szklanki wody, by czymś wypełnić żołądek, i połknął tabletki. Nie był głodny, chociaż od wczoraj popołudnia właściwie nic nie jadł. Magda przywiozła go do szpitala im. Babińskiego prosto od terapeutki, zabierając po drodze na późny obiad w postaci wegetariańskiego kebaba. Trudno było wywnioskować, z czego został zrobiony, jego smak wszelako wracał do profesora w postaci cichych czknięć. By ich nie słuchać, włączył radio i natychmiast je ściszył słysząc jakiś żałośnie wysilony żart prezentera. Zaraz potem wskoczyły reklamy i jakieś truskawki zaczęły zapewniać, że pływają w jogurcie. To było znacznie bardziej zabawne.
Szpital uzgodnili w gabinecie terapeutycznym po długiej i rzeczowej naradzie we trójkę. To znaczy kobiety się naradzały, on słuchał. Częściowo. Udawał, że słucha. Było mu obojętne i kiedy kobra lakanistka zadzwoniła do znajomego psychiatry, który akurat miał dyżur, by zechciał przyjąć na oddział jej zaufanego pacjenta, na jej pytające spojrzenie odpowiedział wzruszeniem ramion. Wszystko jedno.
– Olo, dasz radę – powiedziała żona poklepując go po ręce. Użyła zdrobnienia zastrzeżonego wyłącznie do sytuacji nadzwyczajnych, wymagających ich wspólnego, solidarnego działania. Ostatnio tak go nazywała, gdy miał sadzić nowe róże na klombie. „Olo, tylko ty możesz to zrobić. Masz świetną rękę do róż, magiczną. Wszystkie, które sadziłeś, się przyjęły”. Jasne, magicznie. Posadził chyba osiemnaście.
– Jest, panie Olku – powiedziała terapeutka z poważnym uśmiechem. – Będziemy w kontakcie – dodała nie precyzując, z kim mianowicie będzie w tym kontakcie: z nim, z jego żoną czy z lekarzem, który ma go przyjąć. Skinął głową. Wszystko jedno.
Wcześniej się bronił. Walczył inteligentnie, dyskutował z umiarem, szermował zręczną frazą jak szpadą, by jak najlepiej zaprezentować sprawność i trzeźwość swego profesorskiego umysłu. Poniewczasie zorientował się, że gra w ten sposób do własnej bramki.
– Jest pan bardzo inteligentny – podsumowała terapeutka. – Powiedziałabym: inteligentny za wszelką cenę. Trzeźwy na dwieście procent. To, panie Olku, o sto procent za dużo.
– Nic na to nie poradzę – odparł cicho i łagodnie. Ciche i łagodne mówienie chodzi u psychologów po wyższym kursie. – Jestem trzeźwy.
– Pańska żona twierdzi co innego. Podobno jakiś audiobook groził panu śmiercią. To, przyzna pan, nie brzmi już tak inteligentnie. Ani trzeźwo.
– Przypominam uprzejmie – ciągnął cichym i łagodnym tonem – że to pani sama kazała mi słuchać audiobooków. Nic na to nie poradzę, że jeden z nich wypełniał swoją rolę z nadmierną gorliwością. Mówiłem, że książki mają być do czytania.
– Dlaczego z nadmierną gorliwością?
– No, był niezwykle sugestywny. Jak żywy. Ale zostawmy to, na dzisiaj nie umiem ująć tego fenomenu w dość precyzyjne pojęcia.
– Myślał pan dzisiaj o alkoholu?
Zaskoczyła go. Oni w tym są mistrzami. Gadu gadu, ple ple ple, a potem nagły cios w żołądek.
– Nie.
– To dlaczego słuchałeś Grechuty? – wtrąciła żona. Przyjęła na siebie rolę strażnika i musiała czuwać nad zgodnością szczegółów.
– Bo go lubię. I dawno nie słuchałem.
– Owszem, dawno – odparła Magda Zawijas zwracając się do terapeutki. – Dokładnie od pięciu lat, czyli od ostatniego picia. I pisania. Bo wie pani, on pił, a potem pisał i słuchał. Albo pił, potem słuchał, a potem pisał, nie wiem dokładnie. W każdym razie jedno wiązało się z drugim, a drugie z trzecim. Jak słyszę to głupie „żyjesz i jesteś meteorem”, to aż mnie ciarki przechodzą. O, nawet teraz.
Terapeutka kiwała głową nie patrząc na profesorową, po której przechodziły ciarki. Wbiła wzrok w jakiś punkt na blacie biurka, blisko guzików od koszuli jej „zaufanego pacjenta”, i myślała. Wreszcie wymyśliła.
– Pan jest bardzo inteligentny i wie, że słuchanie, pisanie i picie, o których mówi pańska małżonka, to szereg wyzwalaczy. Każdy z nich z osobna może zaprowadzić do picia, ale wszystkie razem zaprowadzą do picia z pewnością. Pozwoli pan, panie Olku, że spytam ponownie: myślał pan dzisiaj o alkoholu?
Teraz on utkwił wzrok w punkcie na krańcu blatu, w okolicy guzika jej bluzki, i myślał. Nie, nie o ukrytym pod bluzką pępku na płaskim brzuchu terapeutki. Był na to zbyt inteligentny. Przeprowadzał w myślach szybką kalkulację zysków i strat z obu wariantów przedstawionej mu alternatywy, zwłaszcza w kontekście niedawnej groźby, wygłoszonej pod jego adresem przez demona z audiobooka. Przyjąć wyzwanie i rzucić się głową w dół do studni, czy przeleżeć niedobry czas naruszonej harmonii w łóżku, dopóki zdarzenia nie przeminą samą mocą upływu czasu. Myślał i nie mógł się zdecydować.
– Gdzie jest Zośka? – spytał żonę.
– Siedzi w domu. Przed chwilą z nią rozmawiałam. Nie słyszałeś?
– Tak, słyszałem – pośpieszył z zapewnieniem, by zatrzeć wrażenie utraty kontroli nad faktami. – Powiedz jej, że ma nie słuchać żądnych audiobooków. Żadnych, rozumiesz? To jest mój warunek.
– Panie Olku, warunki są tu nie na miejscu… – zaczęła protestować terapeutka, ale Magda Zawijasowa nie bawiła się w subtelności. Najważniejsza była decyzja.
– Dobrze, powiem jej. Mówiłam już pięć razy, ale zrobię to znowu. Będę mówiła codziennie, zgoda?
– Zgoda – odparł z nikłym uśmiechem. – I niech czasem do mnie zadzwoni.
To ostatnie również zostało mu obiecane, nieco jednak na wyrost wobec faktu, że już następnego dnia pod wieczór posypały się połączenia komórkowe i płaskie czarne ekraniki stały się w okolicy Krakowa nieprzydatne.
– Panie Olku, wszystko będzie dobrze – powiedziała na pożegnanie terapeutka mocno ściskając mu dłoń. – To tylko parę dni. Poczuje pan ulgę, zobaczy pan.
Do szpitala jechali w milczeniu. Ona zatopiona w smutnej satysfakcji, on na autopilocie obojętności. Opadło z niego całe napięcie i rzeczywiście poczuł ulgę, jeszcze zanim dojechali na miejsce. Może one miały rację? Może naprawdę dopadł go nawrót choroby alkoholowej i właśnie zdecydowali się na najlepsze rozwiązanie? Podobno to się zdarza nawet u tych najlepiej rokujących. A on przez pięć lat nie miał najmniejszego problemu, nic, nawet zapicia terapeutycznego nie miał. Z tej perspektywy obecny nawrót jawił się jako zupełnie logiczny, wręcz konieczny. Należało go spokojnie przyjąć do wiadomości i przeczekać na szpitalnym łóżku. Z największą obojętnością.
A potem łóżko w specjalnie załatwionej za „dodatkową opłatą” izolatce okazało się niewygodne, nie mógł zasnąć, sprężyny gniotły go w wątrobę jak namacalne znaki ostrzegawcze, a kiedy wreszcie zasnął, przyśniły mu się cztery doły w ziemi po czterech wiejskich domach pośród rozległych łąk, z których jeden był jego domem rodzinnym. „Uutssekaai!”. Tak, właśnie to robię. Uciekam. Tylko nie wiem od czego, ani do czego.
– I jak, panie profesorze, wszystko w porządku? – spytał z uśmiechem lekarz, który go wczoraj przyjmował. Widocznie miał jeden z tych długodystansowych dyżurów, o których piszą w gazetach obrońcy praw pracowniczych w służbie zdrowia. Zawijas sięgnął ręką do radia, by je nieco przyciszyć.
– Czy coś takiego może być w porządku? – odparł profesor zataczając ręką wkoło. – Żyję i jestem trzeźwy, a o to zdaje się chodzi.
– Czyli w porządku – podsunął lekarz uprzejmie. – Jakieś życzenia?
– Kieliszek wódki i papierosa.
Lekarz nie uśmiechnął się, tylko pochylił twarz nad pacjentem i obejrzał dokładnie jego oczy.
– Sytuacja skazańca? Czyżby było aż tak źle?
– Nie, w porządku – odparł Zawijas poprawiając sobie poduszkę. – Już to ustaliliśmy. Jakie są następne punkty programu? Skoro nie wolno żartować…
Niezniechęcony zaczepkami profesora lekarz przysiadł na brzegu łóżka i zabrał się do wyjaśniania.
– Żarty, panie profesorze, dla psychiatry w zasadzie nigdy nie są śmieszne. A zwłaszcza dla specjalisty od uzależnień. Wie pan, dlaczego? Ponieważ kiedy pacjent żartuje, to zwykle znaczy, że nadrabia miną. A to znaczy, że nie czuje się zbyt pewnie. A to z kolei znaczy, że jest jakiś poważny problem, który pacjent usiłuje za pomocą dowcipu zasłonić, zamaskować, schować pod poduszkę. Tak jak to pan teraz właśnie zrobił.
– Ja? Przecież tylko poprawiałem poduszkę! – obruszył się profesor. – Niczego nie ukrywałem.
– To pan tak twierdzi – stwierdził spokojnie lekarz. – Ale miałem na myśli właściwie nie poduszkę, tylko pański żart. Dobrze, zostawmy to. Co z tym audiobookiem, który chciał pana zabić?
Profesor zagryzł wargi i nie odpowiedział. Odwrócił głowę do okna i przyglądał się kawkom skaczącym po gałęziach ogromnego kasztana. Tyle warta jest szczerość. Ktoś tu przypadkiem wspominał, że prawda popłaca? Nie? To przepraszam bardzo.

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy
Zaczynał – na razie nieśmiało – żałować, że nie ma tu z nim inspektora Madeja. Z nim jednym można było normalnie porozmawiać. Tak zwyczajnie, po prostu, na luzie pogadać sobie o audiobooku, który miotał pod ich adresem śmiertelne groźby. No dobrze, poproszę następne pytanie.
– Całkowicie rozumiem pańskie milczenie, dlatego pozwoli pan, że ja będę mówił, a pana pozostawiam w komfortowej sytuacji dobrowolnego słuchacza. Z dokumentacji mi przedstawionej wynika, że ukończył pan terapię na oddziale dziennym naszego szpitala pięć lat temu. Wie pan zatem doskonale, bo tak brzmi jedna z najważniejszych lekcji na terapii, że proces chorobowy nie zatrzymuje się wraz z odstawieniem alkoholu. Przeciwnie, pewne destrukcyjne zjawiska neurofizjologiczne zachodzą nadal. Inaczej mówiąc, pacjent już nie pije, ale jego organizm owszem. I to przez dłuższy czas. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę bynajmniej sugerować, że ma pan, dajmy na to, mózg przeżarty do cna przez alkohol i właśnie mamy tego ewidentną oznakę w postaci urojeń. Nie o to mi chodzi. W każdym razie nie przede wszystkim o to. Jednakże, panie profesorze… Ujmę to może tak. Zna pan słowo „powidoki”, prawda? Humaniści je teraz lubią i z upodobaniem używają. Otóż, w panu odezwało się coś w rodzaju powidoków stanu chorobowego z czasów jego największego nasilenia.
– Nigdy nie miałem pijackich omamów – burknął profesor ponuro.
– Ale utratę poczucia czasu już tak, prawda? Mylił się panu zmierzch ze świtem? Niedziela z poniedziałkiem?
– Jak był ciepły styczeń, to nawet zima z latem – przyznał Zawijas niechętnie, ponieważ przypomniało mu się, jak przedwczoraj nie mógł ustalić, czy jest koniec września, czy sierpnia.
– No właśnie – ucieszył się lekarz. – I coś podobnego stało się w kwestii tego nieszczęsnego audiobooka. To nie jest żaden wielki problem, panie profesorze. Po prostu niewielkie spięcie w mózgu. Drobna awaria. Zwarcie między komórkami.
– To dlaczego tu jestem?
– Ponieważ to spięcie, ten przeskok iskry ma siłę symptomu. To znak, że coś się dzieje. I jeśli nie zareagujemy, spięcia mogą się nasilać, aż doprowadzą do awarii. Awaria może doprowadzić do katastrofy, a ta do innej, jeszcze większej katastrofy. Zareagowaliśmy prawidłowo, wszyscy, począwszy od pańskiej żony, przez terapeutkę, a skończywszy na panu. Zlikwidujemy spięcie, usuniemy drobne psychiczne skutki, i wróci pan do swego życia. Zgoda?
– Kiedy to będzie?
– Powiedzmy, za tydzień.
– Zgoda.
– Bardzo się cieszę! Naprawdę bardzo się cieszę! – podsumował radośnie lekarz. – I żadnych nastrojów wisielczych, dowcipów o skazańcach i tym podobnych, dobrze?
Po uzgodnieniu warunków umowy uśmiechnęli się do siebie ciepło, jak zadowoleni kontrahenci. Dogadane. Profesor Zawijas położył się na świeżo strzepniętej i przyjemnie miękkiej poduszce, by posłuchać, co tam mówią w radiu. Lekarz skierował się do wyjścia. W progu zatrzymało go pytanie.
– Panie doktorze, a jeśli ten audiobook naprawdę zacznie zabijać? Co wtedy zrobimy?
Lekarz wrócił do łóżka chorego. Ponowne pochylenie i głębokie spojrzenie w oczy pacjenta.
– Jeśli kiedykolwiek dowiem się z wiarygodnego źródła, że jakiś audiobook kogoś zabił, to ma pan u mnie darmową dostawę koniaku do końca życia, panie profesorze. Ach, co ja mówię, najmocniej przepraszam! Chodziło mi oczywiście o mleko.
Chwilę mierzyli się wzrokiem. W oczach lekarza igrały iskierki rozbawienia. Profesor zachowywał skupioną powagę. Nie spuszczając wzroku z doktora sięgnął ręką ku szafce i przygłośnił radio. Usłyszeli twardy, zdeterminowany głos dziennikarki.
…nie umiem w tej chwili podać dokładnych danych, ale według szacunków krakowskiej policji kryminalnej, od początku roku co najmniej osiem osób poniosło w Krakowie śmierć w okolicznościach związanych z audiobookiem. Nazywa się „Cegielnia” i można go kupić praktycznie w każdej księgarni w mieście. Nie wiadomo, kto jest jego autorem, nie wiadomo, kto go wyprodukował i wypuścił na rynek – w zasadzie nic nie wiadomo. Tylko tyle, że kto go słucha, ten umiera. Wiem na pewno, bo jedną z ofiar jest moja córka…

www.unsplash.com/Rayan Almuslem
Lekarz słuchał jak zahipnotyzowany, po czym zerwał się z łóżka i zaczął obmacywać radioodbiornik. Sprawdzał kable i pokrętła jak dzieciak, który ma nową zabawkę. Całą jego profesjonalną łagodność diabli wzięli.
– To niemożliwe! – wykrzykiwał. – To jakiś idiotyczny żart! Pan to puścił z komórki? Ale, ale… skąd pan wiedział?
– Audiobook mi powiedział – odparł spokojnie Aleksander Zawijas. – A co do mleka, poproszę trzyprocentowe. Najlepsze do kawy.
Obmacawszy całe radio lekarz opanował wreszcie wzburzenie i wybiegł z sali. Po drodze wymamrotał niewyraźne „kurwa mać”. Profesor przytulił policzek do poduszki, zamknął oczy i słuchał dalej. Massa mówiła w radiu tak konkretnie i z taką pewnością siebie, jakby była jednym z uczestników ich rozmowy w małym, ciasnym pokoiku na Mogilskiej przedwczoraj wieczorem. Albo jakby ktoś jej tę rozmowę dokładnie powtórzył. Kiedy wezwała ludzi do wzięcia sprawy w swoje ręce, otworzył nagle oczy. Wydawało mu się, że ktoś przed nim stoi. Za oknem zaskrzeczała kawka. Zadrżał. To ten cholerny nawrót choroby.
Cdn.